Jedna z najbardziej znanych projektantek mody w Polsce. Na studiach koledzy nazywali ją Armania, bo wielką inspiracją był dla niej Giorgio Armani. Mówi, że moda to nie tylko ubrania, to sposób życia i patrzenia na świat. To książki, meble, kwiaty i jedzenie. Kocha Warszawę, w której się urodziła, i Sycylię, gdzie znalazła miłość.
Spis treści
Uliczka w starej części Warszawy, blisko centrum, ale kameralnie i sennie. Tu, w dwupiętrowym domu ukrytym wśród drzew i krzewów, znajduje się mieszkanie Ani Kuczyńskiej. Wchodzisz i chcesz zostać. Elżbieta Radziwiłł, przyjaciółka projektantki, powie później: - Koi mnie jej styl, wnętrze emanuje spokojem. Ania jest teraz sama, w Warszawie trwają ferie, Alina, jej 14-letnia córka, wyjechała na narty.
Okno kuchenne jest duże, nie ma firanek i zasłon. Wydaje się, że wystarczy je uchylić, by dotknąć gałęzi rozłożystego świerku, który rośnie w sąsiednim ogródku. Drzewem miota dziś wiatr, trudno oderwać od niego wzrok. Czuję zapach kawy i migdałowych ciasteczek. Zwracam uwagę na biało-niebieską lampę na drugim parapecie, Ania od razu to zauważa. – Abażur projektował mój tata – wyjaśnia. Jest czujna, reaguje na każdy mikrogest. Spojrzenie, ruch dłoni, odgarnięcie włosów z czoła. - Proszę się nie przejmować – uśmiecha się. Jakby wiedziała, że właśnie zastanawiam się, czy widzi również każde niedociągnięcie modowe osoby, z którą rozmawia. – Jestem bardzo spostrzegawcza. To moje szczęście i nieszczęście jednocześnie.
W warszawskim mieszkaniu w Śródmieściu, gdzie spędziła dzieciństwo i wczesną młodość, okna kamienicy wychodziły na podwórko i budynek naprzeciwko. Popołudniami lub późnym wieczorem Ania zamieniała się w obserwatorkę. – Z okien kuchni lubiła patrzeć, jak żyją inni ludzie. Obserwowała ich zwyczaje, mieszkania, nawet kwiaty w kuchni były inne niż te z jej mieszkania. - Podobał mi się warszawski egalitaryzm tego miejsca. Ta różnorodność naznaczyła mnie na zawsze - dodaje. Niedaleko kamienicy mieścił się słynny bazar na Polnej, gdzie można było kupić kapustę z beczek, warzywa przywiezione prosto ze wsi, ale też towary luksusowe: łososia, ryby, mięso, czekoladę, kakao, gumy Donald, a nawet kawior.
Ważną częścią jej dzieciństwa były wizyty u sąsiadki, krawcowej, która przerabiała mamie sukienki i spódnice. Mieszkanie pani Zosi było ciemne, pachniało naftaliną. W przedpokoju wisiało lustro, a wąski korytarzyk prowadził do kuchni, w której na podłodze leżały koraliki. Pani Zosia używała ich do robienia wianków dla zespołu Mazowsze. – Wiele lat później wspomnienie pani Zosi wróciło. Na zaproszenie firmy Swarovski zaprojektowałam pracę – inspirowaną Mazowszem i moim dzieciństwem. Odezwałam się do pani Zosi, która już wtedy była starszą panią, i poprosiłam ją o wianek. Zrobiła go z masy czarnych i srebrnych kryształów, obłędnie ciężki i piękny. Historia zatoczyła koło. Mama i babcia odwiedzały też inną krawcową, panią Jurkowką, która pracowała dla Mody Polskiej, u niej szyły sukienki, które potem były przerabiane dla mnie. Prawdziwy upcycling.
Pani Jurkowa zapraszała Anię na pokazy Mody Polskiej, które uwielbiała. – Do tej pory pamiętam swój zachwyt urodą Bogny Sworowskiej czy Małgosi Niemen. Wszystkie ubrania, atmosfera pokazów – to było niesamowite. Te wspomnienia też zadecydowały o zawodzie, który wybrałam – mówi Ania. Do dziś jest wdzięczna mamie, że zabierała ją na wystawy, pokazy. – Mama była, jak to nazywam, pobudzona intelektualnie i tym mnie zaraziła. To uczucie, gdy w Zachęcie oglądały projekt Hasiora, symboliczny cmentarz dzieci z Zamojszczyzny, które leżą w bezimiennych mogiłach. Czarny dziecięcy wózek pełen ziemi, w środek wbite krzyże i świece. – Bałam się tych krzyży, ale takie doświadczenia też wyzwoliły moją artystyczną wrażliwość. Moi rodzice uwielbiali piękne przedmioty, zwracali uwagę na szczegóły i detale – wnętrz, stołu, ubrań, butów. Mama pamiętała, jaką miała sukienkę w wieku pięciu lat, z jakiego materiału zrobiona była kokarda i jak wyglądała klamra przy bucikach. Ale jej rodzinny dom to też śmiech, żarty, miłość, kłótnie, rozmowy w kuchni. I bliskość.
Nie byłam dzieckiem z kluczem na szyi, mama wcześniej była tłumaczką, ale później zajmowała się tylko mną. Gdy wracałam do domu, zawsze czekał na mnie obiad. Jako jedynaczka miałam swój wewnętrzny świat, jednocześnie byłam otoczona ludźmi, którzy mnie kochali. To ogromy dar na życie. Lubię ludzi, kocham się dzielić, robić innym prezenty.
Filip Niedenthal, dziennikarz, śmieje się, że Ania ma zawsze pełną lodówkę i jest bardzo gościnna. A jej kuchnia jest magnetyczna. - To jedno z najprzyjemniejszych miejsc do spędzania czasu. Lubię ten moment, kiedy Ania rozmawia z gośćmi, a jednocześnie gotuje, choćby prosty makaron z cytryną, oliwą i parmezanem, którego smaku się nie zapomina.
– Kocham jej opowieści o modzie – dodaje Kamila Różańska, prawniczka, która zna Anię od czasów liceum. – To jej zamiłowanie do detalu sprawia, że dzięki niej niemal czuję tkaninę, każde zszycie, każdy guzik. Ale jej podejście do mody ma swoje odzwierciedlenie w życiu. Jeśli kawa, to w porcelanowej filiżance, które zbiera. Jeśli chleb, to nie zwykła buła z marketu podawana do ręki, jedzona byle jak, tylko brioszka na kolorowej serwetce. I Ania ma tak, odkąd pamiętam. Na studiach wyjechałyśmy w podróż po Stanach. Nasza trasa biegła od Nowego Jorku do Nowego Orleanu. Spałyśmy w parkach narodowych, co noc rozbijałyśmy namiot. Ania każdego wieczoru wycinała z papieru lampiony, podwieszała je na drzewach, czy rozstawiała obok, chciała, żeby było nam miło. Zawsze też dbała, żebyśmy miały serwetki.
Dwa tygodnie po naszym spotkaniu w Warszawie. Ania Kuczyńska na lotnisku wzdryga się z zimna. W Palermo, skąd wraca, było dzisiaj siedemnaście stopni. Włochy kocha od lat, to dlatego tak dużo włoskich inspiracji w jej kuchni, modzie i życiu. – Lubię to, że Włosi tak pięknie celebrują życie – mówi.
Wraca od swojego partnera, Sycylijczyka. Gdy pytam, czy projektantka ingeruje w styl swoich partnerów, chce ich zmieniać, śmieje się. – Gdy byłam młodsza, tak robiłam. Akceptacji uczymy się z wiekiem. Choć wierzę, że sposób ubierania się, noszenia, urządzania wnętrz mówi bardzo dużo o naszym światopoglądzie i wartościach. Trudno byłoby mi być z osobą, która nie podziela mojego gustu. To by znaczyło, że jesteśmy zupełnie inni i to się w końcu przełoży na wspólne życie. Na szczęście mój partner podoba mi się taki, jaki jest, pasujemy do siebie.
Fascynacja Włochami zaczęła się jeszcze w podstawówce. Inspiracją był dla niej syn pani od angielskiego. – Chodził do liceum Batorego, do klasy z rozszerzonym włoskim. Podkochiwałam się w nim trochę. Do dziś pamiętam jego śnieżnobiałą koszulę, czerwone Marlboro w małej kieszonce, szykowne Ray-bany i jamnika Kubusia. Dlatego zaczęłam uczyć się włoskiego i trafiłam do Batorego, do klasy z rozszerzonym włoskim.
– Tam się poznałyśmy – wspomina Kamila Różańska. – Po maturze obie zdałyśmy na prawo. Ale to nie były studia dla Ani, mimo że zawsze dobrze się uczyła i na pewno dałaby radę. Ale ją ciągnęło w świat, przekonała rodziców i zrezygnowała z prawa. Sama znalazła szkołę mody w Rzymie, którą założyła księżna Koefia. Zamieszkała w tętniącej życiem dzielnicy Testaccio, kilka kroków od Monte dei Cocci, słynnej ulicy, która prowadzi do Mercato di Testaccio, popularnego targu. Mieszkanko było malutkie, a gdy otwierała okno, mogła dotknąć ściany kamienicy sąsiadów. – Ale kto w wieku 20 lat spędza czas w domu! – uśmiecha się Ania Kuczyńska.
Szybko zachwyciła się Rzymem. Codziennie rano wsiadała w autobus do szkoły, po prawej stronie mijała Zamek Sant’Angelo i Bazylikę św. Piotra. A uczelnia? Accademia Koefia to jedna z najstarszych i najlepszych rzymskich akademii haute couture. Ania uczyła się m.in. ręcznych technik szycia, drapowania. Każdy szczegół, przeszycie – jak mówi – było ważną decyzją, procesem prowadzącym do finalnego projektu. I miało w sobie coś z medytacji. Na uczelni dużo rysowałam, studiowałam historię kostiumu i historię sztuki. Ale poza tym prowadziłam intensywne życie towarzyskie, poznawałam Włochów, na weekendy zaczęłam wyjeżdżać do Toskanii, bo rodzice moich przyjaciół mieli tam letnie domy. Dziś, gdy Ania Kuczyńska mówi o włoskiej szkole, wspomina profesora, który mówił do niej: „Anna, il mio bambino dalla lontana Polonia, terra di Chopin e posters” (Anno, moje dziecko z dalekiej Polski, kraju Chopina i plakatów). Był wymagający, ale też nauczył ją, jak ważny jest sposób przedstawienia projektu, wspomina. Wtedy też po raz pierwszy odkryła Sycylię – zabrała ją tam szkolna przyjaciółka. Poczuła temperaturę tego regionu, ekstremalność, kontrastowość, kontrolowaną anarchię. – Zakochałam się w sennej atmosferze, ludziach, bujnej i dzikiej roślinności, barokowej architekturze, morzu i miastach takich jak Palermo i Katania.
Paryskie Saint-Germain-des-Prés. Jedna z najstarszych i najbardziej eleganckich dzielnic Paryża. To tu znajdowało się paryskie mieszkanie Ani. Należało do znajomego jej taty, też architekta. Mimo że Rzym był wspaniały, chciała poznać inny sposób projektowania, inny sposób patrzenia na modę.
Po ukończeniu dwuletnich studiów w Rzymie, wymarzyła sobie L’École supérieure des arts et techniques de la mode (ESMOD). Program skupiał się na szyciu prêt-à-porter (fr. „gotowe do noszenia”), tu miała uczyć się projektowania ubrań seryjnych, przeznaczonych do sprzedaży w butikach i domach mody. Fajnie jest mieszkać w mitycznym mieście, niemal w centrum. Ale Paryż był dla niej trudniejszy. Ręczne szycie guzików odeszło w zapomnienie. Na początku nie potrafiła się odnaleźć, a we Francji niezbyt życzliwie patrzyli na jej włoskie wykształcenie. Za jeden z pierwszych projektów dostała zero punktów. – Nie byłam do tego przyzwyczajona – wspomina. Podobnie jak nie była przyzwyczajona do tego, że Francuzi są aż tak krytyczni, wymagający. - Ta szkoła była bardzo konfrontacyjna. Wiele osób nie dźwignęło tego napięcia i zrezygnowało. Ale ja nie potrafię się poddawać. Zacisnęłam zęby. Ale dobrze pamięta moment, gdy już miała bronić dyplomu. Projekty studentów stały poustawiane wzdłuż długiego korytarza. Rano w dniu obrony okazało się, że kilka z nich jest zniszczonych. To robili koledzy kolegom, rywalizacja i niechęć były ogromne. Ale i tam znalazła przyjaciół, z którymi utrzymuje kontakty do dziś.
– Choć paryskie początki były trudne, miasto mniej przyjazne i kameralne niż Rzym, mam same dobre wspomnienia. Nie byłaby sobą dziś bez tych dwóch wyjątkowych szkół. Francuska nauczyła ją dyscypliny, pokory, ciężkiej pracy projektanta, czasem stania w szeregu. Tam największą wartością jest szybkie projektowanie kolekcji i wprowadzanie jej na rynek w regularnych odstępach czasu. Tam też nauczyła się robienia zdjęć, dzięki czemu dziś może być dyrektorką artystyczną swoich sesji czy - poza wymyślaniem koncepcji i projektowaniem - zajmować się wieloma innymi technicznymi kwestiami. Z kolei dzięki szkole włoskiej skupia się na najmniejszym detalu swoich kreacji, a wszystkie projekty sprzedawane przez jej markę mają wykończenia ręczne. – My przyszywamy ręcznie na przykład guziki czy inne dodatki, czego już dzisiaj się nie robi, chyba że w bardzo luksusowych markach. A przecież Ania Kuczyńska to marka szerzej dostępna. - Zawsze też dbam o to, by tkaniny były naturalne, przyjazne dla środowiska, ale też dla naszego ciała.
„Jesteś pewna? Zdajesz sobie sprawę, że zawody artystyczne są trudne i będziesz się w życiu mierzyć z konsekwencjami swoich wyborów?”. Takie pytanie zadał jej tata, gdy powiedziała, że marzy o wyjeździe z kraju i studiowaniu mody.
Na początku chciałam być architektem, tata mi to bardzo odradzał. Projektowanie było drugim wyborem. Tata tłumaczył, że jeśli jesteś artystą, nieustannie zmagasz się z wyzwaniami. Tym, jak postrzegają cię inni, jak ty sama siebie postrzegasz. To nieustanna konfrontacja, często bolesna konfrontacja. - Do tego, jak to w piosence Kaliber 44: „Zdradliwa wena raz jest, a raz jej nie ma”.
Ale nie zamieniłaby tego wyboru na żaden inny. Do Polski wróciła w najlepszych czasach, wtedy dopiero powstawały duże magazyny o modzie, nowe programy telewizyjne. – Wystarczyło tylko chcieć coś robić - wspomina. W ciągu trzech tygodni dostała pracę jako stylistka w telewizji, ubierała prezenterki prowadzące programy muzyczne. Ale chciała mieć własną markę, pokazywać swoje rzeczy. – Moim absolutnym guru był Armani, mało kto wie, że do świata mody wszedł po czterdziestce. Wcześniej pracował jako dekorator wystaw. Swój pierwszy pokaz zorganizował w domu. Poszłam w jego ślady. Przygotowałam kolekcję, a potem osobiście rozwoziłam po redakcjach zaproszenia na domowy pokaz.
Dziennikarze przyszli, widać zaciekawiła ich osoba, która w ten sposób próbuje zainteresować sobą polski świat mody. Między przedpokojem a salonem chodziły jej przyjaciółki: prezenterki, modelki, między innymi Joasia Horodyńska. Zamiast butów miały oplecione wokół stóp i kostek atłasowe tasiemki.
– Pierwszą kolekcję Ani zobaczyłem w starym budynku banku przy Placu Teatralnym - wspomina Filip Niedenthal. – Inspirowała się Uzbekistanem, tkaniny były barwne, kolorowe, co dziś już dla Ani jest rzadsze, ponieważ w jej ubraniach dominuje czerń. Różniła się od innych projektantów, miała ogromny urok osobisty, z żarem opowiadała historię swoich projektów. Tak mi się spodobał pokaz, sama Ania, że zaproponowałem jednej z gazet, że zrobię z nią wywiad. Sesja i rozmowa miały odbyć się w jej mieszkaniu. Pojechaliśmy tam z Janem Holoubkiem, który wtedy robił zdjęcia. Okazało się, że nie dość, że mieszkamy z Anią blisko siebie, to mamy dużo wspólnych znajomych, super nam się rozmawiało. Tak zaczęła się nasza przyjaźń.
Potem jeszcze szukałam swojej drogi, ale nigdy nie myślałam o sukcesie, nie miałam biznesowej koncepcji – komentuje Ania.
Pierwszy sklep otworzyła na warszawskim Powiślu. Potem przy Mokotowskiej, która niedługo później stała się ulicą znanych projektantów. To tam odbywały się słynne uliczne pokazy z Dodą jako bohaterką kolekcji inspirowanej nowojorskim Studiem 54 Andy’ego Warhola.
W 2020 roku z powodu pandemii zdecydowała się go zamknąć. Ale nie rozpaczała, szukała rozwiązań. Przeniosła sklep do internetu, skupiła się na sprzedaży online, bo najbardziej zależało jej na pracownikach. Marka Ania Kuczyńska to, jak zaznacza, także krawcowe, to również konstruktorka, która jest z projektantką niemal od początku. Ania mówi, że konstruktorka ją wyczuwa, podkreśla w rozmowie jej wpływ na projekty. W 2021 wróciła do sprzedaży stacjonarnej i otworzyła sklep przy ulicy Rozbrat - bardzo warszawski i bardzo miejski. Poza kolekcjami jest to przestrzeń, w której projektantka eksponuje projekty artystów związanych z marką, których prace dodatkowo ilustrują jej kolekcje.
Wyświetl ten post na Instagramie
Kuczyńska jest niezależna i ceni swoją wolność. Jednak stworzyła bazę niezbędną do prowadzenia firmy. Urodziła córkę i siłą rzeczy stała się też odpowiedzialna za drugiego człowieka. Tata Aliny jest Amerykaninem, mieszka w Nowym Jorku. Byli razem przez dziesięć lat, ale w końcu się rozstali. Jednak Ania nie czuła się samotna w macierzyństwie, bo zawsze mogła liczyć na wsparcie rodziców, którzy mieszkają niedaleko.
Najczęściej wstaje o siódmej, choć wszystko zależy od szkolnego planu córki. Nie celebrują w tygodniu śniadań, bo obie wolą dłużej pospać. Ale zawsze jedzą jeden wspólny posiłek.
Nasze życie jest wesołe. Alina jest wspaniałą narciarką, lubi sporty. Razem uwielbiamy morze, sztukę i muzykę - dopowiada projektantka.
Ania nie lubi siłowni, biegania. Ze sportów kocha chodzenie i pływanie. To koleżanka, reżyserka, namówiła ją na treningi z Agatą Korc, reprezentantką Polski na letnich Igrzyskach Olimpijskich w Pekinie. – Pamiętam najtrudniejsze momenty w wodzie, nie potrafiłam się zanurzyć, dostawałam napadów paniki. Ale pokonałam to. Chyba lubię rywalizować, przede wszystkim ze sobą. Dziś potrafię przepłynąć półtora kilometra bez żadnej przerwy i bez przesadnego zmęczenia. Basen to jej chwila na oddech, medytację, skupienie się na sobie i swoim ciele.
Elżbieta Radziwiłł: – Ania zawsze się wyróżniała. Jest zadbana, elegancka, śliczna i przez te wszystkie lata niewiele się zmieniła. Podziwiam jej zdyscyplinowanie, konsekwencję. Jednocześnie ma też drugą część siebie, dziewczynę z Sycylii, która kocha się bawić, śmiać i ma absurdalne poczucie humoru. Potrafimy rozmawiać godzinami. Ale z nią nie ma pustych rozmów. Kamila Różańska: – Nasza przyjaźń nie jest tylko spijaniem sobie z dzióbków, potrafimy się ściąć. Podczas naszej podróży do Stanów nie rozmawiałyśmy dwa dni, bo pokłóciłyśmy się o to, czy Piskorski był dobrym prezydentem Warszawy, czy jednak nie. Najczęściej ustępuję, szkoda mi marnować czas na spory.