Wywiad

Szymon Majewski zdejmuje maskę komika: "Podziwiałem mężczyzn silnych, niezależnych. Ja taki nie byłem. Poszedłem nawet na terapię"

Szymon Majewski zdejmuje maskę komika: "Podziwiałem mężczyzn silnych, niezależnych. Ja taki nie byłem. Poszedłem nawet na terapię"
Fot. akpa

Mały Szymek nauczył się zabawiać ludzi, by ustawić się w grupie, zwrócić na siebie uwagę. Wymyślił, że powinien być miły i pogodny, by inni go lubili. Trzeba było dojrzałości, kilku lat terapii i... treningów bokserskich, by Szymon Majewski odkrył oblicze faceta, który czasem ma dość, chce, by liczono się z jego zdaniem. Komik ma prawo krzyknąć: Koniec żartów! Pogadajmy na serio!

Trefnisiowi łatwiej w życiu?

 

Już w szkole to odkryłem. Niektórych nauczycieli rozśmieszałem, innych doprowadzałem do wściekłości, ale dzięki wygłupom byłem zauważany.

Zależało mi, by być tym zabawnym gościem, którego ludzie będą kochać. Myślę, że zostałem komikiem przez niską samoocenę: dla jedynaka, chorowitego słabeusza wychowywanego bez ojca, błaznowanie było sposobem na zdobycie akceptacji.

Bawiłem ludzi barwnymi opowieściami z pogranicza megalomanii. Wuj, psychiatra, powiedział raz mamie z troską, że powinna mnie przebadać, bo chyba nie wszystko ze mną w porządku.

 

Nigdy pan nie dostał po łapach?

Raczej po... pysku. Raz w Szczyrku koleżanka mamy wzięła mnie na obiad. Nie potrafiłem wysiedzieć w miejscu. Gdy spuściła mnie na chwilę z oczu, przywiązałem góralowi nogę do stołka. On, gdy to odkrył, wkurzony zdjął skórzany kapeć i pacnął mnie w twarz. Zabolało, nie tylko fizycznie. Gdy zostałem zawodowym showmanem, też musiałem godzić się z tym, że nie wszyscy będą mnie kochać, bo niektórzy obrażają się po moich żartach, a w sieci wylewa się hejt z powodu niewinnego w moim odczuciu figla.

Chciał pan czasem zdjąć błazeńską maskę, pokazać twarz?

W pewnym momencie dotarło do mnie, że ten wiecznie uśmiechnięty facet, który chce wszystkich zadowalać, to tylko rola.

A ja podziwiałem mężczyzn silnych, niezależnych, którzy byli sobą, nie oglądali się na innych. Ja taki nie byłem. Poszedłem nawet na terapię, żaliłem się pani psycholog: tamten jest jak wykrzyknik, ten jak kropka, a ja co? Wieczny znak zapytania!

Tak chciałem być twardzielem, że zacząłem interesować się boksem. Oglądałem na YouTubie pojedynki Muhammada Alego i Mike’a Tysona. Myślałem: takim to nikt nie podskoczy, a ja co? Zawsze z uśmiechniętą gębą, bo mama powtarzała, że trzeba być grzecznym. I wszyscy wchodzili mi na głowę. Wreszcie zacząłem sam trenować boks i odkryłem, że ja tego twardziela w sobie mam. Że już nie ma we mnie zgody na ustępowanie innym, bo tak wypada. Zrozumiałem, że ja, zabawny facet, który opowiada dowcipy, żeby go ludzie kochali, ma w sobie pokłady skumulowanej złości.

 

Jak pan to wykorzystał?

Umiejętność wyprowadzania prawych prostych i trzymania gardy przełożyła się na moje życie. I to w przełomowym momencie, gdy miałem kryzys czterdziestolatka, doświadczyłem depresji po śmierci mamy. Jako dorosły człowiek dowiedziałem się, czym jest asertywność. Nie mam dziś oporów, żeby powiedzieć spokojnie: „Stary, nie interesuje mnie to”. Jest mnie mniej w radiu, telewizji, ale dzięki temu czuję, że jest mnie więcej.

 

Co się zmieniło, gdy maskę klauna zastąpiła bokserska garda?

Ostatnio z zaskoczeniem odkryłem, że mam nieznaną mi dotąd potrzebę porządkowania świata wokół. Gromadzę dokumenty w segregatorze, dbam o ład w szufladach i o to, żeby w głowie mieć poukładane. Mój pęd do samodyscypliny to nowo odkryty wymiar osobowości: codziennie ćwiczę z odważnikami, robię pompki i przysiady, regularnie biegam, wczoraj 10 kilometrów! Niewiele zostało ze słabowitego chłopaczka, który żartami przykrywał własną niepewność.

 

Mnie zadziwił spektakl MaminSzymek w Och-Teatrze. Opowiadał pan o relacji z mamą. Miałam wrażenie, że nie tyle pan gra, co dzieli się z widzami prawdziwą historią.

Sam siebie zaskoczyłem tym monologiem.

Dotąd rzadko opowiadałem o osobistych sprawach, a jeśli, to z przymrużeniem oka. Teraz szczerze opowiedziałem o nieżyjącej mamie, życiu z nią, o tym, jak mi jej brakuje. To historia mojego bólu i pożegnania. Jeszcze niedawno nie byłbym w stanie tak się odsłonić.

Uciekałem od mówienia o smutku, bo nie umiałem go przeżyć. Trzeba było psychoterapii, żebym umiał nie tylko się wygłupiać, ale powiedzieć coś szczerego i ważnego.

 

Ma pan nadzieję na jeszcze jakieś odkrycia w sobie?

 

To wciąż się dzieje. Nikt tego nie wie, ale gdy jestem sam, czuję potrzebę skakania. To przez nadmiar energii. Mam 53 lata i skaczę, schowany za lodówką, bo mi jednak głupio. Mam nadzieję, że w wieku 80 lat będę miał ochotę sobie poskakać.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 03/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również