Wywiad

Aleksandra Konieczna o toksycznym związku: "Byłam współuzależniona. Część mnie chciała trwać w pozycji ofiary"

Aleksandra Konieczna o toksycznym związku: "Byłam współuzależniona. Część mnie chciała trwać w pozycji ofiary"
Fot. AKPA

Popularność po filmach "Ostatnia rodzina" i "Jak pies z kotem mogła zawrócić w głowie". Dla niej antidotum na utratę równowagi jest dystans. Aleksandra Konieczna mówi, że aktorstwo jest jak rysowanie na piasku, wszystko zaraz znika. Ale chyba nie ma racji. Jej aktorskie role sumują się w kobiecą dojrzałość. Dają siłę, by odejść z toksycznego związku, cierpliwość czekania na szczęście. I fantazję, która pozwala wyjść w piżamie po mleko. 

Aleksandra Konieczna: została aktorką z "potrzeby piękna"

Twój STYL: Piękny ten pierścionek...

Aleksandra Konieczna: W środku blada pistacja, ładne oczko, prawda? Noszę go stale. Mój facet pyta: „Dlaczego śpisz w biżuterii? Porysowałaś mi plecy”. A ja czuję, że ten pierścionek przyciągnie bogactwo. Pieniądze by mi się przydały.

TS: Wierzy pani w amulety?

AK: Czemu nie... chociaż uważam, że trzeba nazywać potrzeby. Francuzi mają powiedzenie: Jeśli czegoś nie masz, to znaczy, że nie dość mocno o tym marzyłeś.

TS: Marzeniom warto czasem pomagać. Pani to potrafi?

AK: Tak. Kiedyś byłam lękliwa, miałam wątpliwości, które dusiłam w sobie. Dzisiaj jest inaczej. Ale z decyzją muszę się przespać. Te najważniejsze podejmuję rano. O tej porze moja intuicja działa najlepiej. Dawniej ją lekceważyłam i kończyło się czołowym zderzeniem. Nauczyłam się więc słuchać wewnętrznego głosu.

TS: Tak było z wyjazdem z rodzinnego Prudnika? Podobno śmiali się z pani planów zostania aktorką.

AK: To była taka podwórkowa zabawa: „E, ty, Modrzejewska, aleś sobie wymyśliła. Wrócisz tutaj jako babcia klozetowa, przy szpitalu będziesz pracować”. Wsparcie? Nie miałam go ani od rodziny, ani od znajomych. Nie było mi potrzebne. Nagle zdecydowałam: bach, wyjeżdżam do Warszawy! To było olśnienie: zrobić po swojemu, spełnić marzenie. Mam czepne ręce, jak czegoś chcę, sięgam po to i często zdobywam.

TS: Skąd u dziewczynki z miasteczka taka fantazja?

AK: Moja rodzina nie ma tradycji inteligenckich, a co dopiero artystycznych. To się wzięło z mojej potrzeby piękna. Chciałam, żeby dookoła było ładnie, aranżowałam każdy kącik. Chodziłam na spacery, a Prudnik jest pięknie położony w dolinie, otoczony Górami Opawskimi, i wlokłam z tych wędrówek gałęzie, wieszałam na ścianie, a na nich makramy – warkocze, które plotłam z kordonków... Maniakalnie czytałam poezję. Tę miłość rozpalił we mnie profesor z liceum, Andrzej Pajor. Zabierał nas do Starego Teatru w Krakowie. Pamiętam spektakle Jarockiego, Wajdy, pamiętam Jana Nowickiego, Teresę Budzisz-Krzyżanowską. Myślałam, że tak wygląda każdy teatr. Profesor woził nas na zloty szkół mickiewiczowskich. Recytowaliśmy, robiliśmy monodramy. Raz podeszła do mnie nauczycielka, chyba z Olsztyna, i zapytała: „Dziecko, a ty nie chcesz do szkoły teatralnej zdawać? Taka jesteś podobna do Szczepkowskiej...”. Faktycznie? Jestem? Będę zdawać, dlaczego nie. Udało się za pierwszym podejściem.

TS: Rodzina jak zareagowała?

AK: Mój wybór komentowali jedynie dziadkowie. Babcia zapytała: „Dziecku, a tam po tym pierwszym trymestru wyrzucaju?” – dziadkowie mówili łamaną polszczyzną, mieszanką ukraińskie go i polskiego. Ja na to: „Tak, wyrzucają. – A po drugim trymestru? – Tak, i po trzecim też. – Oj, daj Boże, żeby ciebie wyrzucili. – A dlaczego, babciu? – A, bo Królikowski (to był opiniotwórczy sąsiad na uliczce Legnickiej, gdzie mieszkaliśmy) powiedział dziadkowi, że w tej szkole teatralnej to same prościciutki”. Dlatego babcia i dziadek modlili się, żeby mnie wywalili. Ale się nie dałam. Zawsze byłam uczennicą piątkową, w tej szkole też nie mogło być inaczej. Z każdych zajęć chciałam wycisnąć jak najwięcej, nachapać się. Myślałam: skoro ja, z klasy robotniczej, z punktami za pochodzenie mogę się tu uczyć za darmo, to się wyuczę.

 

 

Aleksandra Konieczna o wyjeździe do Francji

TS: Po skończeniu akademii kolejna decyzja „pod prąd”. Dostaje pani angaż, ale wybiera emigrację. Dlaczego?

AK: Starałam się być aktorką, nie wyjechałam od razu. Po dyplomie Maciej Englert zaangażował mnie do Teatru Współczesnego. Dobry, lubiany teatr, ale czułam się tam źle, miałam wrażenie, że nie pasuję. Brakowało mi krakowskiego rozmachu, wyobraźni, magii. Po roku rozwiązałam umowę. Nie umiem długo nosić w sobie dyskomfortu. Najważniejsze jest dla mnie bycie w zgodzie ze sobą. Od niebycia kark mi sztywnieje, nie śpię, pojawiają mi się zmarszczki... Odeszłam na własne życzenie.

TS: I wyjechała pani do Francji. Tam pani chciała grać?

AK: Nie, po fiasku teatralnym w Polsce musiałam nabrać dystansu. A Francja mnie ciągnęła od dawna. I teraz w Paryżu zaczęłam studia antropologiczne na Sorbonie. Musiałam utrzymywać się sama, ale miałam dobrą pracę jeszcze z czasu studiów aktorskich. Mała restauracja w XIV dzielnicy, Le Coq d’Or – Złoty Kogucik. Przez wakacje zarabiałam tyle, że wystarczało na rok wynajęcia mieszkania w Warszawie. Kogucik najpierw wyglądał jak pieczara, miał skalne ściany. Potem mój patron, Nikołaj Szczerbakow, który wspaniale gotował dla rosyjskiej emigracji, wymyślił, że ozdobi lokal deszczułkami z motywami rosyjskich bajek. Tygodniami wycinałam je pilniczkiem. Miałam stolik na głównej sali. Stare Rosjanki popłakiwały ze wzruszenia i pytały: A ty lubisz pracę w drewnie? Mówiłam: Lubię, mój tata był stolarzem. Deszczułki zawisły, Szczerbakow uzupełnił stylizację ikonami, w rogu powiesił swoją kufajkę, twierdził, że był zbiegiem z łagrów. Podłączył światełka. Coś okropnego.

TS: Dusza estetki cierpiała?

AK: Trochę. Na szczęście miałam w Paryżu drugie miejsce. Na lotnisku przypadkowo poznałam kiedyś Marię Pelczar. Pomogłam jej mamie nieść walizkę, a ona zapytała, kim jestem i czy nie chciałabym popracować na Montmartrze. Prowadziła tam galerię renowacji obrazów, znała marszandów. Dostałam zlecenie. Odkurzałam dzieła sztuki. Tak dobrze, że w końcu przepiłam z nimi prawdziwego szampana. Kiedy Maria po kilku latach dowiedziała się o moim zamiarze emigracji, zaproponowała mi poważniejsze zajęcie – konserwację obrazów. Myślałam, że zostanę na Montmartrze dłużej. Ale ni stąd, ni zowąd przyszła propozycja, żebym zagrała w Teatrze Dramatycznym. Funkcję dyrektora objął tam Maciej Prus, zamierzał wystawić "W poszukiwaniu straconego czasu". To mnie zaintrygowało, bo czy można zrobić naprawdę dobrą adaptację Prousta? Ale przeczytałam i oczy mi zabłysły. Podpisałam umowę na gościnne występy. A po nich dostałam angaż. No i wróciłam.

Aleksandra Konieczna o pracy w teatrze

TS: Odczarowała pani teatr dla siebie? Było lepiej niż za pierwszym razem?

AK: To szło powoli. Przez 10 lat w Dramatycznym miałam wrażenie, że kręcę się wokół swojego kundlego ogonka. Czekałam na reżysera formatu mistrzów z Krakowa. Pojawił się Piotr Cieplak, otworzył we mnie nowe przestrzenie. Potem reżyserki – Maja Kleczewska, Natalia Korczakowska. Jako aktorka odetchnęłam z ulgą. Przestałam być uważana za obiekt seksualny, poczułam się pełniejsza. Miałam i to szczęście, że pracowałam z reżyserami homoseksualistami, oni też inaczej postrzegają aktorkę. Było już zupełnie dobrze, gdy z Krakowa przyszedł Krystian Lupa. W Dramatycznym robił "Powrót Odysa" Wyspiańskiego i zaproponował mi rolę Penelopy. Pamiętam pierwszą próbę: ja stremowana, Krystian zafundował wino. Byliśmy już wstawieni, gdy ktoś zapytał: „A co zamierzasz zrobić z tą tutaj Penelopą? Czy ona twoim zdaniem była najlepszą kurwą w Grecji, czy faktycznie oddała się tragicznej miłości?”. Odpowiedział: „Wiecie, ona czekała 20 lat i cała stała się czekaniem. Nie była żadną kurwą, żadną żoną, tylko czekaniem...”. I w jednej chwili wiedziałam, co mam grać. Od razu ją sobie wyobraziłam – pięknie ubrana kobieta w trumnie za szkłem, z otwartymi oczami, przysypana kwiatami. Niby żywa, ale jednak umarła. Myślę, że gdyby nie takie spotkania, nie Lupa, nie Jarzyna, Warlikowski, tobym nie pracowała w teatrze.

TS: Wymagający reżyserzy, mocne role – to musi zostawiać ślad. Wielu aktorów twierdzi, że noszą w sobie swoją postać długo po tym, jak sztuka zejdzie z afisza. Pani też?

AK: Nie. Bo oprócz tożsamości aktorki przede wszystkim mam tożsamość matki i kobiety. Córka, którą urodziłam w wieku 31 lat, przysłoniła mi świat. Miałam swoje czary-mary w teatrze, ale ważniejsze było to, co w domu. Tytuły sztuk pojawiały się i znikały. Zostawały zdjęcia, kilka recenzji. Zgadzam się z ładnym zdaniem, że aktorzy są warci tyle samo, ile ci, którzy przed przypływem rysują na piasku. Wszystko znika. Gdy koledzy na próbach kłócili się: pójść w lewą czy prawą kulisę, we mnie odzywał się diabelski chichot: ale o co chodzi? „Znaj proporcjum, mocium panie”. Przecież to nie jest onkologia dziecięca ani awaryjne lądowanie boeinga. Co oni? Córka na mnie czeka.

Aleksandra Konieczna uciekła z toksycznego związku

TS: Gdy córka była mała, pani podjęła decyzję, że odchodzi od męża. Gdyby był wtedy internet, pewnie spotkałaby się pani z komentarzami gratulującymi odwagi, ale i tymi w stylu: „Z alkoholikiem da się żyć, po co pozbawiać dziecko ojca?”.

AK: Nie oceniam ludzi wystawiających komentarze. Nie mogłam inaczej. Pewnego dnia w oczach ośmiomiesięcznego dziecka zobaczyłam strach. Następnego dnia się spakowałam. Bo wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, te oczy będą coraz większe, bardziej przerażone.

TS: Nikt pani nie ostrzegał przed układem z mężczyzną, który ma problem z nałogiem?

AK: Ostrzegał. Ale we mnie odezwał się głos: siłą swojej miłości go odczaruję, zmienię, uleczę. Nie udało się. Byłam współuzależniona, a to jest taka sama choroba jak uzależnienie. Tyle że nie ma tu prostego niszczyciela chemicznego – alkoholu, narkotyków. Coś umiera w człowieku przez sam związek z uzależnionym partnerem. Podejmuje się pijane decyzje, w malignie naraża zdrowie. To obłęd. Myślę, że gdyby nie pomoc psychologów i mnóstwo lektur, nie wyszłabym z tego.

Aleksandra Konieczna o terapii

TS: Praca, dziecko, zmęczona psychika. Jak sobie z tym pani radziła?

AK: Najbardziej pomogła mi terapia. Kiedy oddawałam jej kilka godzin z dnia, odczuwałam to jako luksusowe spa. Odbierałam pomoc i z chwili na chwilę czułam, jak to się przekłada na moje decyzje. Znowu byłam dobrą uczennicą, nie odwalałam lipy. Zaliczyłam wpadkę z tylko jedną pracą zadaną przez terapeutkę: „Twoje sukcesy w życiu”. Pomyślałam: Lajcik, nastawię budzik na szóstą, machnę od ręki. Ale pojechałam na terapię bez wypracowania. Jedyny raz. „Teraz napiszesz pracę, dlaczego nie napisałaś tamtej pracy” – usłyszałam. I wyszło dlaczego. Bo musiałabym zobaczyć, ile sukcesów osiągnęłam, wziąć za nie odpowiedzialność. A jakaś część mnie chciała trwać w pozycji ofiary. Czytałam tę pracę przed grupą, jakbym czytała o kimś innym. Gdy skończyłam, zapytano mnie, jak się czuję, a ja wydukałam tylko, że ta osoba jest całkiem fajna i mogłabym się z nią zaprzyjaźnić.

 

 

Aleksandra Konieczna o karierze filmowej

TS: W jakim momencie życia zastała panią propozycja zagrania w kinie?

A.K: Córka dorastała, życie się uspokoiło. Byłam na spacerze w Krakowie na Błoniach, świeciło słońce. Zadzwoniła dyrektor castingu "Ostatniej rodziny", filmu o rodzinie Beksińskich, potem przysłała dwie, może trzy sceny do przeczytania. Pomyślałam: jeżeli cały scenariusz jest tak napisany, to zdaje się, że mam w rękach złoto. Byłam wtedy jasną blondynką, w pociągu do Warszawy sprawdziłam, jak wyglądała Zofia Beksińska. W sklepie z perukami przy Teatrze Powszechnym kupiłam włosy zbliżone do jej fryzury. Podeszłam do castingu raczej nonszalancko: chyba zostałam stworzona do tej roli... – bredziło mi w głowie. Po miesiącu zaproszono mnie na drugie zdjęcia próbne z Andrzejem Sewerynem, wkrótce dostałam wiadomość, że gram. Mieliśmy rok na przygotowania. Rodzina Beksińskich była rewelacyjnie zarchiwizowana, Zdzisław miał szmergla na punkcie fotografowania i nagrywania. Oglądałam i notowałam: tak Zofia trzyma rękę na biodrze, tak popala, tak patrzy. W pewnym momencie naszły mnie wątpliwości, zapytałam Janka Matuszyńskiego: Słuchaj, to jest przecież film oparty na faktach, ale fabularny. Nie chcę „odrabiać” Zosi. On na to: Skoro tak czujesz, odstaw archiwum i daj pracować podświadomości, snuj się wokół roli i ufaj sobie. Tak zrobiłam.

TS: Efekt był spektakularny, odebrała pani nagrody, w tym Orły. A Janusz Kondratiuk zaproponował, by w jego filmie "Jak pies z kotem" zagrała pani Igę Cembrzyńską.

AK: To było nagłe zastępstwo i zabrakło czasu na przygotowania w wielkiej skali. Poza tym Iga jest zaprzeczeniem Zosi Beksińskiej. Kreacja musiała być mocna, wychylona. Zwykle nie zadaję reżyserowi idiotycznego pytania: dlaczego ja? Ale tym razem musiałam. Stwierdził, że zobaczył we mnie coś z Igi, kiedy oglądał "Ostatnią rodzinę". Później przejrzałam film, żeby wyłapać ten moment. To scena, kiedy do Beksińskich przyjeżdża Dmochowski, marszand z Paryża. Zofia wkłada najlepszą sukienkę, korale, jest podniecona wizytą. Beksińscy w mieszkaniu nie mieli salonu. A Zofia w amoku zaprasza Dmochowskiego coraz dalej, szepcząc mężowi na ucho: Nie stójmy w przedpokoju, proś pana do salonu. Gdy dotarli do końca korytarza, przypomniała sobie, że salonu nie ma, i powiedziała: To ja nastawię herbatę – i uciekła. Myślę, że to był moment, w którym miała fantazję Cembrzyńskiej. Generalnie czułam, że Janusz chce „odrobienia” Igi jeden do jednego. Przyszło mi nawet do głowy: to może niech sobie weźmie jakąś aktorkę kabaretową, śpiewającą? Ale potem pomyślałam po ludzku: świeżo po śmierci brata on robi film psychodramatyczny, wpuszcza do domu ekipę, aktorów, widzów. Jak bardzo musi potrzebować opowiedzieć tę historię... To mnie wzruszyło. Pomyślałam: pal sześć! Niech mi po premierze zabiorą prawo wykonywania zawodu – gram.

TS: Uprawnień nie zabrali, za to dali kolejne nagrody...

AK: To było niesamowite. Myślałam, że na czas premiery wyjadę do Paryża. Albo do sanatorium. Gdziekolwiek.

TS: Ładna kokieteria. Sanatorium nie było potrzebne. Przyszły kolejne propozycje: Babcyjka w "Ciemno, prawie noc" Borysa Lankosza i Lidia w "Bożym Ciele" Jana Komasy. Trudno było grać kościelną?

AK: Och, to w ogóle taki dziwny i piękny film... Miałam obawy, że w polskim kinie jest już za dużo o księżach – po "Klerze" i filmie braci Sekielskich. Ale doszło do mnie, że właściwie główny bohater zamiast księdza mógłby udawać kogokolwiek – dziennikarza, biznesmena, kogoś wysoko posadzonego na grzędzie społecznej. Bo to jest film o tęsknocie do życia w lepszym, pięknym świecie. A to uniwersalne przecież. Teraz uczę się intensywnie angielskiego na potrzeby konferencji prasowych. W Locarno, gdzie była światowa premiera "Ostatniej rodziny", mój angielski kulał. Pierwsze pytanie zadał dziennikarz szwajcarski: „Ale co to w ogóle za rodzina?! To banda dziwaków, skąd taki tytuł, przecież oni nawet razem nie jedli?!”. Mikrofon ruszył na zasadzie „podaj dalej”, a ja w takich sytuacjach bywam gapą. U mnie został troszkę dłużej i wyglądało na to, że jestem gotowa odpowiedzieć. Postanowiłam, że zrobię to po francusku: „Miałam wrażenie, że przygotowując się do roli Zosi Beksińskiej, ze wszystkich moich dziwactw właśnie musiałam się odrzeć...” – powiedziałam i odrzuciłam mikrofon dalej. Uff!

Aleksandra Konieczna o dojrzałości

TS: Kiedy oglądałam panią w różowej sukni podczas weneckiej premiery "Bożego Ciała", pomyślałam: dojrzałe piękno jest... piękne. Czy popularność zdobyta w wieku 50 lat ma drugie dno? Pomaga czy utrudnia poruszanie się w świecie konkurencji, blichtru?

AK: Myślę, że pomaga, jest mi łatwiej. Opracowałam już życiową nawigację i jestem jej wierna. Ale wie pani, co mnie męczy? To, że często staję na tle młodych piękności. Najchętniej zaakceptowałabym swoją dojrzałość i starzenie się. Ale te gale bywają deprymujące! Tomasz Ossoliński, który uszył mi suknię na Orły, powiedział: Ola, tak cię postarzają w filmach, robią z ciebie truchło – na czerwonym dywanie musisz błysnąć, bo tu za suknię będą cię oceniać jak za rolę. Zagraj. Co byś powiedziała na stylizację à la Bette Davis? – To ja mogę tak wyglądać? – zdziwiłam się. Staram się nie stracić rozsądku, ale takie sytuacje mnie stresują.

TS: Wśród różnych pani nieoczywistych decyzji jest jeszcze jedna: dojrzała kobieta związała się z młodszym...

AK: Nie mam poczucia, że mój partner jest ode mnie młodszy. Po prostu jest młody. A ponieważ ja też czuję się młoda, no to oboje jesteśmy – metaforycznie – ludźmi w trampkach. Opowiem pani dykteryjkę. Wakacje spędzałam w Grecji na wysepce Agistri, na sąsiedniej bawiła moja przyjaciółka. Kiedy powiedziałam jej o młodszym partnerze, usłyszałam: O, to gratuluję! Mój savoir-vivre wygrał ze zmieszaniem, więc podziękowałam. Ale uważam, że takie gratulacje są przesadą. Są jak komentarz. Czy uprawniony? Tak, mam młodszego partnera. Tak bywa w życiu, nie ma tu nic więcej do dodania.

TS: Powiedziała pani, że mężczyzna, który chce być z aktorką, musi być człowiekiem odważnym. Dlaczego?

AK: Ponieważ będąc z osobą, która stała się popularna, niełatwo zachować własną suwerenność. On ze mną wychodzi, ale od ścianki odpada natychmiast. Nie chce być rozpoznawalny. Kiedy mnie zaprosili do DD TVN, dziennikarz zapytał: A może tego twojego mężczyzny w ogóle nie ma, może ty go sobie wymyśliłaś? Odpowiedziałam: Nie o to chodzi, on po prostu jest szpiegiem. Redaktor pociągnął dowcip: Ola, nie mogłaś tego powiedzieć. Bo on już teraz nie ma pracy albo dostanie kulkę. Skwitowałam: Jest szpiegiem na emeryturze. To żarty. Serio umówiliśmy się, że w wywiadach nie podaję jego imienia. Ani innych szczegółów ułatwiających identyfikację. I niech tak zostanie.

TS: Jak pani dba o tę swoją młodość?

AK: Piję dużo wody, alkoholu w ogóle. Nie palę, ćwiczę 40 minut rozciągania dziennie. Robię to ze względu na delikatny kręgosłup. Dbam o psychikę. Do niedawna byłam za dobrze poukładana, za dużo od siebie wymagałam, stosowałam mocną autocenzurę. To się przekładało na moje ciało, chorowałam. Ale nauczyłam się mówić rzeczy trudne, czasem nieprzyjemne. Kiedyś gromadziłam to długo, a potem wywalałam w gniewie jak z syfonu.

TS: À propos wody sodowej – zamusowało w pani głowie po tych sukcesach?

AK: Nieee. Myślę, że jestem tą samą dziewczyną i aktorką, którą byłam 20 lat temu. Troszkę zdezorientowaną, czasem zakompleksioną. Bywam tym zagubieniem zmęczona i wtedy myślę: Ej, popatrz chociażby na fakty... I to mi pomaga. Stałam się minimalnie pewniejsza siebie. I nie ukrywam, przyjemnie jest, gdy mnie rozpoznają na ulicy albo w moim ulubionym bistro na Ząbkowskiej, na Pradze-Północ.

TS: Wybrała sobie pani nietypową dzielnicę do zamieszkania.

AK: Sześć lat temu osiedliłam się tu na stałe. Ujęła mnie autentyczność architektury i obrazki, których nie ma już nigdzie. Wczoraj idę i widzę: podwórko studnia, dzieciaki biegają na bosaka w brudnych portkach, krzesła wystawione, ludzie siedzą na słońcu – bo jest ciepło, bo jest wolne. Na Pradze więcej wypada, można pójść w piżamie po mleko. Zdarzało mi się. I ten luz mi dziś bardzo odpowiada.

Wywiad pochodzi z magazynu "Twój STYL" z 2019 roku.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również