Piotr Stramowski znany jest z ról twardzieli z filmów Patryka Vegi. Nam mówi jak postać komisarza Majamiego pozwoliła mu stworzyć mężczyznę, który czuje się dobrze sam ze sobą.
Twój STYL: Mnóstwo osób przepracowuje dziś dzieciństwo. Pan też musiał?
Piotr Stramowski: Może nie przepracowywać, ale poukładać wiele spraw na nowo na pewno. Każdy powinien to zrobić. Osobowość człowieka nie bierze się z niczego, jest zbudowana z historii rodzinnych, losów przodków, ich traum, osobistych skryptów. Ta genealogiczna plątanina i jej wpływ na nas mnie fascynują. Miałem beztroskie dzieciństwo na osiedlu pod Warszawą. Mama, konserwatorka zabytków po ASP, tata informatyk. Porządny dom pełen antyków. Tylko że... nie umiałem się w tym odnaleźć. Nie chciałem podążać drogą rodziców. Co zamiast? Długo nie wiedziałem. Był we mnie chaos i niepewność. Raz chciałem być astronomem, to znowu archeologiem. Aktorstwo „wpadło mi” przypadkiem. Szybko odkryłem, że większość aktorów ma chwiejne poczucie wartości. Potrzebują ciągłego zachwytu, by utwierdzać się w przekonaniu, że są w porządku. Dotarło do mnie, że ja też tego potrzebowałem.
TS: Dlaczego chłopak z fajnego domu miałby mieć chwiejną samoocenę?
PS: Może dlatego, że byłem wychowywany na grzecznego chłopca, co to przepuszcza kobiety w drzwiach. Ważne było dla mnie, czy wszyscy mnie akceptują, co o mnie sądzą. W relacjach wybierałem bezpieczną opcję, w której inni czuli się lepiej ode mnie. A przy człowieku pewnym siebie ludzie często czują się gorsi. Udawałem więc słabszego i głupszego – w ten sposób unikałem też konfliktów. Za to jako aktor mogłem się chować za granymi postaciami i choć w ten sposób bywać czasem pewnym siebie facetem. A nawet twardzielem czy bucem, jak policjant Majami z Pitbulla. Budowanie postaci Majamiego pomogło mi zbudować dorosłego Piotra Stramowskiego, mężczyznę, który dobrze czuje się sam ze sobą i ma w nosie, co na jego temat sądzi reszta świata.
TS: Rola jako terapia – tak dosłownie, bez przenośni?
PS: Praca nad niektórymi postaciami bywa tak głęboka, że właściwie zamienia się w psychoterapię grupową. Tak było, gdy grałem w spektaklach Mai Kleczewskiej. Każdy aktor musi być odrobinę psychologiem: na początku przygotowań do spektaklu są zazwyczaj tak zwane próby stolikowe: zastanawiamy się nad motywami działania postaci, ich charakterami, nad tym, jakie przeszłe wydarzenia, relacje, mogły na nasze postaci wpłynąć itp. Maja zaproponowała bardziej rewolucyjną technikę pracy. Jej partner Marek Wilkirski jest psychologiem, który stosuje ustawienia Berta Hellingera. Nie każdy wie, o co chodzi, więc wyjaśnię: to rodzaj żywych obrazów. Ktoś, kto chce rozwiązać osobisty problem, wybiera z grupy osoby, by zagrały role jego bliskich. Ustawia je w określonych miejscach – ten ma być daleko, bo relacja była na dystans, ten blisko, bo był kimś ważnym, a tamten odwraca się plecami, bo odszedł itp. Rodzinni reprezentanci mówią, jakie emocje się w nich rodzą w danej roli. Przyjmujemy, że obcy dla nas ludzie mówią nam nie o swoich osobistych odczuciach, ale postaci, w które się wcielili, czyli naszych prawdziwych bliskich.
TS: To kontrowersyjna metoda. Określa się ją czasem mianem psychodramy połączonej ze zbiorową hipnozą.
PS: Wielu specjalistów nie uznaje tej techniki, bo nie ma naukowych badań dokumentujących jej skuteczność. Dla postronnego obserwatora może ona wyglądać jak dziwny seans. Gdy opowiadałem znajomym, niektórzy mówili: Ale jak obca osoba może „z powietrza” wyczuć emocje, które istniały w kontaktach innych ludzi i je odegrać?! Przecież nie istnieje świadomość zbiorowa! Odpowiadam wtedy: Skąd pewność, że nie istnieje? Bo jej nie widać?! Nie widzimy też sieci wi-fi, a jednak wiemy, że jest, bo telefon ją pokazuje. W przypadku ustawień to człowiek jest urządzeniem odbiorczym wrażliwym na fale emocji. Doświadczyłem tego i wiem, że działa. To było odkrywcze doświadczenie nie tylko dla mnie jako aktora, ale też mężczyzny, który korzysta z psychoterapii od siedmiu lat.
TS: Dość długo. Brzmi jak... szczególnie trudny przypadek.
PS: Bo to nie jest terapia krótkoterminowa, skoncentrowana na rozwiązaniu jednego problemu, tylko długofalowy proces poznawania siebie. Wiem, że wpływ na to, jakim jestem mężczyzną, miały wydarzenia z wczesnego dzieciństwa. Chciałem się temu przyjrzeć. Nawet nie przypuszczałem, że można wrócić do przeszłości nie tylko myślami, ale… również ciałem. Namacalnie. To tak, jakby w mojej głowie były szufladki z zapisem przeszłości. Gdy wskakuję do tej z napisem „dziecko”, nagle nie tylko wspominam siebie w wieku pięciu lat, ale i czuję się jak pięcioletni Piotruś. Przeżywam jego ból, zawód, rozczarowanie. Terapia daje mi to, że mogę wyjść z tej szufladki i wytłumaczyć małemu chłopcu, który w niej został, co się wtedy stało, dlaczego tak musiało być. Akceptuję jego uczucia i koję smutek.
TS: Co te spotkania z dzieciństwem wniosły w pana życie?
PS: Gdy ktoś pyta, po co „grzebię” w swoim wnętrzu, odpowiadam: by lepiej siebie poznać, dowiedzieć się, co jest pod powierzchnią pewnych zachowań, emocji, uporać się z ograniczeniami i pójść dalej. Dzięki ustawieniom Hellingerowskim wiem, że to nie jest praca tylko na moich doświadczeniach, ale i na historii wielu pokoleń przodków.