Dziesięć lat temu poszła na terapię i nagrała płytę, na której opowiedziała o tym, co ją boli. Pomogło. Dziś Natalia Przybysz jest już w innym miejscu. Odkrywa swoją kobiecość, uczy się przyjaźni, na nowo definiuje jako matka. Plan na następną dekadę? Przejść przez nią tanecznym krokiem.
Masz samotniczą naturę?
Samotniczą i rodzinną jednocześnie. Lubię spędzać czas z moimi bliskimi lub romantycznie. Może nazwijmy to naturą plemienną.
Tuż po urodzeniu dzieci pisałaś w felietonie: „Codzienność rodzinna, choć błoga, zabiera nam stopniowo przestrzeń romantyczną, z której przecież sama powstała”. Udało wam się ją odzyskać?
Strefa romantyczna jest dla nas priorytetem, bardzo o nią dbamy. Przez te lata każde z nas przeszło swoją drogę, swoje procesy, więc raz na jakiś czas trzeba związek na nowo skalibrować. Spotkać się, popatrzeć sobie w oczy i odpowiedzieć na pytanie, co jeszcze możemy sobie nawzajem dać, co zrobić, żeby wciąż było fajnie i przyjemnie. Sprawdzić, kim teraz jesteśmy, czego potrzebujemy, a czego już nie. Związek podlega dynamicznym zmianom i to jest chyba ta cała przygoda. Dbanie o niego bywa trudne, czasem się nie chce, ale bywa też obłędnie wspaniale. Wraz z upływem czasu zachwycamy się w sobie czymś zupełnie innym.
Jakiś czas temu twój partner na łamach PANI powiedział, że z roku na rok zakochuje się w tobie coraz bardziej.
Dość wcześnie zrozumiałam, że każdy z nas ma swoje osobne, niedostępne dla drugiej strony obszary i to właśnie one sprawiają, że jesteśmy dla siebie atrakcyjni i intrygujący. Bo związek romantyczny zaczyna się od pytania: „Ej, jak ty to robisz, że jesteś taka fajna?”. A to, jak to robię, musi pozostać tylko moje. Jeśli będziemy siedzieć razem z dziećmi w takiej wielkiej, ciepłej owsiance, non stop zlepieni ze sobą, to tajemnica zniknie. A wraz z nią zniknie romantyzm. Dlatego ważne jest, aby mieć swoje osobne sprawy. Swoje hobby, swoje zainteresowania, swoją pracę, swoich przyjaciół. To wpuszcza do związku tlen.
Teraz, gdy masz rodzinę, dbasz o to, żeby nie wpaść w tak szalone tempo pracy jak kiedyś?
Pilnuję, żeby ładować baterie domowymi, analogowymi przyjemnościami. Tego nie da się zrobić szybko, dlatego slow life to moje drugie imię. A właściwie slow motion. (śmiech). Wtedy piekę chleb na zakwasie, prasuję, sprzątam. Leżę z psami na dywanie, ćwiczę jogę, słucham czarnych płyt, oglądam filmy pod kocem, gram z synem w szachy, czytam książki. Mam w domu dwa superzakamarki do czytania w dużym pokoju i sypialni. A gdy wracają moi bliscy, to spacerujemy, gadamy, siedzimy na dywanie i gramy w planszówki. Ja nie wyjeżdżam w kilkumiesięczne trasy, tylko gram przez cały rok trzy, cztery razy w miesiącu. Moje dzieci nigdy nie odczuwały braku mamy. Zresztą mam wrażenie, że teraz nie mieliby nic przeciwko, gdybyśmy się wyprowadzili, zabrali te nasze dorosłe spojrzenia i budziki, a oni mieli dom tylko dla siebie. (śmiech)
Aniela i Jeremi jeżdżą czasem z tobą na koncerty?
Kiedy ostatnio grałam w Warszawie, w Stodole, to przyszli. Latem Aniela kilkakrotnie pracowała przy koncertach i pomagała mojej menedżerce. Syn również dostaje raz na jakiś czas różne zadania. Ale nie zależy mi na tym, żeby lubili moją muzykę. Bo wydaje mi się, że to byłoby nieprogresywne, oni muszą iść dalej.
W tym roku we wrześniu kończysz 42 lata. Przekroczenie czterdziestki było dla ciebie przełomem?
Czuję się znacznie młodziej niż dekadę temu. Po czterdziestce w końcu zaczynam korzystać z owoców swojego dotychczasowego życia, smakuję je i oddycham pełną piersią. Mam więcej witalności i energii, jestem szczęśliwsza. Moja impreza na czterdziestkę, podczas której znajomi przebrali się dla mnie za przybyszy z kosmosu, to był totalny odlot. Więc chyba powoli uczę się też bawić. (śmiech) Na moje okrągłe urodziny napisałam sobie piosenkę, nazywa się „Zenit” i jest na ostatniej płycie, tej z Hydry. „To moje piąte okrążenie, moja smuga dookoła Ziemi. Moje życie. Ja tu żyję. Ja tu płynę. Ja tu lecę. To mój zenit. To moja joga. Głębokie czerwienie, dojrzałe maliny, pachnące morele. Mam tak wiele”. Dzieci są starsze, więc odzyskałam czas na różne aktywności. I gdy moja córka mówi: „Mamo, daj mi spokój, idź, zajmij się sobą”, to pytam samą siebie: „Ej, może ona ma rację? Co porobię dzisiaj fajnego?”. I myślę sobie o kolejnych wspaniałych akwenach wodnych, które jeszcze mogłabym przepłynąć. Tylko jeszcze tańca brakuje mi w życiu. Więc tego sobie życzę na tę dekadę: przejść przez nią tanecznym krokiem.
Cały wywiad do przeczytania w marcowym wydaniu magazynu "PANI"