Jedna z tych, którą wyróżniłyśmy tytułem Kobiety 30-lecia Twojego STYLU. Gdy słyszymy jej imię, myślimy: twarda wojowniczka, królowa ludzkich serc. Ale to nie jest cała prawda o niej. Martyna Wojciechowska jest już inną kobietą niż ta, która zdobyła Mount Everest i przejechała rajd Dakar. Już nie chce, żeby świat kręcił się wokół niej.
W życiu mijamy ostre zakręty, zmieniamy się. Ciebie też to spotkało?
Martyna Wojciechowska: Tak. W moim przypadku ten moment przyszedł po narodzinach Marysi. Nie mogłam się odnaleźć, nie wiedziałam, kim jestem i co to znaczy być matką. Przytłoczyła mnie odpowiedzialność. Miałam wrażenie, jakbym zniknęła. W akcie desperacji postanowiłam, że nie odpuszczę projektu, który rozpoczęłam i przekonam się, czy coś z Martyny zostało w Martynie. Zdecydowałam, że polecę na Antarktydę, żeby wspiąć się na Masyw Vinsona, mój szósty szczyt w koronie ziemi. Mimo że nie byłam w najlepszej formie - miałam skomplikowane carskie ciecie, poza tym niemal od razu, z dzieckiem w nosidełku, wróciłam do pracy w National Geographic. Ale spakowałam się i wyjechałam, sama. Nic nie szło dobrze. Nawet pogoda nie sprzyjała. Przyszła chwila załamania. Połączyłam się z mamą na skajpie, zobaczyłam ośmiomiesięczną Maryśkę i zaczęłam płakać. Pomyślałam, że podjęłam złą decyzję, że chcę wracać. A mama powiedziała: „Widocznie potrzebowałaś tego wyjazdu. Jeśli nie zrealizujesz celu, będziesz sfrustrowana”. Następnego dnia wsiadłam do rosyjskiego samolotu wojskowego i poleciałam w kierunku Antarktydy. Zdobyłam szczyt, ale ważniejszy był chyba sukces terapeutyczny.
Na czym polegał?
Ten wyjazd zrobił mi przemeblowanie w głowie. Pierwszy raz doświadczyłam fizycznej tęsknoty. Przed urodzeniem dziecka zdarzało mi się być poza Polską osiem miesięcy i nic się nie działo. Teraz tak tęskniłam za Marysią, tak chciałam ją przytulić... Zrozumiałam, że pojechałam na Antarktydę, że odnaleźć siebie jako matkę i jako kobietę. Wcześniej byłam napędzana testosteronem, przekonana, że aby osiągnąć coś w męskim świecie, muszę przepychać się łokciami. Że jeśli pozwolę sobie na słabość, łzę, powiem, że nie dam rady, to mnie zniszczą. Na Antarktydzie pierwszy raz skomunikowałam się ze swoją kobiecą naturą. Już nie byłam cyborgiem, który nawet jeśli mdleje i odmraża palce, to wbija pazury w skałę i idzie do góry. Poczułam, że mam prawo do wątpliwości, strachu, bólu. To był przełom.
Czasem płaczesz?
Zdarza się. Chętnie pokazuję dobre emocje, ale mam umiejętność ukrywania złych. Jest to potrzebne, żeby nie okazać paniki, złości. Od kiedy pamiętam, przewodniczyłam zespołom – w domu, w pracy. Czuję się przewodnikiem stada, chcę być opoką. Zachowuję zimną krew, nie podnoszę głosu. Nauczyłam się szybkiego skanowania sytuacji problematycznych. Nie ma bezpośredniego zagrożenia życia, panika nie jest wskazana - i to jest moja dewiza.
Ale zapewne przeżyłaś także sytuacje, które wiązały się z zagrożeniem życia?
Tak i wiedziałam wtedy, że oczy zespołu skierowane są na mnie. Jeśli okażę strach, to wszystko się nam posypie. Przykład: zostaliśmy aresztowani w Sudanie Południowym. Poczułam na plecach kolbę AK 47, wepchnięto nas na dziedziniec więzienia, na odludziu. Rozejrzałam się – dookoła okna cel. A więc tutaj mam spędzić dwadzieścia następnych lat życia – serio? Włożyłam mnóstwo wysiłku, żeby zachować kamienną twarz. Ostatecznie zostaliśmy wypuszczeni, na lotnisko eskortowały nas dwa samochody, nasz prowadziłam ja. Czułam, że strażnicy mogą być umówieni z ekipą, która ostrzela nas z ukrycia. W tym państwie trwa wojna. Byłam w skrajnym napięciu, ale żartowałam, zorganizowałam konkurs piosenki w aucie. Śpiewaliśmy „Ogórek, ogórek, zielony ma garniturek” a w środku drżałam ze strachu. Wypuściłam powietrze, gdy nasz samolot oderwał się od ziemi. To był jeden z momentów ekstremalnych. W których zresztą czuję, że ktoś nade mną czuwa.
Dziś, po przełomie o którym opowiedziałaś, rozumiesz siebie bardziej?
Wiesz, mam wrażenie, że wszystkie moje podróże służyły temu, żeby lepiej zrozumieć innych, nie siebie. Etap wypraw dla siebie zamknęłam. To był czas do urodzenia Marysi: „Proszę państwa, dotarłam tutaj, jest taka pogoda, takie kolory, domy, ludzie. Próbuje i smakuję, wącham, dotykam – o, parzy! Opowiadałam o emocjach i miejscu przez pryzmat siebie. Kiedy zrozumiałam, że w sumie jestem mało interesującym punktem odniesienia, przestałam skupiać się na sobie.
A kiedy to sobie uświadomiłaś?
Były dwa przełomowe momenty. Pierwszy w 2004 roku, gdy w wypadku samochodowym podczas zdjęć do „Misji Martyna” w Islandii, zginął mój przyjaciel Rafał Łukaszewicz. Nie mogłam zrozumieć dlaczego ja ocalałam, a nie on? W aucie siedzieliśmy centymetr od siebie. Miał trójkę dzieci, wspaniałą rodzinę, był super facetem. Postanowiłam wtedy, że odtąd będę żyć za nas dwoje. Że zrobię dwa razy więcej. Stąd we mnie ten głód, nienasycenie. Poczułam, że mam misję i że życie tylko dla siebie nie ma wartości. Drugi przełom w życiu – urodzenie Marysi. Macierzyństwo rozbudziło moją empatię wobec innych kobiet. Zrozumiałam, że miejsca do których podróżuję, to tylko scenografia. Że w skali świata znacznie więcej nas łączy niż różni. Wszystkie chcemy tego samego – być szczęśliwe i bezpieczne, kochać i być kochane, chcemy zapewnić lepsze życie naszym dzieciom. Losy bohaterek osiadały we mnie, a ja przez lata wyjeżdżałam od każdej z poczuciem frustracji i pytaniem: „Co mogłabym zrobić, żeby jej życie było lepsze?”.
Dlatego założyłaś fundację Unaweza?
Tak. Dziś m.in. budujemy dom dla osób z albinizmem w Tanzanii. Po latach spędzonych w ośrodkach zamkniętych, za drutem kolczastym, oni nie wiedzą, co to jest pieniądz, jak zrobić zakupy, nie rozumieją relacji międzyludzkich na zewnątrz. Gdy kończą osiemnaście lat, otwiera się brama i słyszą „do widzenia”. Wychodzą na ulicę i nie potrafią się bronić. A grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo, bo ktoś może ich napaść i odrąbać im rękę... Teraz, dzięki fundacji, mogę im pomóc.