Partnerzy

Beata Ścibakówna i Jan Englert. Spotkanie po latach

Beata Ścibakówna i Jan Englert. Spotkanie po latach
Fot. Fot: Adam Pluciński/Move

Na początku związek młodej aktorki i mistrza sceny wzbudzał niezdrową ciekawość. Kiedy w 2000 roku zgodzili się na wywiad po pięciu pierwszych latach małżeństwa, nie mówili zbyt dużo. Ale życie i oni sami napisali piękny scenariusz. 

Beata Ścibakówna: Jesteśmy związkiem długodystansowym. Zasiedziałym, w dobrym tego słowa znaczeniu, tworzymy stabilną rodzinę. Czasami zdarzają się burze, ale to naturalne. W domu doceniamy pracę zespołową, podobnie jak w teatrze, ważne decyzje podejmujemy razem, wcześniej rozmawiamy. Nasz związek opiera się na tradycyjnych zasadach, w Janku trudno byłoby znaleźć jakieś cechy kobiece, a we mnie męskie. Oboje mamy mocne charaktery. Jesteśmy zodiakalnymi Bykami, on majowy, ja kwietniowa. Jan śmieje się, że jestem krową, on to Byczek Fernando. Coś w tym jest. W domu to ja organizuję życie, zakupy, płacę rachunki. O wszystkim muszę pamiętać, ale jestem pedantką i mam wszystko uporządkowane. A mój Byczek Fernando nie zawsze taki jest. Za to codziennie rano wychodzi z psem. Mamy maltankę Bellę, która rządzi całym domem. W weekendy doceniamy, jeśli możemy dłużej pospać, bo nie jesteśmy skowronkami. Lubimy niespieszne śniadania we trójkę. W tygodniu o nie trudno – córka Hela wstaje do szkoły, mąż do pracy, ja często pędzę na plan. Z gotowaniem u mnie słabo. Hela mówi, że nie mam genu gotowania i to prawda. Mąż jada w teatrze, ale w lodówce zawsze coś jest. Czasem umawiamy się z przyjaciółmi po spektaklu na kolację. Lubimy próbować nowych smaków, zwłaszcza gdy podróżujemy. Ostatnio byliśmy na Madagaskarze. Od lat, w okolicy sylwestra, wyjeżdżamy daleko. Byliśmy w Tajlandii, RPA, Zimbabwe. Na początku zwiedzamy, nasycamy się klimatem, potem odpoczywamy. Zawsze wracamy do Juraty. Kochamy to miejsce, krajobraz i przyjaciół, którzy przyjeżdżają tu od lat.  

Na przełomie zimy i wiosny od kilku lat jeździmy na narty. Gdy Helena miała cztery lata, byliśmy w Rabce. Córka uczyła się z instruktorem, a my – bo nie znosimy bezczynności – też wypożyczyliśmy sprzęt i zaczęliśmy naukę. Żadne z nas wcześniej nie jeździło na nartach, dziś to uwielbiamy. Zresztą obydwoje jesteśmy aktywni – do teatru, gdy jest dobra pogoda, wybieramy się na rowerze, gramy w tenisa. Jan jest fanem sportu, ale mecze ogląda w domu. Mówi, że wtedy się koncentruje i kibicuje mu się lepiej. Niedawno był zaproszony na urodziny kolegi. Przyszedł i mówi: „Sami faceci. Nudno”. Poza sportem mamy podobne pasje, a naszą miłością jest scena. Nie oddzielamy życia prywatnego od pracy. Nie wierzę, gdy ktoś mówi, że zostawia wszystko za drzwiami. Rozmawiamy o rolach, o teatrze. Zwłaszcza teraz, gdy córka zaczęła się interesować sztuką i graniem. Często we trójkę chodzimy do kina, na premiery teatralne i namiętnie o tym dyskutujemy. Helena w tym roku zdaje maturę. Została przyjęta do szkoły teatralnej na Uniwersytecie Nowojorskim – jednym z najlepszych na świecie.  

W oczach mam wciąż obraz, kiedy Jan nosi ją malutką na rękach. Wstawał w nocy, a ja mogłam odpocząć. Gdy była starsza, wymyślał bajki – codziennie inną, cudowne, z puentą. Nad morzem zabawiał Helenkę i córkę mojej przyjaciółki. Wymyślał podchody, gry. Przyjaciółka śmiała się: „Takiej dobrej niani jak pan Englert to jeszcze nie miałam”. 

Między nami a dziećmi z pierwszego małżeństwa Jana na początku była nieufność. Długo przyglądaliśmy się sobie, ale dziś jesteśmy w dobrych relacjach. Córka jest związana z przyrodnim rodzeństwem. Zanim urodziła się Helena, Jan chciał zabudować taras i tam zrobić jej pokoik. Sprzeciwiłam się, teraz mi za to dziękuje. Kupiliśmy większe mieszkanie, z dużym tarasem, bardzo je lubi. On nie przejmuje się sprawami materialnymi, ale na szczęście pieniądze się go trzymają. Jest dość rozrzutny, lubi robić zakupy i uszczęśliwiać innych prezentami. Nasze gusta często się rozmijają, więc rzadziej ryzykuje. Na którąś naszą rocznicę kupił mi biżuterię, ale zaznaczył, że mogę wymienić. Tak się stało. 

Odkąd go znam, zawsze pełnił jakieś funkcje: profesora, dyrektora, rektora. W domu przyzwyczaiłam się, że ma na głowie mnóstwo spraw i wyłącza się, bo jest zmęczony. Jestem z niego bardzo dumna, bo w marcu dostał tytuł doktora honoris causa Państwowej Akademii Sztuki Teatralnej i Filmowej (NATFIZ) w Sofii. To rzadkie w naszej dziedzinie być docenionym w innym kraju. Dla niego liczą się etos pracy, moralność, ale też hierarchia. W teatrze trzeba znać swoje miejsce. 

Zaczynałam jako młoda, nieopierzona aktorka, ale przez lata w zawodzie nabrałam doświadczenia. Teraz częściej gramy razem i odważam się nawet oceniać go na scenie. Zawsze podziwiam jego łatwość uczenia się, parę razy przeczyta tekst i już go umie. Jan bardzo mi pomógł i wspierał, gdy zajęłam się produkcją sztuk. Zrobiłam już cztery, ostatnią on wyreżyserował.

Gdy go poznałam, byłam studentką, zakochałam się, ale nigdy nie myślałam o naszym związku jako o przygodzie czy romansie. Dopiero po pięciu latach na świat przyszła Helenka. To była decyzja świadoma. Długo dojrzewaliśmy do związku, w końcu zaczęliśmy nowe życie, stworzyliśmy dom. A nasze uczucie rodziło się, umacniało i stało się silnym związkiem. Dlatego trwa i oby jak najdłużej. 

Beata Ścibakówna – absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Występowała w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Od 1997 r. aktorka Teatru Narodowego w Warszawie. Grała w filmach, m.in. „Układzie zamkniętym”, i wielu serialach, ostatnio w „Diagnozie”. Żona Jana Englerta, mama  Heleny.

Jan Englert: Mam kłopoty z mówieniem o uczuciach. Trudno mi oceniać siebie, bliskich. Nie lubię wszechobecnej konieczności bezwstydu. Nie mam potrzeby mieć Instagrama, Facebooka, moja rodzina ma zakaz umieszczania tam moich zdjęć. Córka mówi, że dlatego „nie żyję” i prawdopodobnie dla jej pokolenia to ja nie żyję. Pewnych rzeczy nie zmienię. Wolę założyć maskę: uogólniać i ironizować. 

W skrócie z moją żoną sytuacja przedstawia się tak: byłem profesorem, teraz robię za asystenta. Mam w niej dyrektora – trochę z racji rozłożenia sił w związku, a trochę z lenistwa – i często oddaję jej pole do działania. W domu nie mam zbyt dużo do powiedzenia. Ona jest perfekcyjną organizatorką, ja typowym trutniem, mężczyzną, który ma o sobie wysokie mniemanie i cieszy się, że pszczoły za niego robią. Nie wiem, czy umiem przykręcić śrubkę, bo nie muszę. Nie lubię stolarki, nie za bardzo obchodzą mnie samochody. Z żoną różni nas szczęśliwie płeć – jak mawiają Francuzi: „Vive la petite différence!” – a także wiek i doświadczenie. Ja mam większą świadomość kurczenia się moich komórek nerwowych, bronię się sportem. Ona zapewne widzi, jak ja pięknie więdnę, a ja, jak ona pięknie się rozwija. 

Beata jest ambitna we wszystkim, co robi. Doskonale umie planować, a co jeszcze trudniejsze: realizuje plany. Nawet gdy przygotowuje niedzielny obiad, jest metodyczna i systematyczna. Przed zrobieniem dania zbiera ze 100 przepisów od koleżanek i szpera w 50 książkach kucharskich. Nie umie siedzieć bezczynnie. Chyba że czyta. Uwielbia literaturę i połyka książki tonami. Jest otwarta na świat i zachłanna na życie. To wspaniała cecha, ale wymagająca od partnera kompromisu. 

Każda para to spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Sposób funkcjonowania z biegiem czasu się zmienia. W każdym związku tajemnicą sukcesu jest umiejętność wypracowania balansu między braniem i dawaniem. Jeśli tylko bierzemy lub tylko dajemy, to się musi rozlecieć. To też bezustanna potrzeba konsensusu, zaczynając od tego, czy jajko na miękko, czy na twardo. A ma być na półtwardo! To cała tajemnica. Staramy się rozwiązywać trudne sprawy i wypracować kompromis. Rozróżniamy go od konformizmu. Kompromis to dogadanie się, a konformizm – korzystanie z kompromisu dla własnych korzyści. Jeśli przechyla się to w taką stronę, to związek jest raczej przegrany, a skutki konformizmu rosną w postępie geometrycznym. U nas tak nie jest. 

Osią naszego związku jest Helenka. Żona jest świetną matką, obie z córką doskonale się rozumieją, choć są wybuchowe i nieraz dochodzi między nimi do burzy. Jednak szybko to mija. Helena jest w trudnym okresie życia – podejmowania decyzji. Koncentrujemy się na rozmowach o jej planach, ale też pasjach.  

Na początku nic nie zapowiadało, że będziemy razem. Przez trzy lata uczyłem Beatę na uczelni i nie było pioruna z jasnego nieba. Przypadek sprawił, że pojechaliśmy razem do Australii zagrać „Pana Tadeusza”. I tak się potoczyło. Dziś ludzie żyją szybko, więc żeby utrzymać coś na dłużej, trzeba kontrolować chaos. U nas nie ma chaosu, bo jesteśmy poukładani, ale zdarzają się burze, a nawet sztormy. Nie umiem żyć w konflikcie i Beata też. Rzadko krzyczymy na siebie, a jeśli, to podczas prowadzenia samochodu. Jestem introwertyczny, każdą stresową sytuację analizuję tygodniami, a nawet latami. Gdyby nie moje kobiety, w domu miałbym wyłącznie telewizor i łóżko. 

Mój drugi dom to teatr, w którym bez przerwy muszę gasić pożary. To firma, która ma pod sobą kilkadziesiąt spółek jednoosobowych. I to jakich! Teraz żona pracuje w tym samym teatrze, ale przez lata nie zrobiłem ani jednego ruchu jako dyrektor, reżyser, żeby jej coś ułatwić. A i tak zawsze oceniana jest ostrzej. Dziś uważam, że niepomaganie jej było głupotą. Ale dzięki temu wiem, że sama sobie świetnie poradziła. 

To entuzjastka pracy. Nigdy nie odrzuca zaproszeń, nawet w najdalsze zakątki kraju. Ja rzadko zmuszam się do przyjęcia propozycji jednodniowego występu, a ona to kocha. Kilka lat temu byłem przeciwny jej występowi w show „Gwiazdy tańczą na lodzie”. Jako aktorka dramatyczna dostała dużą stawkę za odcinek. Uważano, że jej umiejętności wystarczą na jeden, dwa występy. Tymczasem ona trenowała od rana do wieczora i została faworytką. Nigdy się nie poddaje. Za zarobione pieniądze wyprodukowała przedstawienie. Myśli już o piątym spektaklu. Podziwiam jej konsekwencję. Dzięki niej zjechaliśmy pół świata, mnie nie chciałoby się tego wszystkiego organizować. 

Beata dostała szansę od losu i ją pięknie wykorzystuje. Poznała wybitnych mistrzów, obserwowała i uczyła się. Dla niej to była frajda wchodzić na drabinę, na której siedzi mistrz, i po kolei go odkrywać. Profesor też cieszy się, gdy widzi entuzjazm i pierwsze lata ucznia. Z czasem, w niektórych sprawach, uczeń staje się mądrzejszy od profesora. Kompleks Pigmaliona jest trudny dla nauczyciela. Ale to już moja sprawa.

Jan Englert – aktor, reżyser, scenarzysta, dyrektor artystyczny Teatru Narodowego, wykładowca warszawskiej Akademii Teatralnej. Na dużym ekranie zadebiutował w filmie Andrzeja Wajdy „Kanał” w 1956 r. Grał u Janusza Morgensterna („Trzeba zabić tę miłość”), Jana Łomnickiego (m.in. serial „Dom”), Jerzego Antczaka („Noce i dnie”).  

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 05/2019
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również