Katarzyna Figura niemal dekadę temu zmieniła swoje życie o 180 stopni. Uciekła z przemocowego związku, przeniosła się na Wybrzeże. Teraz jej dzieci uczą się w Paryżu, a ona świętuje premierę nowego filmu "Chrzciny".
Katarzyna Figura w filmie "Chrzciny" w reżyserii Jakuba Skoczenia gra rolę Marianny, matki 6 dzieci, które samotnie wychowuje po śmierci męża. Akcja filmu rozgrywa się w ciągu jednego dnia 13 grudnia 1981 roku.
TS: Moja ulubiona scena: Marianna zauważa, że telewizja nadaje tylko przemówienie Jaruzelskiego i... odcina kabel od telewizora ze słowami: „W moim domu wojny nie będzie, generale!”.
Katarzyna Figura: Tak, bo wieść o tej katastrofie doprowadziłaby do kolejnego rozpadu rodziny, a do tego moja bohaterka nie chce dopuścić, bo przecież mają być chrzciny i pogodzenie. O to się modli. Marianna jest osobą głęboko wierzącą, czuje, że ma „układ z Matką Boską”! Negocjuje z nią, kłóci się. Rozmawia jak równa z równą. W jakimś sensie sama uważa się za „boską”. Trochę szalone, ale właśnie to mnie zafascynowało. Ta postać jest tak daleka ode mnie.
Czy rzeczywiście daleka? Kiedy myślę o pani – kobiecie i o pani życiu, mam wrażenie, że determinacja właściwa Mariannie jest także pani cechą.
Myślę, że ona wynika z wręcz atawistycznej, pierwotnej siły matczynej. Dzięki niej jesteśmy w stanie przenosić góry. Taką właśnie Mariannę wpuszczałam do swojego krwiobiegu przez dwa lata, czekając na rozpoczęcie produkcji.
Będę się upierać: jest adekwatność. Pani wykazała się determinacją, tworząc swojej rodzinie nowe warunki, wyciągając ją z poważnego kryzysu. Tę samą siłę widać na ekranie.
Ujmuje mi pani talentu aktorskiego? Tworząc kolejne role, rzeczywiście czasem sięgam do osobistego bagażu. Ale to nie jest tak, że kiedy mam zagrać poruszającą scenę, przypominam sobie sytuacje z własnego życia. Dużo przeżyłam, podejmowałam ważne, czasem ryzykowne decyzje. Do dziś mam skłonność do stawania na krawędzi. Niektórzy mówią: masz tyle lat, tyle przeszłaś, po co ci to? Chyba potrzebuję od życia ciągłej stymulacji. Przed laty kupiłam bilet do Stanów Zjednoczonych. Wyjechałam do Nowego Jorku, potem do Kalifornii, nikt mi tego nie ułatwił. To były moje poszukiwania i moje ryzyko. Niczego nie żałuję. Mam wciąż apetyt na życie i nowe wyzwania. Choć pewien etap się zamyka. Przez całe życie byłam aktorką i przede wszystkim matką trójki dzieci. Aleksander kończy 35 lat, Koko 20, a Kaszmir w przyszłym roku będzie osiemnastolatką.
Może więc Marianna jest tak prawdziwa, bo gra ją Figura? Matka z filmu, jak chyba każda, również pani i ja, co najmniej raz w życiu musiała się skonfrontować z poglądem: „wszystko dla dobra dzieci”. Pani zdaniem: wszystko?
To jest dylemat. Instynkt macierzyński pcha nas do rozwiązań granicznych, czasem niezrozumiałych. Jak sądzę, wynika to z bezwarunkowej miłości. Marianna kocha swoje dzieci nad życie i jest w stanie wybaczyć im wszystko. Jest bardzo silna. To mnie bezgranicznie uwiodło.
Był rok 2013, gdy pani zdecydowała, że bezpieczne miejsce do życia dla siebie i córek stworzy na Wybrzeżu. 400 kilometrów od dotychczasowego świata.
Czułam konieczność zmiany miejsca, nie mogłam już dłużej żyć w domu w Warszawie. Wiele osób było zaskoczonych moją decyzją. Miałam wtedy 51 lat, moje córki 11 i 8 lat. Po roku sprowadziłam na Wybrzeże także moją mamę.
Próbuję sobie wyobrazić wymiar tego wyzwania.
To było trudne. Odeszłam z Teatru Dramatycznego w Warszawie, z którym byłam związana przez kilka lat. Zadzwoniłam do dyrektora teatru Wybrzeże, Adama Orzechowskiego, poprosiłam o spotkanie. Dla mnie, matki, warunkiem prze-niesienia się była stała praca. Nie mogłam siedzieć i czekać, aż ktoś zadzwoni i zaproponuje mi role. Codzienna praca w teatrze jest ważna dla mnie jako aktorki, traktuję ją tak jak sportowiec trening. W tym samym czasie Leszek Kopeć, Jerzy Rados i Robert Gliński zaprosili mnie do współpracy w Gdyńskiej Szkole Filmowej kształcącej przyszłe reżyserki i reżyserów. A ówczesny prezes Radia Gdańsk Lech Parell zaproponował, bym stała się „głosem” tej stacji. Czytałam powieści morskie w odcinkach, nagrywałam dżingle, informowałam o korkach na drogach i pogodzie. Bawiłam się tym, czasem zmieniałam głos. Ludzie na Wybrzeżu włączali radio w aucie lub o świcie, a tam – znowu Figura!
W pewnym momencie ryzyko związane z przeprowadzką zamieniło się we frajdę odkrywania nowego miejsca?
To nastąpiło dosyć szybko. Zawoziłam dziewczynki do szkoły i zaraz potem jechałam na molo w Gdyni Orłowie. Od dzieciństwa bywałam nad morzem. Na najstarszym zdjęciu zrobionym w Ustce mam dwa lata. Zawsze wydawało mi się, że widnokrąg jest równą linią. W Orłowie pierwszy raz zobaczyłam, że ma kształt łuku, to było odkrycie. Śmiałam się: jak to możliwe, że przez pół wieku żyłam w błędzie? Godzinny spacer nad morzem stał się rytuałem niezależnie od pogody, nie przeszkadzał mi nawet sztorm. Tak samo spacery po lesie. Życie tam zaczęło mnie cieszyć, poczułam nową energię. W Warszawie działałam zadaniowo, szczególnie kiedy pojawiły się dzieci, musiałam godzić dom i pracę. To był nieustanny bieg do jakiejś mety – zakończenie filmu, premiera w teatrze. Liczyła się organizacja, siatka zadań, wieczne spełnianie czyichś oczekiwań. Dopiero na Wybrzeżu poczułam wolność.
Wcześniej zasadne było pytanie: gdzie w tym wszystkim jestem ja?
Tak. W Chrzcinach jest otwierająca scena, kiedy Marianna brnie przez śnieg pod wiatr, widać, że ma coś ważnego do załatwienia. O sobie powiedziałabym, że przez całe życie przedzieram się przez fale. Na Wybrzeżu znalazłam przystań. Tylko czy to już koniec wędrówki? Tego nie wiem. Niedawno zrozumiałam, że choć pochodzę z Warszawy, bliższa jest mi lokalność, prowincja, natura. Ale też że jestem nomadką. W Gdyni mieszkam prawie 10 lat, ale nie jestem pewna, co będzie dalej. Część życia spędziłam we Francji, potem w Los Angeles, w Kalifornii. Mam podwójne obywatelstwo. Często się przemieszczam, dużo czasu spędziłam w Nowym Jorku, gdzie żyła moja teściowa. Kocham Polskę, ale ciągnie mnie do świata. Cieszę się, że córki także. Koko studiuje w Paryżu, a Kaszmir jest tam w liceum.