Wywiad

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik: "Człowiek, który nie ma do kogo się przytulić, jest nieszczęśliwy"

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik: "Człowiek, który nie ma do kogo się przytulić, jest nieszczęśliwy"
Małgorzata Hajewska-Krzysztofik
Fot. Adam Pluciński/MOVE

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik to aktorka, której role zapadają na długo w pamięci. Kino dopiero ją odkrywa. Nam opowiada o relacjach z córkami, które jak sama mówi uczą ją okazywania czułości. "Mnie nikt w dzieciństwie nie przytulał i dlatego sama tego nie umiałam robić."

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik w filmie "Kobieta z..."

PANI: „Kobieta z…”, najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta, który miał premierę na festiwalu w Wenecji, to opowieść o transpłciowej kobiecie. Aniela Wesoły połowę życia przeżyła jako Andrzej – mieszkała w małym miasteczku gdzieś na Śląsku, zakochała się w pielęgniarce Izie, wzięła z nią ślub, doczekała się dzieci. Dopiero jako dojrzała osoba decyduje się zawalczyć o siebie. Wymarzona rola dla aktorki. Trudna?

MAŁGORZATA HAJEWSKA-KRZYSZTOFIK: Nie dzielę zadań aktorskich na łatwiejsze i trudniejsze, do każdego przykładam się tak samo. Aniela była po prostu wyjątkowo ciekawa do zagrania. No i temat mnie zafascynował. Na przykład kiedy zaczynamy czuć, że jesteśmy inni? Pytań, które ten film stawia, jest wiele, chociaż nie zawsze na nie odpowiada. Dla mnie w pracy najważniejsze jest spotkanie z drugim człowiekiem, z którym wybieram się w tę podróż. Małgorzatę i Michała poznałam ponad 20 lat temu przy „Szczęśliwym człowieku”, potem były jeszcze „33 sceny z życia” i „Body/Ciało”, więc od razu mogliśmy wskoczyć na głęboką wodę. Oni do tego filmu byli doskonale przygotowani merytorycznie, a na planie mieliśmy konsultantów, osoby transpłciowe, z którymi mogłam rozmawiać o wszystkim. Dla mnie momentem przełomowym było, jak odwiedziła nas Anna Grodzka (działaczka, prezeska Fundacji Trans-Fuzja - red.), która również zagrała w filmie. Byłam wzruszona, bo ona ma umiejętność mówienia w imieniu tych, którzy sami jeszcze tej odwagi nie mają.

Film otwiera scena, w której mały Andrzej, chłopiec z długimi blond lokami, kradnie koleżankom komunijny wianek z welonem i wkłada go na głowę. Nikt się nie dziwi, padają komentarze, że jest śliczny jak dziewczynka. Kiedy dorasta, też nikt go nie szykanuje za delikatność. A jednak gdy na komisji wojskowej musi zdjąć skarpetki i okazuje się, że ma pomalowane paznokcie, w drodze powrotnej staje na wiadukcie kolejowym i zastanawia się, czy nie skoczyć…

Dlaczego tak trudno powiedzieć, kim naprawdę jesteśmy? Rozmawiałam z naszymi konsultantami i wszyscy zgodnie przyznawali, że największy problem jest właśnie na poziomie rodziny, że ta niemożność zwierzenia się najbliższym jest w procesie tranzycji najtrudniejsza. Rozmowy z psychoterapeutą tego nie zastąpią. A jednak rodzina od początku czuje tę inność Andrzeja. Brat mówi mu, że w swoim rodzicielstwie zachowuje się bardziej jak matka niż ojciec, a dużo później nastoletni syn pyta: „Tato, czy ty jesteś pedałem? Bo jeśli tak, to ja nie mam z tym problemu”. I on w końcu przyznaje, że czuje się nie Andrzejem, tylko Anielą. Potrzeba wiele czasu, żeby Aniela przestała czuć się jak dziwoląg i nabrała odwagi, aby zawalczyć o siebie. Bo nawet jeśli próbujemy jakąś część naszej tożsamości zakopać głęboko, to ona i tak zawsze wybija na powierzchnię. Z czasem coraz trud - niej jest tak żyć. Ona najpierw sama musi zrozumieć, kim jest. Szuka informacji w internecie, potem poznaje inne transpłciowe osoby, wchodzi w to środowisko i uczy się języka, którym można opowiadać o swojej tożsamości. Dojrzewa jako kobieta. Jest już po czterdziestce, kiedy spotyka się z lekarzem i pyta, czy jeszcze warto przechodzić przemianę hormonalną. I ten lekarz mówi, że nigdy nie jest za późno. Kiedy grający go Mikołaj Grabowski z wielkim spokojem wypowiedział to zdanie, poczułam się jak rażona piorunem. Ono wiele dla mnie znaczy, również prywatnie. Trzeba wierzyć, że nigdy nie jest za późno. Małgorzata często powtarzała, że robimy film o miłości. Do rodziców, dzieci, partnera, ale przede wszystkim o miłości do siebie. Bo z rozprawy na rozprawę widać, że Aniela coraz bardziej kocha samą siebie.

Mówi pani o rozprawach sądowych, bo żeby w świetle prawa w dokumentach stać się Anielą, Andrzej musi najpierw rozwieść się z żoną, a potem pozwać swoich rodziców. To trauma dla wszystkich stron.

Do tej pory trzęsie mnie, jak o tym myślę. Kiedy musiałam tego procesu doświadczyć na własnym ciele, chociaż fikcyjnym, stanąć na środku sali sądowej i odpowiadać na bardzo intymne pytania, to była droga przez piekło, tortury. Bo może ciało było fikcyjne, rodzice byli fikcyjni, ale emocje prawdziwe. Ta procedura jest nieludzka, ale dla Anieli to ważne, żeby stanąć naprzeciwko innych ludzi jako pełnowartościowy człowiek i powiedzieć: „Jestem kobietą”.

W pewnym momencie Iza, grana rewelacyjnie przez Joannę Kulig, pyta: „Czy pomyślałeś kiedykolwiek, jak ja się z tym wszystkim czuję?”.

Uczucie, które połączyło Anielę z Izą, czy najpierw Andrzeja z Izą, jest naprawdę głębokie, chociaż droga, którą muszą potem przejść, jest niesamowicie trudna. Joanna podczas przygotowań do roli spotykała się z partnerami osób transpłciowych, a potem długo rozmawiałyśmy, nie było tematów tabu. Musiałyśmy między naszymi bohaterkami zbudować niezwykle intymną relację, ale ufałyśmy sobie, czułyśmy się ze sobą bezpiecznie, czasem porozumiewałyśmy się bez słów. Praca z Joanną sprawiała mi przyjemność. Dlatego myślę, że jak przytulamy się na ekranie, to widać w tym autentyczną bliskość.

A czy łatwo było zagrać sceny intymne?

Oczywiście była z nami koordynatorka intymności, ale na początku byłam przerażona. Tyle spotkań, rozmów, napięcia, strachu… A kiedy przyszło do kręcenia tych scen, wszystko poszło błyskawicznie i bez stresu. Spora w tym zasługa Filipki (Rutkowskiej, transpłciowej aktorki – red.), która nie wytwarzała żadnego napięcia. A jeśli ona nie była przejęta, a przecież nie jest zawodową aktorką, to pomyślałam: czym ja mam się stresować?

Krytycy już przewidują, że za postać Anieli dostanie pani szereg nagród. Jednak kiedy za rolę umierającej matki w „33 scenach z życia”, do której zgoliła pani głowę, otrzymała pani statuetkę w Gdyni i wiele innych nominacji, propozycje filmowe wcale się nie posypały.

Czuję, że mogłabym w kinie grać więcej, ale zawsze potrafiłam sobie znaleźć jakieś zajęcie. Zaakceptowałam już, że nie jestem aktorką rozchwytywaną, która wskakuje z jednego filmu w drugi. Oczywiście zawsze po zakończonych zdjęciach pojawia się zespół odstawienia i od razu chciałoby się wejść na kolejny plan, bo ta adrenalina jest uzależniająca. Ale mam jeszcze teatr i tam nie narzekam na brak pracy.

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik: córki

Po studiach w PWST została pani aktorką Starego Teatru. Miała już pani wtedy córkę i kolejną w drodze. Kilka lat później na świecie pojawiły się jeszcze dwie. Jerzy Stuhr, ówczesny rektor krakowskiej szkoły, tak mówił o pani: „Była nieprzeciętną osobowością. To jej borykanie się z rodzeniem dzieci w czasie studiów i wielka ambicja, aby być jak najlepszą aktorką, bardzo mi imponowało”. Jak dawała sobie pani z tym wszystkim radę?

Teraz jestem babcią i gdy obserwuję moją córkę, również aktorkę próbującą pogodzić macierzyństwo z graniem w teatrze, to też zachodzę w głowę, jak to wtedy było możliwe. Po porodach bardzo szybko wracałam do pracy, bo wydawało mi się, że nie mam innego wyjścia. Bałam się, że jeśli tego nie zrobię, to nikt nie będzie na mnie czekał. Być może gdybym była bardziej pewna siebie, to dałabym sobie więcej czasu, żeby zostać w domu. Ale nie było wtedy nikogo, kto by mnie zapytał: „A gdzie ty się tak spieszysz?”. Poza tym musiałam pracować, żeby zarabiać.

Ktoś pani w tej opiece pomagał?

Z tatą dziewczyn tworzyliśmy superparę i wszystko robiliśmy razem. Nigdy nie rozmawialiśmy o podziale obowiązków, że np. jedno sprząta, a drugie gotuje, wszystko układało się naturalnie. Byliśmy zgodni pod bardzo wieloma względami. Myślę, że daliśmy sobie radę z czwórką małych dzieci i przetrwaliśmy trudne momenty, bo potrafiliśmy też przyjemnie spędzać czas: uwielbialiśmy wspólnie chodzić do kina, do teatru, dyskutować o tym, co widzieliśmy i przeczytaliśmy. Oraz imprezować, bo w Krakowie prowadziliśmy bogate życie towarzyskie. Poza tym nigdy nie mieliśmy skłonności do użalania się nad sobą, ten niepoprawny optymizm pchał nas do przodu. Ale myślę, że mojemu mężowi mogło być ciężej niż mnie, bo to ja dwa razy dziennie wychodziłam do pracy, również wieczorem, i zostawiałam go samego z dziewczynami. Po śmierci taty, w 2000 r., zamieszkała z nami moja mama.

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik o trudnym dzieciństwie i relacjach z mamą

Dodatkowe wsparcie?

Duża zmiana. Nieplanowana, ale tak się ułożyło. Sporo się wtedy o mojej mamie dowiedziałam, bo wcześniej na rozmowy nie było czasu. Dzięki wyprowadzce z naszego rodzinnego Sosnowca mama zyskała nowe, krakowskie życie. Do niej zawsze wszyscy - rodzice, rodzeństwo, koleżanki z pracy - mówili Jola. A naprawdę ma na imię Julia. I ona, mieszkając z nami w Krakowie, a trwało to ponad 20 lat, była już Julią. Tak zawsze zwracały się do niej moje córki. Teraz ja jestem w Warszawie, mama wróciła do Sosnowca, i na powrót jest Jolą. (śmiech)

Przyznała pani, że była dzieckiem surowo karanym i bitym. Nikt nie reagował, mama również. Wybaczyła jej pani?

Długo nosiłam w sobie żal, że nie reagowała na tę przemoc. Ale za parę dni mama skończy 80 lat i obie jesteśmy już w innym miejscu. Dzisiaj widzę, że z poczucia bezradności uciekała w pracę – a była pielęgniarką, oddziałową na urologii, i uwielbiała to, co robi. Praca była jej pasją i tam szukała ratunku, bo nie umiała sobie poradzić inaczej. Ja też przed różnymi problemami uciekałam w pracę. Bo tam miałam poczucie, że więcej ode mnie zależy.

Przez wiele lat pracowała pani jednocześnie w Starym, najważniejszej scenie w Krakowie, i Nowym, najważniejszej scenie w Warszawie, a może i w całej Polsce. Dwa teatry, dwa miasta oddalone o 300 km. Takie życie na walizkach musiało być trudne.

Z niektórymi spektaklami podróżowaliśmy po Polsce i po świecie, tych wyjazdów było sporo. Na przykład „Oczyszczeni” Krzysztofa Warlikowskiego to była koprodukcja trzech teatrów z trzech różnych miast, Warszawy, Wrocławia i Poznania, i po premierze w ciągu jednego roku zagraliśmy ten spektakl 60 razy. Wtedy podróżowanie pociągami nie było takie ekspresowe jak teraz, spędzało się w nich długie godziny. A musiałam w tym wszystkim jeszcze znaleźć czas, żeby wpaść do domu, do Krakowa. Ale jak głęboko wierzysz, że to, co robisz, ma sens, to łatwiej jest pokonać trudności.

Córki nie mają żalu, że nie było pani przy nich w różnych ważnych momentach?

Myślę, że jeszcze wiele rozmów przed nami. Ale widzę, że kiedy o czymś marzą, jak już coś robią, to angażują się w to na sto procent. Może to ja im przekazałam, że w życiu trzeba mieć pasję? Ale ja też się od nich uczę. Córki są w stosunku do mnie niesamowicie cierpliwe, dużo bardziej, niż ja kiedykolwiek byłam w stosunku do nich. To one namawiają mnie do okazywania czułości, do budowania cieplejszej relacji. Mnie nikt w dzieciństwie nie przytulał i dlatego sama tego nie umiałam robić. W moim rodzinnym domu nie było siadania razem, rozmów, dzielenia się swoimi doświadczeniami i emocjami. A przecież to jest ogromnie ważne. Człowiek, który nie ma do kogo się przytulić, jest nieszczęśliwy. Dlatego wypracowujemy inne metody komunikowania się, staramy się mówić różne rzeczy wprost. Moje córki mnie otwierają. I sprawiają, że czuję się odważniejsza.

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik o alkoholizmie

Odważna była też pani niedawna rola w „Informacji zwrotnej”, serialu na podstawie książki Jakuba Żulczyka o uzależnieniu. Zagrała tam pani jedną z uczestniczek grupy AA. Nie ukrywa pani, że ojciec był alkoholikiem, a potem alkohol niemal zniszczył pani życie. Tymczasem w serialu wódka leje się strumieniami.

W przyszłym roku osiągnę pełnoletność w moim niepiciu, minie 18 lat, ale pewne emocje wciąż są żywe. Bo wiem, ile szkód alkohol wyrządził w moim życiu i w życiu innych osób. Byłam ciekawa, jak zostanie odebrany ten serial, a zdawałam sobie sprawę, że wiele osób go obejrzy. W końcu to ekranizacja bestsellerowej książki, serial Leszka Dawida, z Arkiem Jakubikiem w roli głównej. I z tego, co słyszałam, wielu ludziom ta produkcja dała właśnie „informację zwrotną”, że nie są w tej chorobie sami.

Kim jest Małgorzata Hajewska-Krzysztofik?

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik - Rocznik 1965. Aktorka teatralna i filmowa, pedagożka na AST w Krakowie, gdzie uzyskała stopień doktora habilitowanego sztuk teatralnych. Prywatnie jest mamą czterech dorosłych córek.
Przez wiele lat była związana ze Starym Teatrem. Obecnie pracuje w Nowym Teatrze w Warszawie. Jest jedną z ulubionych aktorek Krzysztofa Warlikowskiego. W kinie znana m.in. z „33 scen z życia” Małgorzaty Szumowskiej (za tę rolę otrzymała nagrodę w Gdyni), „Ciemno, prawie noc” Borysa Lankosza czy „Iluzji” Marty Minorowicz. Ostatnio można ją było zobaczyć także w serialach „Informacja zwrotna” i „Forst”. 

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 04/2024
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również