Była zachłanna na życie. Kiedy poetka Halina Poświatowska kochała, to szaleńczo. Ale też złamała wiele męskich serc. "Haśka była geniuszem w sztuce uwodzenia" - mówi jej brat, Zbigniew Myga.
Spis treści
Jakie jest pana najstarsze wspomnienie związane z siostrą?
Zbigniew Myga: Rok 1952, wiosna. Miałem zaledwie 9 miesięcy, ale doskonale pamiętam, jak raczkowałem po dywanie w sypialni, a w łóżku leżały dwie młode dziewczyny. Starsza ode mnie o szesnaście lat Halina i nasza kuzynka Teresa, która była w posiadaniu czegoś, co było przedmiotem mojego pożądania: niebieskiej buteleczki po perfumach. Wiele lat później dowiedziałem się, że było to „Soir de Paris”. Teresa podarowała mi ten flakonik z kroplą perfum na dnie, a ja byłem najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Jechała wtedy do Stanów z biletem w jedną stronę i przyszła do nas, żeby pożegnać się z rodzicami i z Haśką.
A kolejne?
To było dwa lata później. W naszym domu przy Jasnogórskiej w Częstochowie pojawił się nowy członek rodziny – Adolf Poświatowski, czyli mąż Haliny. A właściwie Adaś. Musieliśmy go przechrzcić, bo po wojnie imię Adolf nie kojarzyło się zbyt dobrze. On i moja osiemnastoletnia wówczas siostra poznali się w sanatorium. Tam zakochali się w sobie i postanowili pobrać, wbrew wszystkiemu i wszystkim. Oboje chorowali na serce, więc lekarze byli sceptyczni. Nie bez powodu – każde uniesienie miłosne Adasia i Haśki kończyło się nocną wizytą pogotowia. Jednak gdy ona się na coś uparła, była nieugięta. I dopięła swego. Po ślubie Adolf zamieszkał u nas. A że był malarzem, to ich małżeńska sypialnia stała się zarazem jego pracownią. Pod oknem sztaluga, wszędzie walały się pędzle i farby. Ja, trzylatek, uwielbiałem się nimi cały umazać. Kiedy Adaś przyjeżdżał na weekendy do Częstochowy, bo w tygodniu studiował reżyserię w łódzkiej Filmówce, zmuszałem go do malowania niezliczonej ilości okrętów, od żaglowców po wojenne. Chodziłem za nim z kartką i prosiłem do znudzenia. Tylko raz założył protest i zaczął pertraktacje: „Może zamiast kilku mniejszych statków namaluję ci jeden duży?”. Zgodziłem się i wielką dechę wieńczącą ich małżeńskie łoże zakleiliśmy kartonami. Adaś odmalował mi piękny żaglowiec. Rano zawsze ładowałem się do ich łóżka i domagałem bajek o wielkoludzie. Dobrze wpasowałem się w ten układ: sami nie mogli mieć dzieci, więc zaspokajałem ich instynkt rodzicielski.
Poświatowski malował czasem Halinę?
Tak, i cierpiał przy tym strasznie. Próbował stworzyć jej portret, ale był z niego ciągle niezadowolony, więc cały czas go zamalowywał i poprawiał. Ale Adaś również namiętnie fotografował. Wiele zdjęć Haśki z połowy lat 50. jest jego autorstwa. Co ciekawe, często jest na nich wystylizowana na wdowę. Było w tym sporo przekory.
I gorzkiej rzeczywistości. Ich małżeństwo trwało zaledwie dwa lata.
Wiadomość o śmierci Adasia przyszła niespodziewanie. Zmarł w Krakowie podczas pracy nad filmem dyplomowym, który miał być poświęcony witrażom Stanisława Wyspiańskiego. Dostał ataku serca w pokoju hotelowym, a fiolka z lekarstwem stała poza jego zasięgiem. Haśka wyszła z tego bardzo poobijana psychicznie.
Co ją uratowało?
Poezja. A właściwie profesor Julian Aleksandrowicz, który zaczął wtedy leczyć Haśkę. Mówił jej: „Dziecko, nie myśl o stracie, myśl o tworzeniu”. Zapoznał ją z poetami krakowskimi, którym dał do przeczytania próbki jej wierszy. A oni orzekli, że ma niezwykły talent. Halinę w szpitalu odwiedziła Wisława Szymborska. Przyszła noblistka już wtedy była uważana za wielki autorytet, bo w „Życiu Literackim” (tygodnik ukazujący się w latach 1951-1990 – red.) prowadziła rubrykę, w której oceniała młodych twórców. Bardzo się polubiły. A potem mieszkały przez jakiś czas pod jednym dachem: w Domu Literatów na Krupniczej. Aleksandrowicz zachęcał też Haśkę do nauki. Siostra zdała maturę eksternistycznie i siłą rzeczy miała pewne braki. Choć nasza mama, która skończyła jedynie siedem klas szkoły podstawowej, bardzo dbała o naszą edukację. W domu było parę tysięcy książek, a zabawa z dziećmi polegała na tym, że siadała pod piecem i nam czytała. Pierwsza powieść, którą w ten sposób poznałem, to była „Eugenia Grandet” Honoriusza Balzaka.
Jaki był dom przy Jasnogórskiej?
Zawsze pełen gości. Mieliśmy sto metrów kwadratowych, więc cała rodzina zbierała się u nas. Rozkładało się wtedy długi stół, przy którym zasiadało ponad dwadzieścia osób. Ważny element stanowił też ogród, który dla chorującej Haśki często był jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym. Stała w nim altanka obrośnięta groszkiem, a między kwitnącymi na fioletowo bzami rozwieszony został hamak, który zawsze zajmowała Halina. Lubiła w nim czytać. Kiedyś Adaś Poświatowski wymyślił, że będą razem ten pachnący bez sprzedawać. Sporządził piękny plakat z hasłem: „Niech to uwagę twoją ubodzie, bez sprzedaje się w ogrodzie”.
Całe życie rodziny skupiało się wokół Haliny. Pan i siostra, Małgorzata, byliście na drugim planie?
Haśka była najsłabszym ogniwem, więc wymagała wsparcia od nas wszystkich. Jej zawsze wszystko było wolno. To, co powiedziała, było święte. Ale my to rozumieliśmy, bo tak zostaliśmy wychowani. Chociaż zdarzały się chwile buntu. Przede wszystkim, gdy nie mogłem oglądać Myszki Miki, bo telewizor stał w pokoju Haśki, a ona akurat spała (śmiech). Kiedy trochę podrosłem, musiałem bez szemrania poddać się jej zabiegom edukacyjnym. Robiłem błędy ortograficzne, więc zaczęło się pisanie dyktand. Codziennie – nieważne, czy święta, czy niedziela. Chłopaki na podwórku kopali piłkę, a ja siedziałem nad kartką papieru i wałkowałem zasady ortografii. Halina dyktowała „Hrabia Hilary ubił chomika halabardą, po czym wsiadł do wehikułu i wykrochmalił się o hipopotama”. Albo: „Hurysa w chórze chichotała chorał”. No i jeszcze czytanie na głos dzieł Szekspira.
Haśka była oczkiem w głowie rodziców?
Mama wszędzie z nią jeździła. Gdy trafiała do szpitala w innym mieście, a były to długie pobyty, wynajmowała pokój gdzieś w pobliżu. W domu bywała wtedy z doskoku. Ale rodzina sprawnie funkcjonowała. Tata zarabiał, a jak zabrakło babci, która gotowała, to z Małgorzatą przejęliśmy kulinarne obowiązki. Mieliśmy etap gotowania klusek w pięciu garnkach, bo z każdego nam wyłaziły, ale w końcu metodą prób i błędów nauczyliśmy się kucharzyć. Musieliśmy być samodzielni.
Kiedy Haśka zamieszkała w Krakowie, trzeba było wozić jej zakupy z Częstochowy. Była za słaba, żeby pół dnia stać w kolejce. Robili to rodzice albo ja. Miałem jedenaście czy dwanaście lat, wsiadałem sam w pociąg i transportowałem prowiant. A ona zabierała mnie ze sobą wszędzie tam, gdzie sama chodziła. Od podszewki poznałem życie krakowskiej bohemy: Piwnicę Pod Baranami, Jaszczury, Jamę Michalika. Haśka zdawała sobie sprawę z tego, co rodzina dla niej robi. Dlatego tak jak Scarlett O’Hara zawsze wracała do Tary, tak ona przyjeżdżała na Jasnogórską i tam ładowała akumulatory. No i mama była pierwszą recenzentką jej wierszy…
Nie oburzały jej? Sporo wśród nich śmiałych erotyków, Halina potrafiła pisać bardzo zmysłowo.
Nasza rodzina nie była pruderyjna, więc cielesność ani seksualność nie stanowiły tematu tabu. Szczególnie dla Haśki, dla której ciało było przede wszystkim przedmiotem badań. Proszę sobie wyobrazić, że ma pani naście lat, całymi tygodniami leży w klinice, codziennie przychodzi profesor otoczony wianuszkiem młodych adeptów medycyny i każdy z nich panią ogląda, obsłuchuje, opukuje. Dla niej, zanim się z tym oswoiła, to była trauma. A potem zaczęła podchodzić do ciała przedmiotowo. Całkowicie pozbyła się wstydu. Często opalała się nago w naszym ogrodzie. Dla mnie to było tak naturalne, że nie zwracałem na nią uwagi, siedziałem sobie na płocie i gwizdałem (śmiech).
Prof. Julian Aleksandrowicz załatwił Halinie wyjazd do Stanów, na operację serca, i uratował jej tym życie. A ona postanowiła, że tam zostanie.
Kiedy dowiedziała się, że została przyjęta na Smith College, wśród którego absolwentek są Sylvia Plath i Margaret Mitchell, to w pół roku, startując z bezwzględnego zera, opanowała angielski w takim stopniu, żeby móc uczestniczyć w wykładach. Potem, jak amerykański noblista John Steinbeck przyjechał do Polski Haśka została jego opiekunką, bo jako jedyna w Związku Literatów tak dobrze znała angielski. Miała genialną pamięć. Gdy spodobał jej się poeta Federico Garcia Lorca, w podobnym czasie nauczyła się hiszpańskiego. Zresztą była zachłanna na każdą wiedzę i uczyła się jak szalona. Będąc w college’u, studiowała nawet historię prezydentów amerykańskich, co z perspektywy PRL-u wydawało się absurdalne. Ja nie pamiętam Haliny siedzącej i patrzącej w sufit. Ona wiecznie coś robiła.
Dobrze czuła się w Ameryce?
Zakochała się w Nowym Jorku. Nad jej łóżkiem w Krakowie wisiał potem plan tego miasta. Niestety, po niemal czterech latach spędzonych w Stanach dopadła ją tęsknota. Za rodziną, za krajem. Otrzymała godziwe stypendium, 3,5 tys. dolarów na rok, oraz możliwość studiowania na uniwersytecie Stanforda, jednej z najbardziej prestiżowych uczelni świata, ale zdecydowała, że wraca. No i wpakowała się przez to w kłopoty ze służbą bezpieczeństwa. Bo jeżeli ktoś nie przyjmuje takich pieniędzy i jedzie do Polski, to albo jest niespełna rozumu, albo przyjeżdża tu z rozkazem. Podejrzewano ją, że została zwerbowana przez wywiad amerykański. Zaczęły się rewizje w domu, czytanie korespondencji, rozwalanie paczek.
Pamięta pan moment jej powrotu?
Trudno zapomnieć, jak majestatyczny statek Batory wpływa do portu. To była wiosna 1961 r., spędzaliśmy z rodziną wakacje w Jastarni, gdzie co roku wynajmowaliśmy pokój u zwiadowcy stacji, i pojechaliśmy po Haśkę do Gdyni. Odprawa pasażerów ciągnęła się w nieskończoność. Po trzech godzinach oczekiwania dostrzegłem ją na schodach. Wyglądała inaczej, niż ją zapamiętałem. Włosy obcięła na krótko i jakby zmalała, chociaż oczywiście to ja urosłem. Bardzo pragnąłem, żeby mówiła do mnie po angielsku, więc następnego dnia rano zaczęła uczyć mnie przekleństw (śmiech).
Wyjazd do Stanów zmienił Halinę?
Przejęła pewne maniery. Jednym z nich było obsesyjne dbanie o urodę. Już wcześniej zwracała na to uwagę – kazała mi łapać deszczówkę do mycia włosów i zbierać pokrzywy na odżywkę – ale po powrocie to się nasiliło. Zapewne pod wpływem koleżanek, bo Smith College znane było jako szkoła dla córek milionerów, które poza wyglądem niewiele miały innych zmartwień. W domu pojawiły się różne kosmetyki – kremy Heleny Rubinstein i maseczki w różnych kolorach. Moje największe zdumienie budziło to, że Haśka zaraz po wejściu do domu przyklejała sobie na czoło kawałek taśmy samoprzylepnej. Chciała w ten sposób kontrolować mimikę twarzy i do tego samego próbowała nakłonić Małgorzatę. Powtarzała: „Kobieta musi się śmiać i płakać bezzmarszczkowo”. Haśka zaczęła też zwracać większą uwagę na ubiór. Dostawała od amerykańskich przyjaciółek paczki z ciuchami, więc na ulicach szarego PRL-u wyglądała jak kolorowy ptak. Jak szliśmy ulicą, oglądali się za nią wszyscy. Nie tylko panowie.
Zdawała sobie sprawę, jak wielkie robi wrażenie?
Oj tak! Była bardzo pewna siebie. Wiedziała, jak pociągająca jest nie tylko jej uroda, ale i intelekt. Sztuka uwodzenia była dla niej czymś naturalnym, a mężczyźni tracili dla niej głowę. Zawsze snuł się za nią orszak adoratorów. Kiedyś Haśka i Małgorzata pojechały na zaproszenie wspólnej przyjaciółki Anny na wakacje do Cetniewa, gdzie panowie bokserzy przygotowywali się do olimpiady w Tokio, a Anna pełniła rolę nadwornego psychologa. Chłopcy wyciskali siódme poty na ringu, a dziewczyny dzielnie im sekundowały. Gdy wróciły do Częstochowy, w ślad za nimi zaczęła przychodzić korespondencja od bokserów. Listy były niegramatyczne i nieortograficzne, więc siostry wymieniały się nimi i zaśmiewały. A ja nie rozumiałem, jak kobieta może tak okrutnie traktować zakochanego faceta, bo z tych listów szczera miłość się wylewała! Moje serce nastolatka wyło, ci faceci to byli przecież moi idole! (śmiech)
Innym razem do Jastarni przyjechała na skuterach z Krakowa cała ekipa wielbicieli Haśki. Coś trzeba było z nimi zrobić, więc rozstawiliśmy im namiot na podwórku. Ale namiot był jeden, a ich wielu, więc jednemu ręka wystawała na zewnątrz. A że szalała zgraja komarów, rano naliczył siedemdziesiąt parę ugryzień. Matka musiała iść z chłopakiem na porodówkę – bo innego szpitala nie było – żeby go zaszczepili.
Halina była chłodna dla swoich adoratorów?
Pamiętam jak poeta Stanisław Grochowiak, mający do Haśki wielką słabość, został zaproszony na jeden z pierwszych festiwali opolskich jako juror i bardzo kiepsko wypowiadał się na temat wyśpiewywanych tam tekstów. Więc kiedy podczas kolejnej edycji imprezy miał być wykonany jeden z jego tekstów, Haśka była przekonana, że powstanie piosenka-wzorzec. O godzinie 21 całą rodziną usiedliśmy przed telewizorem, a jakiś pan zaczął śpiewać o nieśmiałej panience, która nadmiernie rumieniła się przez kilka zwrotek. Już w połowie Haśka pokładała się ze śmiechu. O 21.30 musiałem lecieć na pocztę nocną, żeby nadać telegramem następującej treści: „Stasiu, do jasnej cholery, kiedy ona się przestanie rumienić?”.
Halina też potrafiła się szaleńczo zakochać. Ponoć próbowała popełnić samobójstwo z miłości...
Ja bym nie nazwał tego prawdziwą próbą samobójczą, tylko fochem. Po tym epizodzie ów pan, niejaki Lubomir, zniknął z jej życia. Na szczęście, bo tam były inne panie, wódeczka. Mama już wcześniej ze łzami w oczach prosiła Haśkę, żeby go wygnała, ale bezskutecznie. Bo moja siostra nikogo nie słuchała.
Inną jej miłością był grający na pianinie Ireneusz Morawski, któremu dedykowała autobiograficzną książkę „Opowieść dla przyjaciela”.
To była miłość, ale platoniczna. On był jej bratnią duszą, jednak Haśka zdawała sobie sprawę, że partnerami na życie nigdy nie będą. Z prozaicznego powodu – Ireneusz był niewidomy. A ona po traumatycznym doświadczeniu z Adasiem Poświatowskim wiedziała, że to ktoś musi zaopiekować się nią, nie ona kimś.
Halina Poświatowska budziła w kobietach zazdrość?
Zazwyczaj jej nienawidziły. Ze strachu. Bo Haśka dla głupiego dowcipu mogła odbić każdej z pań jej partnera. I nie zajmowało jej to wiele czasu. Wielokrotnie dawała się w sobie zakochać żonatym mężczyznom i czerpała z tego satysfakcję. Jednym z takich panów był aktor Jaś Adamski, jej ostatni partner. Został oficjalnym narzeczonym Haliny, zaakceptowanym przez całą rodzinę. To był przeuroczy człowiek, chodząca dobroć. Zawsze miał w zanadrzu repertuar dowcipów, wierszyków, piosenek. Uwielbialiśmy go wszyscy. Uczucie Jasia i Haśki rodziło się w bólach, bo żona nie chciała dać mu rozwodu, a sam Jaś był głęboko wierzący, więc też rozwód uważał za coś niebywale grzesznego. Halina mówiła o tej sytuacji, że „nastąpił podział poprzeczny katolika”. Ona była ateistką. Ostatecznie Jaś się z żoną rozwiódł, ale już po śmierci Haśki.
Nie było innych kandydatów na narzeczonego? Mówił pan, że za Haliną zawsze snuł się orszak adoratorów.
Haśka chciała korzystać z życia, a Jaś się nią doskonale opiekował, bo to był duży, silny, zdrowy facet. Ta jego opieka była dla niej ważniejsza niż pozostałe okoliczności.
Czyli słynąca z romantycznych wierszy Halina Poświatowska była racjonalistką?
Zdecydowanie kierowała się rozsądkiem. Miłość była dla niej bardzo ważna, ale po stracie przeżytej w młodości stała się ostrożna. Oczywiście miała naturę romantyczną, ale nie było w tym żadnej histerii.
Pogodziła się kiedykolwiek ze swoją chorobą?
Nigdy. Dlatego zdecydowała się na drugą operację, która skończyła się śmiercią. Mogła jeszcze poczekać, ale nie chciała być przykuta do łóżka. Bo Haśka była zachłanna na życie. Wiecznie ścigała się z czasem i chciała wyjść na prowadzenie. Nie udało się.
Halina Poświatowska przetrwała w swoich wierszach. I nie tylko w swoich. Wisława Szymborska zadedykowała jej „Autonomię”, Stanisław Grochowiak w „Halszce” pisał: „Nie była ładna – była na to zbyt Piękna”. Ale jest też młodsze pokolenie – Haśce piosenkę poświęcił raper Eldo.
Halina długo nie istniała w powszechnej świadomości, ważną poetką była jedynie dla znawców. To się zmieniło dopiero po przełomie, kiedy zaczęto drukować jej wiersze w większych nakładach. Teraz ma swój fanpage na Facebooku, jest tłumaczona na różne języki. W tym roku do grona czytelników dołączyli Białorusini i Norwegowie. Ale najbardziej zaskoczył mnie fakt, że wiersze Haśki zostały przetłumaczone na język... pasztuński. A to oznacza, że Pasztunowie i Talibowie czytają Poświatowską (śmiech).