Nie boi się być ą-ę. Ma własne zdanie na temat polszczyzny i lubi je wyrażać. Jej quizy o języku robią furorę na Instagramia. Kamila Kalińczak jak mało kto potrafi naszą mowę oswoić, wytłumaczyć i rozbroić.
Kim jest Kamila Kalińczak?
KAMILA KALIŃCZAK: Rocznik 1984. Dziennikarka, lektorka, trenerka wystąpień publicznych i popularyzatorka poprawności językowej. Autorka i twórczyni profilu ĄĘ, który na Instagramie ma prawie 400 tys. obserwujących. Przez kilkanaście lat pracowała w mediach tradycyjnych – radiu i telewizji. Kilka lat temu postawiła na media społecznościowe i zaczęła prowadzić własną firmę szkoleniową.
PANI: Rozmawiamy podczas Tygodnia Języka Polskiego – trudno o lepszy moment. Masz przydomek Facetka od polskiego i 370 tysięcy obserwujących na Instagramie. Nie myślałam, że język może wzbudzić takie zainteresowanie.
KAMILA KALIŃCZAK: Jestem tym zdziwiona za każdym razem, kiedy zaglądam na swój profil. Wydaje mi się, że dziś już trudno jest zdobyć popularność w mediach społecznościowych, pokazując w nich jedynie swoje życie codzienne. Mam wrażenie, że coraz więcej osób szuka tam treści związanych ze swoimi zainteresowaniami, pasjami. Kilka lat temu były to głównie treści lifestyle’owe, a potem okazało się, że Instagram jest też miejscem, w którym w lekki i przyjemny sposób można uczyć się języka czy matematyki.
Umieściłaś na Instagramie pierwszy quiz o języku – i poszło?
Quizy można robić od niedawna – pierwsza była ankieta, a powstała z frustracji. Obserwowałam wtedy na Instagramie głównie koleżanki i kolegów dziennikarzy i zauważyłam, że wiele osób robi błąd w wyrażeniu „na co dzień”. Dlatego w październiku 2019 roku po raz pierwszy zapytałam na InstaStories, ile słów jest w tym wyrażeniu. Nagrałam filmik, zadałam pytanie, wytłumaczyłam. Był wtorek. Zakończyłam słowami, że w każdy wtorek i czwartek będę omawiać jedno zagadnienie językowe. Absolutnie podstawowe, którego każdy z nas używa na co dzień.
Pamiętasz jakieś?
Na przykład „półtora” czy „półtorej” roku, „w każdym razie” czy „w ogóle”. Przy tworzeniu treści korzystałam ze swoich notatek i podręczników ze studiów. Bardzo szybko przekroczyłam tę wówczas magiczną granicę 10 tysięcy obserwujących. Ale po przekroczeniu 90 tysięcy licznik się zatrzymał. A przecież miałam ogromny apetyt na przebicie kolejnej magicznej granicy - 100 tysięcy! Dopadł mnie potężny kryzys twórczy. Pomyślałam, że formuła tego projektu się wyczerpała i trzeba będzie zająć się czymś innym. I wtedy Instagram uruchomił reelsy, czyli rolki, stworzone jakby dla mnie: (śmiech) pięć zdań, maksymalnie 90 sekund. Praca w radiu nauczyła mnie kondensować myśli, mówić tak, żeby już pierwszym zdaniem przyciągnąć uwagę widza. Dzięki rolkom ten profil wystrzelił. Trzeciego czerwca 2022 roku miał 100 tysięcy obserwujących, w sierpniu 250, a teraz 370 tysięcy.
Porzuciłaś media tradycyjne na rzecz społecznościowych. I odniosłaś spektakularny sukces.
ĄĘ odmieniło moje życie. Jak już dotarło do mnie, że mam na nie realny wpływ, że mogę więcej, niż mi się wydaje, to zaczęło wyglądać dokładnie tak, jak zawsze chciałam, by wyglądało. Instagram to tylko dodatek do mojej działalności zawodowej. Przede wszystkim mam prężnie działającą firmę, co drugi dzień prowadzę szkolenia w innym mieście. Najpopularniejsze to „Jak mówić, żeby nas słuchano?”. Opowiadam o czterech najczęściej spotykanych sytuacjach komunikacyjnych: spotkaniach na żywo, online - mamy całą etykietę takich spotkań, a nikt o niej nie wie - rozmowach przez telefon, bo ta umiejętność nam zanika, i o komunikacji mailowej. Między innymi o tym, dlaczego nie należy zaczynać wiadomości od słowa: „Witam”. Robię też szkolenia o feminatywach i języku włączającym, inkluzywnym.
Twój stosunek do feminatywów się zmienił?
Tak, bo gdy pracowałam w telewizji, nie byłam z nimi osłuchana. Tam się mówi: pani premier, pani prezydent, pani prezes itd. Dopiero gdy trafiłam na kolegia „Wysokich Obcasów”, zaskoczyło mnie to, że dla dziennikarek z tego kręgu używanie feminatywów jest czymś absolutnie naturalnym. Na początku byłam sceptyczna, kiedyś nawet obśmiałam słowo „gościni”: no bo jak to brzmi?! Ale gdy później na jakimś panelu zostałam przedstawiona: „Naszym gościem jest...”, oburzyłam się i poprawiłam: gościnią! To był przełom. Teraz walczę o feminatywy, bo uważam, że mogą pomóc nam się rozprawić z luką płacową, która jest czymś absolutnie karygodnym. Warto spróbować.
Ta asymetria obecna w języku przekłada się na to, jak odbieramy kobiety na różnych stanowiskach?
Bez wątpienia, dlatego często one same nie chcą używać żeńskich form. Bo uważają, że pani prezes brzmi poważniej niż prezeska. Ale o czym to świadczy? Kobieta przyznaje w ten sposób, że jest nie na swoim miejscu? Przecież pani prezes brzmi, jakby kobieta udawała pana prezesa, jakby się pod niego podszywała. Dlaczego więc mamy płacić jej tyle samo? To ciekawy argument, który podsunął mi Maciej Makselon. Zdecydowanie jestem za używaniem feminatywów.
Gdy słyszysz, że ktoś jest ą-ę, odbierasz to pozytywnie czy pejoratywnie?
Sama jestem ą-ę! Stąd nazwa profilu. Bo mówi się: „Nie bądź taki ą-ę...”. A ja pomyślałam: „Właściwie dlaczego? Bądź-my ą-ę!”.
W słowniku to określenie oznacza snoba.
Wszystko się zgadza - jestem trochę sztywna i trochę jestem też snobką. (śmiech) Nazwa ĄĘ wydawała mi się doskonała - jest nieco zawadiacka, żartobliwa, składa się z liter charakterystycznych dla języka polskiego i sugeruje, że będzie elegancko.
Dlatego zwracasz się do swoich followersów per „państwo”, a nie na „ty”, jak jest przyjęte w mediach społecznościowych?
Ja nie jestem z mediów społecznościowych, tylko z tradycyjnych: z radia i telewizji. Dla mnie rolki to rodzaj telewizji na życzenie i w związku z tym zwracam się do widzek i widzów, jakbyśmy byli w telewizji: „szanowni państwo”. To dla mnie najbardziej naturalna forma, bo to nie są moi koledzy, znajomi. Przecież do obcych osób też nie mówię na „ty”.
Ale mówisz do ludzi w sposób przystępny, nie z piedestału.
Myślę, że to jest clou. Musimy uczyć się mówić językiem mówionym, a nie pisanym. Wtedy nasz przekaz ma szansę trafić do odbiorców. W przeciwnym razie wciąż będziemy się mierzyć z konstrukcjami typu „do zdarzenia doszło”, które na moich szkoleniach otwiera listę zwrotów zakazanych, bo przecież nikt tak nie mówi, to jest charakterystyczne dla serwisów informacyjnych. Staram się tłumaczyć ludziom, że silenie się na hiperpoprawność ma efekt odwrotny. Na przykład coraz bardziej powszechne: „czy posiada pani paragon?” zamiast „czy ma pani paragon?”. Albo: „czy otrzymała pani mojego maila?”. Otrzymałam? Na tacy? Po prostu dostałam maila. Lepiej jest upraszczać, niż silić się na skomplikowane zwroty.
Promujesz poprawność językową?
Staram się, ale wiem też, że język służy do komunikowania się. Dlatego przy całej mojej miłości do poprawności językowej myślę, że warto, abyśmy się na jej punkcie nieco wyluzowali. Prawdopodobnie nikt nigdy nie umarł od popełniania błędów językowych, gramatycznych, nawet ortograficznych. Choć być może ktoś nie dostał przez to pracy albo ją stracił. To dość istotny argument za poprawnością. Ale od tego się nie umiera! Moim zdaniem mamy zbyt zerojedynkowe podejście do poprawności językowej, wywodzące się z opresyjnego systemu szkolnictwa. Jak w szkole zwraca się uwagę uczniom? To wtykanie palcami, bardzo niedelikatne. Zdobywasz punkt albo nie, poprawna odpowiedź jest jedna. Bez czasu na zastanowienie się. Może dlatego Polakom wydaje się, że mogą poprawiać innych. Gdy nagrałam rolkę o tym, że nie należy tego robić, pojawiło się mnóstwo komentarzy: „No bez przesady, ktoś musi się tym zająć”. Uważam, że to ze szkoły wynieśliśmy to przeświadczenie
Dlaczego nie należy poprawiać?
Bo nie da się tego zrobić elegancko i miło. Jeżeli wiesz, zachowaj to dla siebie, nie zawstydzaj. Zauważam, że im bardziej ktoś jest elokwentny i oczytany, tym ma mniejszą skłonność do poprawiania innych. Kim jestem, żeby poprawiać inną osobę? Poprawiać to nas może prof. Miodek czy prof. Bralczyk, ale nie my siebie nawzajem.
Całą rozmowę przeczytacie w najnowszym numerze magazynu PANI