Rozmowy

Jak mamy i babcie kształtują naszą osobowość i co możemy zrobić z tym spadkiem. Wyjaśniamy!

Jak mamy i babcie kształtują naszą osobowość i co możemy zrobić z tym spadkiem. Wyjaśniamy!
Fot. Agencja Getty Images

Jakie przekonania dostałyśmy od naszych matek i babek? Czy jesteśmy świadome tego, jak ten spadek wpływa na nasze życie? I co możemy z tym zrobić? Marta Szarejko zapytała o to psychoterapeutki, seksuolożki i socjolożki, a teraz dzieli się swoimi odkryciami.

PANI: Po przeczytaniu 13 rozmów w twojej książce nasuwa się wniosek, że właściwie wszystko, co najważniejsze w życiu – stosunek do emocji, ciała, relacji – dostajemy od naszych mam i babć. I z tym idziemy potem przez życie.

MARTA SZAREJKO: Temat międzypokoleniowych przekazów zaciekawił mnie kilka lat temu. Robiłam wywiad o terapii par z seksuolożką Ewą Błaszczuk-Malik. Powiedziała, że wiele jej pacjentek 30+, 40+ ma duże problemy w związkach, nie są w stanie utrzymać relacji i nie wiedzą dlaczego. Zaczęła robić im genogramy, za pomocą których sprawdza się, jak przebiegały w rodzinie m.in. uzależnienia, zdrady, śmierci dzieci. Wychodzą na jaw różne sekrety, które potem promieniują na kolejne pokolenia. I okazywało się, że w liniach kobiecych tych pacjentek często prababki, babki, matki były samotne. Pradziadek ginął na wojnie, dziadek wcześnie umierał, ojciec odchodził. I te młode kobiety w ramach nieuświadomionej lojalności sabotowały swoje związki. Zaciekawiło mnie to, postanowiłam zgłębić ten temat.

Zadać pytanie w imieniu dzisiejszych czterdziestolatek: co jest na tej mapie wartości?

Zapytałam psychoterapeutki, seksuolożki i socjolożki o przekazy, którymi byłyśmy karmione. Dotyczą wielu sfer: emocji, ciała, seksu, pracy, pieniędzy, niezależności, porodu, przemocy, jedzenia, ale też porządku i sprzątania, macierzyństwa i związków. Tego wszystkiego, co dostajemy od naszych matek i babek. Ale chodziło też o to, by przyjrzeć się temu, co one dostały od swoich. Zwłaszcza że po ukazaniu się „Chłopek” Joanny Kuciel-Frydryszak bardzo żywa stała się dyskusja o chłopskich korzeniach. Dziewczyny już się ich nie wstydzą.

Nie udają, że wszystkie pochodzą z dworków?

Albo przynajmniej z klasy średniej. Gdy moja mama dowiedziała się, o czym będę rozmawiać z terapeutkami, natychmiast pojawił się w niej lęk, że oczernię kobiety w rodzinie. Na szczęście, gdy przeczytała książkę, zmieniła nastawienie. Bo nie chodziło mi o krucjatę, oskarżycielską narrację w duchu: od naszych matek z małych miasteczek albo ze wsi dostałyśmy w spadku wyłącznie złe rzeczy. Wręcz przeciwnie, chciałam je zrozumieć. Psychoterapeutki zawsze podkreślają, że patrząc wstecz na pokolenia kobiet za nami, warto pamiętać, że nasze matki prawdopodobnie dały nam znacznie więcej, niż same dostały. Dużą ulgę przyniosły mi słowa socjolożki Pauli Pustułki, że jesteśmy pierwszym pokoleniem, które daje sobie przyzwolenie na to, aby krytycznie patrzeć na matkę. Czegoś od niej wymagać. I czasem się na nią złościć. Bo człowiek dorosły, dojrzały, może pomieścić w sobie bardzo różne emocje.

Emocje w twoich rozmowach idą na pierwszy ogień.

Ktoś trafnie zauważył, że gdyby emocje w naszych domach były dobrze ustawione, to reszta rozdziałów tej książki nie byłaby potrzebna.

A ty jaki dostawałaś przekaz, jeśli chodzi o emocje?

Często słyszałam: „I z czego ty się tak cieszysz?!”. Czyli klasyczny zakaz radości. Bo to strata czasu, energii, zasobów. Te wszystkie: „Odrobiłaś już lekcje? Posprzątałaś pokój?”. Odkładanie przyjemności na ostatnie miejsce, kontrastowanie jej z przymusem, obowiązkiem, kieratem. Radość wiąże się z odpuszczeniem kontroli, wolnością, kreatywnością, a to zawsze było niebezpieczne dla kobiet.

Przymus sobotniego sprzątania: która z nas, dorastając, tego nie doświadczyła?

Obsesja czystości w domach była powszechna. Kobiety były uzależnione od mężczyzn finansowo i emocjonalnie, ale w tej jednej sferze to one miały kontrolę. Pamiętam taką sytuację z czasów studenckich: od dwóch lat mieszkam w akademiku w Warszawie, dzielę pokój z Agnieszką, przyjaźnimy się. Siedzimy na schodach, zaczynamy rozmawiać o tym przymusie sprzątania - w moim w domu było sterylnie jak w laboratorium. I nagle Agnieszka mówi: „Wiesz, moja mama czesała frędzle dywanów, żeby były symetryczne”. Ja na to: „Moja też!”. To wspólne doświadczenie bardzo nas wtedy zbliżyło. Przy okazji robienia wywiadu z socjolożką Iwoną Chmurą-Rutkowską do „Masz to po mnie” opowiedziałam jej o tym. Na co ona: „Ja też czesałam frędzle. Teraz mi pani o tym przypomniała”.

Mnie to szczęśliwie ominęło.

Zazdroszczę! Przekaz o tym, że dom to wizytówka kobiety, trzyma się niestety dosyć mocno. To, jak wygląda mieszkanie, nie tylko o niej świadczy, ale też podlega ciągłej ocenie. Podobnie jak jej wygląd, a nawet wygląd mężczyzny, z którym jest. No bo: „Jak ona go do ludzi puściła? Mogła chociaż koszulę mu wyprasować!”. Niektóre moje koleżanki wpadają w szał, kiedy ich partner w sytuacjach publicznych nie jest doskonale ubrany. Czują się odpowiedzialne, więc zapewniają mu garderobę, ingerują w jego przestrzeń. To „ubieranie mężczyzny” nadal trwa.

„Mężczyzna jest głową, a kobieta szyją”.

Która tą głową kręci. Upiorne. Ale nasze matki i babki ten sposób funkcjonowania opanowały do perfekcji. Jak mówi psychoterapeutka Agnieszka Koch, szare eminencje we własnych związkach, mistrzynie lawirowania, unikania konfliktów, konfrontacji. Ten sposób myślenia wciąż funkcjonuje, bo dla wielu patriarchat stanowi bezpieczną ramę.

Uległość. To słowo pojawia się w twoich rozmowach wielokrotnie w różnych kontekstach.

To jeden z tych bardzo silnych przekazów: że dziewczynka, kobieta ma być spokojna, cicha, łagodna, grzeczna. Nie wychodzić przed szereg. Ma się podkładać na wszystkich płaszczyznach: emocji, ciała, seksu. Zaczyna się od emocji, bo dziewczynki przecież powinny być empatyczne. Czyli przede wszystkim mają skanować twarze ludzi wokół, sprawdzać, co oni czują, i dbać o ich samopoczucie. Wbija im się przekonanie, że emocje partnera, matki, ojca, braci są ważniejsze niż ich własne.

Silne emocje są w ogóle źle widziane.

Zwłaszcza takie jak wstręt czy wstyd, ponieważ one obarczają odbiorców. Lepiej więc, żeby dziewczyny ich nie pokazywały. Na płacz, smutek, bierność, apatię możesz sobie pozwolić. Ale już na złość - nie. Ona jest najniebezpieczniejsza, bo wymyka się spod kontroli i konotuje działanie. Złość grozi jakąś rewolucją, zmianą, co w porządku rodzinnym jest niemile widziane. Społecznym zresztą też.

Syndrom grzecznej dziewczynki

Grzecznej, schludnej, uśmiechniętej, chociaż nie za bardzo roześmianej. Głośny śmiech to domena mężczyzn. Tak jesteśmy socjalizowane. Do uległości.

W przekazach dotyczących seksu też?

Kilka miesięcy temu przez media przetoczyła się dyskusja na temat maintenance sex, czyli współżycia, które ma na celu podtrzymanie związku. Ginekolożka influencerka powiedziała w podcaś- cie, który prowadzi z inną młodą lekarką, że czasem zmusza się do seksu z mężem. Bo gdyby tego nie robiła, ten odszedłby do innej. Szok! Od kilkunastu lat seksuolożki, lekarki, edukatorki seksualne tłumaczą, że jeśli nie masz ochoty, to nie musisz się na nic zgadzać, a na pewno nie musisz podkładać swojego ciała. Jednak ta wypowiedź pokazuje, jak głęboko zakorzeniona jest narracja opresji i uległości.

Seks traktowany jako obowiązek?

Masz go uprawiać nie dla własnej przyjemności, tylko po to, by zatrzymać przy sobie partnera. Bo walczysz o główny zasób w naszym świecie i patriar- chalnym porządku, czyli o mężczyznę. O seksie rozmawiam z Martą Niedźwiecką. I według mnie jest to najbrutalniejsza opowieść, która uświadamia, że ta sfera jest właściwie historią przemocy. Niemal do teraz. Całe generacje kobiet, nasze babki i prababki, były zmuszane do seksu instytucjonalnie, poprzez małżeństwo, albo po prostu gwałcone, na przykład podczas wojen. Seks to była dla nich udręka: przemoc, trauma, ból, cierpienie i lęk przed ciążą. I one przekazały nam te ustawienia. Bo w Polsce nie było rewolucji seksualnej, jedna książka Wisłockiej nie załatwiła sprawy. Kobiety mało wiedziały na temat seksu i jeszcze mniej mówiły córkom. Raczej zastraszały i zawstydzały. Gdy u dziewczyn zaczynał się pierwszy okres, zdarzało się, że dostawały w twarz od matki i słyszały: „No to teraz się dowiesz, co znaczy cierpienie”.

Seks był tematem tabu?

Tak, ale milczenie to przecież bardzo silny przekaz. Dziewczyny czuły, że ich dojrzewanie stanowi problem. Teraz seksu używa się wszędzie jako sposobu na sprzedaż wszystkiego. Kobiety mają być uwodzicielskimi femmes fatales, przeżywać orgazm za orgazmem. Natomiast do gabinetów seksuolożek trafiają dziewczyny, również młodsze od nas, które nie lubią seksu, nie mają kontaktu z własnym ciałem. Mam trzydziestoletnie koleżanki, które mają partnerów, ale nie uprawiają seksu. Nie lubią, nie chcą.

Ciąża, poród – w tych obszarach również chyba brakuje afirmatywnych przekazów.

Za to jest mnóstwo zaszczepionych lęków. Kręcą się wokół bólu, cierpienia, często wisi na tym cień śmierci. Bo poprzednie pokolenia kobiet nie mówiły o poronieniach, śmierciach dzieci podczas narodzin, co przecież zdarzało się dość często. Żałuję, ale też nie słyszałam pozytywnego przekazu o tym, że rodzicielstwo to wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju relacja, bo tworzysz z kimś więź od początku. Raczej słyszałam, że to mordęga na zasadzie: „Jakoś się przemęczysz”.

Jaką narrację kobiety wyniosły na temat samego porodu?

Justyna Dąbrowska, terapeutka okołoporodowa, mówi, że gdy pyta o to swoje pacjentki, okazuje się, że albo żadnej, bo matki nie opowiadają o swoich doświadczeniach, albo taką, że poród to coś strasznego: krew, pot i łzy, znikąd pomocy, osamotnienie. Powtarza się zdanie: „O tym się na szczęście zapomina”. Często te trudne przeżycia ujawniają się na poziomie niewerbalnym. Na przykład zapada pełna napięcia cisza, gdy matka z córką oglądają zdjęcia z przeszłości. Albo brakuje radości na wieść o tym, że córka zaszła w ciążę. Lub wręcz odwrotnie - pojawia się nadmiarowy entuzjazm, w którym córka wyczuwa fałsz.

Zdarzają się pozytywne opowieści?

Rzadko. Dziewczyny same muszą wykonywać bardzo dużą pracę, by cieszyć się ciążą, a nie tylko bać. I nie dać się sparaliżować lękowi przed porodem. Znam tylko dwie dziewczyny, które pozytywnie mówią o porodzie, nie jest to wspomnienie, które chciałyby wymazać. A przecież, jak mówi Justyna Dąbrowska, może to być doświadczenie transformujące, w którym kobieta czuje swoją moc. Bo daje poczucie zwycięstwa nad sobą i siłami natury.

 

 

Niezależność, kolejny ważny temat.

Mój ulubiony. Gdy przyszłam porozmawiać o tym z psychoterapeutką Ewą Chalimoniuk, przywitała mnie zdaniem: „Czy zdaje sobie pani sprawę, że wolność i niezależność są dla mnie w życiu najważniejsze od zawsze?”. Ja nie znałam takich kobiet. W mojej rodzinie zależność od mężczyzny dotyczyła wszystkich sfer - ekonomicznej, fizycznej, emocjonalnej, psychicznej. W kontrze uderzyłam w niezależność. Jak wiele dziewczyn z mojego pokolenia - postawiłyśmy na wykształcenie, rozwój, niezależność finansową. Zależność nas odrzuca, ale nieumiejętność przyjmowania to też rodzaj pułapki. Bo jak mówi Ewa Chalimoniuk, chodzi o zbudowanie zdrowej niezależności.

A kobiece przyjaźnie? Pamiętam, jak zaskoczyły mnie słowa koleżanki: „Moja mama zawsze powtarza, że kobiety nie powinny być ze sobą zbyt blisko”. Ale z twoich rozmów wynika, że właśnie tak jesteśmy socjalizowane.

Do rywalizacji. Tak wynika z badań. Gdy jedna z moich najbliższych przyjaciółek czytała tę książkę, zapytała swoją mamę, jaki ona dostała przekaz na temat przyjaźni z kobietami. Odpowiedziała: „Żadnej nie ufać”. Wtedy dla mojej przyjaciółki stało się jasne, dlaczego za każdym razem, gdy mówiła o jakiejś bliskiej dziewczynie, słyszała od mamy: „Przyjaciółka?! Myślałam, że tylko koleżanka!”. Sugestia: bez przesady z tą przyjaźnią.

W tej rywalizacji chodzi o mężczyznę?

Oczywiście. Inna kobieta to zagrożenie, zwłaszcza samotna. To coś, co mnie chyba najbardziej zaskoczyło. Jedna z moich przyjaciółek mówiła, że całe życie myślała, że jej ojciec był towarzyski, a mama nie, i dlatego po jego śmierci przestała chodzić do znajomych. Po latach matka jej powiedziała: „Nie, po prostu nikt mnie już nie zapraszał”. Myślałam, że tak było w latach 70., 80. Natomiast terapeutki mówią, że ich pacjentki, czterdziestolatki w dużych miastach, wciąż mają ten sam problem: przestają być zapraszane, kiedy są singielkami.

Siostrzeństwo nie jest nam dane, musimy się go uczyć?

Wspaniale mówi o tym Alicja Długołęcka w rozmowie o przyjaźni między kobietami. Bycie w siostrzeństwie jest dla niej wyzwalającym doświadczeprywatneniem, z którego czerpie poczucie sensu, harmonię. Ale to był oczywiście proces. Długo żyła w poczuciu, że mężczyźni wszystko robią lepiej i to im należy się większy szacunek. Mówi: „Mam w sobie żal i smutek, że byłam uczona pogardy do kobiet i swojej kobiecości”. Bardzo mocne słowa, zwłaszcza gdy wypowiada je psychoterapeutka, która pracuje głównie z kobietami.

Czyli można się wyzwolić?

Alicja Długołęcka opowiada o tym, jak córka, wówczas szesnastoletnia, dała jej koszulkę z napisem „Rebel Mother”. Z jednej strony widziała, jaką pracę matka wykonała, by wyrwać się ze schematu, z drugiej nie była świadoma tego, ile wysiłku wkłada w to, by nie zatrzymać się na etapie „rebel”, czyli bycia w ciągłej opozycji do przekazów pokolenia matki. Poruszające dla mnie było to, że również dla terapeutki ta droga jest długa i mozolna.

Obecne pokolenie młodych dziewczyn patrzy na swoje mamy z większą wyrozumiałością niż obecne czterdziestolatki?

I to daje nadzieję. Prawdopodobnie te mamy już odrobiły jakąś lekcję, są otwarte, chcą słuchać. Z kolei obecne nastolatki mają w sobie większą dojrzałość emocjonalną, świadomość własnych uczuć, potrafią trzeźwo spojrzeć na cały rodzinny kontekst. W związku z tym są łagodniejsze dla swoich matek, niż my byłyśmy. Bo wydaje mi się, że moje pokolenie jest trochę zapiekłe w tej krytyce.

Zatrzymane w kontrze?

Tak, zacietrzewione, sfokusowane głównie na negatywnych rzeczach. Przez co matki czują się często odrzucane. Bo nie ma już tej bliskości, która dawniej była czymś naturalnym. Matki nie są tak potrzebne córkom na przykład w sytuacjach okołoporodowych czy przy wychowywaniu dzieci. Córki otaczają się zastępami specjalistów, którym bardziej ufają w sprawach pielęgnacji, karmienia czy kształcenia dzieci. Oddalają się również fizycznie, wy- prowadzają do dużych miast, innych krajów. Najczęściej siedemdziesięciolatkom ciężko jest zrozumieć te zmiany, to, że ich córki mają inne priorytety. Że na pierwszym miejscu już nie musi być dom, rodzina. Moja mama często mówi: „Czy ty nie mogłabyś się bardziej nagiąć?!”. Odpowiadam sobie, że nie! (śmiech)

Jak podejść do tego kobiecego spadku?

Kluczowe jest chyba to, żeby przebrać te przekazy i stwierdzić, co chcemy nieść dalej, dawać kolejnym pokoleniom. To nawet nie muszą być nasze córki, ale na przykład córki przyjaciółek czy kuzynek, tak jak w moim przypadku. Albo po prostu dziewczyny, które czytają moje książki. Bardzo ważne jest, co od nas usłyszą pokolenia, które idą za nami. Nie chciałabym, by młode dziewczyny myślały, że największym dobrem w naszej kulturze jest mężczyzna. I że trzeba o niego walczyć. Albo że koniecznie trzeba być matką. Alicja Długołęcka daje radę, którą bardzo cenię i stosuję w życiu: otaczać się kobietami w bardzo różnym wieku. Dużo młodszymi i dużo starszymi, by zobaczyć siebie w korowodzie pokoleń wielu kobiet. I, jak mówi, dołożyć do niego swoją cegiełkę dobrej energii. Przetworzyć traumę i nie puszczać jej dalej.

 

Marta Szarejko - Dziennikarka, reportażystka. Autorka książek, jak: „Nie ma o czym mówić”, „Zaduch”, „Seksuolożki. Sekrety gabinetów”, „Seksuolożki. Nowe rozmowy”, „Stany ostre”, „Terapeuci par”. Najnowsza to „Masz to po mnie” (Wyd. Literackie).

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 08/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również