Spływ środkowym Bugiem to egzotyczna podróż wzdłuż i w poprzek granic: państwowych i kulturowych. W drodze z Włodawy do Kostomłotów lewą ręką wiosłujemy w strefie Schengen, prawą w wodach Białorusi, po drodze mijając dawny sztetl, osadę olęderską, prawosławny monastyr, sanktuarium maryjne i ostatnią na świecie parafię neounicką.
Chciałbym zgłosić spływ ze Sławatycz do Jabłecznej, trzy osoby, czerwone kajaki – Marek Pomietło, pionier turystyki kajakowej na Bugu, zaczyna dzień od telefonu do pograniczników. – Muszą wiedzieć o każdej grupie, płyniemy wzdłuż najpilniej strzeżonej granicy Europy – tłumaczy. – To dlatego, kiedy organizowałem pierwsze spływy, niektórzy pukali się w głowę. Wcześniej kajakarzy widywano tu raz na kilka lat. Dziś chętnych mam co dzień, ale nadal dolina Bugu jest turystycznie dziewicza jak Bieszczady 40 lat temu. Prócz rodaków na kajakach można spotkać zafascynowanych dziką rzeką Holendrów, Francuzów, a nawet pewnego Japończyka, który wraca co rok. We Włodawie woduje się przy wodowskazie znanym z radiowych komunikatów Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Kto mierzy stan wód? – 55 lat temu ja! – ożywia się zagadnięty o to wędkarz. – Teraz jest automat – wzdycha, przechodząc od hydrologii do historii. – Bug był szlakiem handlowym, spławiano nim zboże z Wołynia, choć już nie za moich czasów. Mama opowiadała, że nad rzeką był piękny pasaż handlowy. Wszystkie kawiarenki i sklepy były żydowskie. W weekendy ziemianie pływali w gondolach. – emeryt kreśli dłonią niewidzialną panoramę. O tym, jak wyglądał nadbużański sztetl, opowiada włodawskie muzeum z siedzibą w dawnym kompleksie synagog. – Jego życie codzienne poznaliśmy lepiej po tym, jak w 1993 roku przyszła do nas tajemnicza przesyłka z Izraela – opowiada Anita Lewczuk vel Leoniuk, dyrektor placówki. Był to egzemplarz Księgi pamięci Włodawy i okolic, która zawierała spisane po hebrajsku wspomnienia rozproszonych po świecie „Włodawerów”. Zawarty w niej opis pozwolił odtworzyć pokój mełameda, czyli nauczyciela w chederze, żydowskiej szkole podstawowej. Nieoczekiwanie eksponatów muzealnych dostarczył też remont ulicy. Z ziemi wydobyto szabasowe świeczniki, lampę chanukową i srebrną torebkę na macę należącą do Gitli Rychtman. – Jak dotąd nie dowiedzieliśmy się, kim była. Może kiedyś poznamy jej historię, nieustannie odwiedzają nas krewni dawnych Włodawerów. Dzięki nim odkrywamy miasto na nowo – kończy dyrektor muzeum.
Gdy Włodawę odwiedzają wnukowie Holcmanów i Sztajnbergów, do Mościc Dolnych w poszukiwaniu korzeni zaglądają potomkowie osadników „olęderskich”. – Wieś, zanim w 1928 roku odwiedził ją prezydent Mościcki, nazywała się Neudorf – zaczyna opowieść Antoni Chorąży, jej mieszkaniec, który od lat bada historię tutejszego osadnictwa na prawie holenderskim. – Pierwsi osadnicy, 14 rodzin, przybyli w 1617 roku z Prus Królewskich, gdzie trafili wcześniej z północy Niemiec. Wśród nich był Brül, Selentin, Lodevig, Kunz, Witt. Część nazwisk przetrwała, ale z czasem zostały spolszczone, więc z Brüla zrobił się Ryl. Do dziś się tu Rylów spotyka – robi dygresję gospodarz. – Na prawie tym osiedlano potem kolejne grupy, w tym także Polaków, katolików. „Olędrzy” mieli status ludzi wolnych. Leszczyńscy, właściciele tych ziem, szukali osadników umiejących gospodarować na terenach zalewowych i budować domy na podwyższeniach, które w czasie powodzi tworzyły wyspę. Ludzie do dziś tak tu żyją. Wszyscy mamy łodzie – Antoni Chorąży sięga po fotografie z rodzinnego albumu. – Tu płynę do sąsiada na kawę. Prowadzi mnie do stodoły, gdzie stacjonuje flota. Gospodarz prezentuje wielki kloc. – Ta topola miała 50 lat, posadziłem ją jako uczeń, teraz zrobię z niej nową łódź – Chorąży demonstruje tradycyjne narzędzia ciesielskie oraz kształtne pojemniki z wierzbiny i słomy. – Te plotła jeszcze moja mama, przechowywało się w nich kaszę lub mąkę. Tak z kolei wyglądała u nas obróbka lnu, tak międlenie, tak czesanie, a tak nawijanie – mężczyzna puszcza w ruch samoliczący nawijak do lnu. – Swoje lniane kołnierzyki szkolne prasowałem żelazkiem na duszę, to tutaj ma sto lat. Gospodarz otwiera kolejny „skarbiec”, w pełni wyposażony zabytkowy warsztat kowalski. – Każdy Olęder umiał coś zrobić, ojciec był kowalem, ale znał też inne rzemiosła. Zamierzam reaktywować kuźnię jako warsztat pokazowy – mówi, przeglądając kowalskie młoty i gwintowniki. – Od dziecka intrygowało mnie, dlaczego ludzie tutaj mówili o sobie, że są Olendrami albo ewangelikami. Wiedzieli, że są inni, ale niewiele poza tym. Postanowiłem dowiedzieć się o nas więcej. Studiując księgi parafialne i źródła historyczne, Antoni Chorąży odtworzył dzieje wsi. – Dzielę się wiedzą i otwieram ekspozycję bezinteresownie – mówi skromnie. – Ludzie mnie znają, w gminie wisi moja tablica informacyjna. Kto chce, trafi. Zapytany, czy nie chciałby swojej działalności zinstytucjonalizować, kręci głową. – Nie dla mnie instytucje. Jestem wolnym Olędrem!
Meandry między Mościcami a Jabłeczną to najładniejszy fragment Bugu. Miejscami woda znosi na stronę białoruską, ale dobijać do brzegu nie wolno. Przekroczenie granicy może oznaczać poważne kłopoty. Na rzece panuje szczególny rodzaj ciszy: nie słychać ludzi, zwierząt hodowlanych czy maszyn. Przerywa ją jedynie szczebiotanie dzierzby gąsiorka czy skrzek czapli. W takiej właśnie cichości, według prawosławnej legendy, 500 lat temu z wody przemówił potężny głos. „Tu przez wieki będzie sławione imię moje” – usłyszeli rybacy, po czym ich oczom ukazała się płynąca rzeką drewniana ikona. Przedstawiała nagiego mężczyznę w przepasce z liści i z brodą do ziemi. Był to święty Onufry, który w IV wieku żył w ascezie na egipskiej pustyni. Skąd eremita z Afryki w Bugu? – Dar łaski bożej – mówi, wznosząc ku górze wzrok, zakonnik oprowadzający po zbudowanym na pamiątkę tamtego zdarzenia Monastyrze Świętego Onufrego w Jabłecznej. – Rybacy postawili ikonę przy drzewie dębowym, zaczęli przybywać do niej pielgrzymi. Okazała się „cudotwórna”, więc w ciągu kilku dni wzniesiono dla niej kaplicę. Potem klasztor. Duchowny kwieciście opowiada, jak mimo dziejowych burz zarówno monastyr, jak i sama ikona zawsze wychodziły z opresji obronną ręką. Kto chce życie zakonne poznać bliżej, może tu pomieszkać. Dom pielgrzyma mieści się w budynku, w którym dawniej były zakonne cele. – Wszyscy są mile widziani – zachęca oprowadzający.
Oddalone o kilkanaście kilometrów w górę rzeki sanktuarium maryjne w Kodniu to z kolei miejsce kultu katolików. Jego historia również wiąże się z obrazem. Też cudownym, choć... wykradzionym. I to z Watykanu! Legenda o obrazie Matki Boskiej Kodeńskiej to sarmacki kryminał z polskim magnatem w roli głównej. Spopularyzowała ją w książce Błogosławiona wina Zofia Kossak-Szczucka. Rzecz miała wydarzyć się w XVII wieku. Maciej Sapieha, wojewoda brzesko-litewski i miński, zapadł na tajemniczą chorobę, rodzaj paraliżu. W nadziei na uzdrowienie udał się do Rzymu. Modląc się przed obrazem Matki Boskiej Gregoriańskiej w kaplicy papieskiej, ozdrowiał. Poruszony, postanowił obraz zabrać do Polski. Papież Urban VIII jednak nie myślał się z nim rozstawać. No więc Sapieha obraz ukradł. Dowiózł go do Polski i umieścił w budującym się kościele rodowym w Kodniu. Papież miał obłożyć Sapiehę ekskomuniką, by potem, po skrusze magnata, anatemę zdjąć. W Polsce obraz z miejsca został uznany za cudowny. Choć legenda, po raz pierwszy spisana przez wnuka Sapiehy, nie znalazła potwierdzenia w faktach historycznych, nie umniejszyło to kultu, jakim otaczany jest obraz do dziś. Kościół Sapiehów jest teraz bazyliką, a gospodarni oblaci stworzyli przy nim prężny ośrodek pielgrzymkowy z hotelem, zjawiskowym parkiem i świetną, otwartą dla wszystkich jadłodajnią.
Wielokulturowość pogranicza sprzyjała powstawaniu wyznaniowych fuzji, czego przykładem jest parafia neounicka w Kostomłotach. Historię kościoła katolickiego obrządku bizantyjsko-słowiańskiego streszcza mi jej proboszcz Zbigniew Nikoniuk: – W 1596 roku w Brześciu, wówczas należącym do Polski, ogłoszono unię kościelną, zwaną potem brzeską. Sześć diecezji prawosławnych przeszło pod jurysdykcję papieża. Nowy kościół, zwany unickim, przyjął katolickie dogmaty, zachowując liturgię bizantyjską. Nasza parafia przetrwała do trzeciego rozbioru, ale czyja władza, tego religia – ksiądz ciągnie utkaną z faktów i dat historię. – Car ostatecznie rozwiązał kościół unicki w 1875 roku. Kiedy Rzeczpospolita odrodziła się, powołano kościół neounicki. Potrzeba wynikała stąd, że mieszkańcy tych terenów nie mieli świadomości narodowej. Chłop spod Terespola zapytany, jakiej jest narodowości, odpowiadał: „A szto ta takoje narodowość? – No czy Polak ty? – Nii! – To może Rusek? – Nii! – Żyd? – Nii! Ja Tutejszy!” – odpowiadał. Do takich wiernych łatwiej było dotrzeć językiem cerkiewno-słowiańskim – mówi ksiądz z melodyjnym zaśpiewem. – Powojenne granice państwowe położyły kościołowi kres. W Polsce Ludowej zostały trzy parafie, po akcji „Wisła” tylko jedna – podsumowuje Nikoniuk. – I dlatego mamy ważną misję. Ekumeniczną. Budujemy tu stanicę jedności: ma być punktem spotkań ludzi wszystkich wyznań chrześcijańskich – wyjaśnia. Przyszłość parafii? – No cóż, Podlasie się wyludnia, mam tylko 128 wiernych – zawiesza głos proboszcz.
– Chciałbym, by Bóg sprawił, żeby młodzi ludzie przestali stąd uciekać, żeby zobaczyli, że Podlasie to klejnot, tylko trzeba się na nim poznać.