To ciekawe, że Lana Del Ray, która śpiewa tak nastrojowe i melancholijne piosenki, od początku swej kariery wzbudza tyle niesłabnących kontrowersji.
W sierpniu 2011 roku pojawił się na Youtubie teledysk zatytułowany "Video Game". Był to na pozór przypadkowy montaż starych kreskówek, kronik filmowych i filmów kręconych amatorską kamerą. Najważniejsze były jednak były te ostatnie. Niedoskonałe, prześwietlone. Przedstawiały beztroskie popołudnia nad basenem, przejażdżki motorem i pierwsze pocałunki. Nostalgicznym obrazom Ameryki lat 60. towarzyszyła piękna melodia śpiewana dziewczynę o zaskakująco wydatnych ustach (do tego szczegółu przyjdzie nam jeszcze powrócić). Teledysk wkrótce obejrzały miliony internautów. Dziewczyna nazywała się Lana Del Rey. Jej pseudonim był połączeniem imienia divy srebrnego ekranu Lany Turner i nazwy produkowanego w Brazylii samochodu Forda – modelu Del Rey.
Później pojawił się klip "Born To Die". Ale gdy wystylizowana na gwiazdę dawnego Hollywood Lana Del Rey pozowała z warującymi u jej stóp tygrysami, trwało już internetowe śledztwo. Wkrótce ustalono, że Lana w rzeczywistości nazywa się Lizzy Grant. Jest Amerykanką, córką bogacza z branży nowych technologii, który wspiera jej karierę. Co więcej, pod swoim prawdziwym nazwiskiem wydała płytę. Album okazał się klapą i w tajemniczych okolicznościach zniknął z rynku. Po pewnym czasie wyparowała również sama Lizzy, a pojawiła się boska Lana. Co najbardziej wstrząsnęło internautami, zaginiona miała usta całkiem zwyczajnych rozmiarów!
Rozpętało się piekło. Bardziej niż nad Laną Del Rey pastwiono się chyba tylko nad zarządem upadłego banku Lehman Brothers. Zostawmy jednak rozważania, czy posiadanie bogatego tatusia i powiększonych ust odbiera artystyczną wiarygodność. Od tego czasu Lana Del Rey wydała już pięć albumów, które sprzedały się w łącznym nakładzie ponad 19 milionów egzemplarzy. I obojętnie, kto za nimi stał czy wciąż stoi, znalazło się na nich kilkanaście fantastycznych, hipnotyzujących piosenek. A ich popularność mówi chyba więcej o nas niż o Lanie Del Rey. Lubimy przenosić się do przeszłości, choć byśmy sami jej w tak fotogenicznym jak amerykańskie wydaniu nie przeżyli.
W ubiegłym roku ukazała się kolejna płyta Lany Del Rey pod intrygującym tytułem „Chemtrails Over the Country Club”, czyli „Chemiczne ślady nad country klubem”. Czym są te tajemnicze ślady? To popularna teoria spiskowa zakładająca, że smuga kondensacyjna powstająca za lecącym samolotem w rzeczywistości służy rozpylaniu na gigantycznych obszarach szkodliwych substancji np. blokujących myślenie. Proszę się nie śmiać! Już w 2018 roku nad tą teorią debatowano w polskim Sejmie. Tak czy inaczej, oprócz chemicznych śladów na nowym albumie Lany Del Rey z pewnością znajdą się jej inne ulubione rekwizyty: róże, plaże, palmy, pistolety i złamane serca. Upodobanie do opisywania w swych utworach porzucanych i poniżanych kobiet stało się zresztą ostatnio przyczyną kolejnej awantury z udziałem Lany Del Rey. Spotkał ją mianowicie raczej słuszny zarzut, że w swej twórczości dodaje uroku przemocy (tak chyba najzręczniej można przetłumaczyć termin „glamorizing abuse”). Wywołana do odpowiedzi Lana Del Rey zaczęła się tłumaczyć, że podobnie postępują inne wokalistki i nie są za to krytykowane. Jak się okazało wskazała przykładowo na same czarnoskóre artystki, co ściągnęło na nią z kolei oskarżenia o rasizm. W kolejnej odpowiedzi Lana zarzekała się, że nie taki był jej zamiar i wielbi wymienione przez siebie wokalistki. Dodało też, że w feminizmie trzeciej fali powinno być miejsce nawet dla tak dziwnych kobiet jak ona. Kłopot jedynie w tym, co natychmiast jej wypomniano, że aktualna faza feminizmu określana jest już jako czwarta. Stosunek wobec przemocy, rasa, feminizm… zrobiło się naprawdę poważnie. Aż trudno uwierzyć, że tyle dyskusji i emocji wywołują piosenki z wersami w rodzaju: „najpiękniej wyglądam, gdy płaczę”. Wszystko wskazuje na to, że retromania wciąż trwa!