Masz 500 obserwujących? Zaczynasz być influencerem. Masz ich 5000? Awansujesz do grona mikroinfluencerów. Czyli krótki kurs instagramowej arytmetyki.
Prowadziłam kiedyś dużą galę. Do spółki z Marcinem Prokopem, co już samo w sobie było frajdą, gdyż on lubi na takich imprezach jechać po bandzie, ale nigdy poza nią nie wypada. Wręczaliśmy m. in. nagrodę w kategorii Osoba Publiczna. Na scenie żartem zapytałam Marcina, ile razy trzeba razy pokazać się publicznie, żeby zyskać takie miano. Jako Pan z Telewizji powinien to wiedzieć, również z autopsji. Udzielił błyskotliwej odpowiedzi, której już nie pamiętam. Ale nie podał konkretnej cyfry. Zresztą pewnie jej nie ma.
Za to w świecie social mediów wszystko jest policzone. Na przykład to, od jakiego pułapu człowiek zaczyna się liczyć jako influencer. Przy okazji - mamy kolejne słowo, które nie doczekało się polskiego odpowiednika. A nie dość, że kojarzy się z grypą („ifluenza”), to jeszcze długie i trudne do wymówienia. Tylko jak to przełożyć na nasze? Wpływacz? Inspirator? Instaspołecznik? Może Wam przyjdzie do głowy jakiś solidny nadwiślański wyraz.
Wracajmy do cyfr. Otóż Rubikon wpływów przekracza się, mając 500 obserwujących. Pięć - set! Próbuję sobie wyobrazić ten hufiec zgromadzony w jednym miejscu. Cała rodzina, ludzie z pracy, ze studiów, ze szkół i nawet z tych fajnych kolonii w ’88. Plus sąsiedzi i wszystkie kontakty służbowe. I jeszcze pan hydraulik. Wciąż mało, nie starcza mi wyobraźni. A i tak okazuje się, że dla ekspertów z branży pięćsetka to… dopiero wstęp. Tych, którzy mają od 500 do 5000 obserwujących nazywa się ledwie NANOinfluencerami. Nano? Przecież rzeczy „nano” nawet gołym okiem nie widać! Ci, którzy mają od 5 do 30 tysięcy - zasługują na miano MIKROinfluencerów. Lepiej, ale wciąż jeszcze jakoś… mikro i przykro. Przecież około trzydziestu tysięcy mieszkańców ma Pruszcz Gdański. Albo Swarzędz. Publikować treści, które czyta tyle ludności, co w Swarzędzu, to przecież nie jest pikuś! Dopiero jednak powyżej 30 000 fanów można zaliczać się do grona poważnie traktowanych tzw. POWERinfluencerów. A ci, których obserwuje ponad 50 tysięcy, podpadają już pod najwyższą kategorię - „celebrytów”. I tu na pokazywaniu na swoim profilu konkretnych produktów zarabia się równie konkretne pieniądze. Wieść internetowa niesie, że polscy instagramerzy z ponad setką tysięcy obserwatorów mogą dostawać do 30 tysięcy złotych za „zamówiony” post. Tak, wiem. Robi wrażenie. Tak. Też teraz myślę, że trzeba było zostać influencerką, znaczy się wpływaczką. Chociaż jednak nie. Za dużo pokus.
Pieniądze, sława, tłumy wyznawców i noszenie na rękach to jedna strona medalu. Drugą powinna być odpowiedzialność. Piszę o tym nie bez kozery, bo w świecie social mediów komentowano ostatnio przypadek pewnej Brytyjki - żony, mamy i ogólnie miłej dziewczyny z sąsiedztwa, która w sieci dzieli się wrażeniami z macierzyństwa. Wszystko ładnie, dopóki na swoim koncie nie opublikowała zdjęcia z opakowaniem środków nasennych. Konkretnej marki. Z entuzjastycznym komentarzem. Gdyby była mikrowpływaczką i miała 29 999 obserwujących, pies z kulawą nogą by się tym nie zainteresował. Ale w tym momencie śledziło ją już 32 tysiące „dusz” i do akcji wkroczyło prawo. A konkretnie brytyjski urząd ds. standardów reklamy, którego zdaniem każdy, kto ma ponad 30 tysięcy obserwujących, staje się osobą wpływową w internecie. I jako taka nie może reklamować leków nie zaznaczywszy przy tym, że jest to post sponsorowany (podaję za portalem Social Press). Masz wpływ na ludzi - dodawaj hasztag #ad (reklama), żeby było uczciwie.
Tu pozwolę się z brytyjskim urzędem nie zgodzić. Albo inaczej - wnioskuję, aby nie było granicy 30 000 ani innej. Odpowiedzialność i uczciwość powinna obowiązywać również mikro, nano i wszelkich tyciinfluencerów. Nawet takich, których obserwuje tylko kuzyn i trzech znajomych z biura, a przekaz treści ogranicza się do selfie z własnym kotkiem. W teatrze mówi się, że nawet jeśli jest jeden widz, warto grać porządnie i uczciwie. Bo choć jeden, to przecież człowiek. I należy mu się szacunek.