"Here. Poza czasem" miało wszelkie przesłanki, aby stać się okołoświątecznym hitem. Tematyka upływającego czasu i rodzinnych więzi to idealne elementy do stworzenia filmu, który poruszy serca w tym okresie. Czemu jednak wychodzimy z kina z uczuciem pustki zamiast ciepła w sercu?
Koncepcja „Here. Poza czasem” jest intrygująca, chociaż ryzykowna, zwłaszcza że bazuje na powieści graficznej. Cały film opowiada o jednym kawałku ziemi na wschodnim wybrzeżu dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. I poprzez umieszczenie kamery w jednym miejscu stara się odzwierciedlić wizualnie pierwowzór. Dlatego przez cały film oglądamy jeden kadr, ukazujące tytułowe "here", czyli z angielskiego tutaj.
W tej nielinearnej historii obserwujemy tę ziemię w czasach dinozaurów, pierwszych mieszkańców Ameryki, a następnie kolonialnych. Wtedy, pod koniec XVIII wieku, na pierwszym planie był pięknym kolonialny budynek, zamieszkiwany przez syna Benjamina Franklina, Williama, zwolennika brytyjskich rządów i ostatniego brytyjskiego gubernatora New Jersey. Następnie patrzymy jak na początku XX wieku wokół byłej siedziby gubernatora powstają nowe domy, w tym ten który będzie w centrum historii. Jego pierwszymi mieszkańcami jest małżeństwo, w którym pan domu jest lotnikiem-amatorem, co przeraża jego żonę (Michelle Dockerty z „Downton Abbey”). Następnie wprowadza się radosne małżeństwo epoki swingujących lat 20. A ostatecznie docelowa rodzina Youngów. On (Paul Bettany ) jest amerykańskim żołnierzem, który przetrwał II wojnę światową. Ona (znana z „Yellowstone” Kelly Reilly) właśnie mówi mu, że jest w ciąży. Decydują się kupić dom i wychować w nim trójkę dzieci, z których najstarszy Richard (Tom Hanks) zostanie w nim do starości. Na przestrzeni 60 lat możemy obserwować codzienne radości i smutki tej rodziny, w tym zmagania Margaret (Robin Wright), szkolnej miłości Richarda, którą niespodziewana ciąża zmusza do małżeństwa i zamieszkania z teściami.
Robert Zemeckis to reżyser, który potrafi robić udane dramaty, zwłaszcza wtedy gdy łączy siły z Tomem Hanksem. Wystarczy wspomnieć „Cast Away: Poza światem” czy „Forresta Gumpa”. W dodatku w „Here. Poza czasem” do obsady dołączyła Robin Wright, która również wystąpiła w kultowym „Forreście Gumpie”. Podobnie jak poprzednim dziele tych twórców, w "Here. Poza czasem" ważnym tematem jest upływ czasu i żal za tym czego się z nim nie zrobiło.
Co więc poszło nie tak? Pierwszym ryzykowanym ruchem reżysera była decyzja o użyciu AI, aby odmłodzić postacie grane przez Hanksa i Wright. Co ciekawe, sam Hanks jest przeciwnym użyciu AI w kinomatografii, zaś decyzję o cyfrowym odmłodzeniu aktorów w "Here" skrytykowała m.in. aktorka Lisa Kudrow. W rezultacie główne postacie opowieści wydają się sztuczne, a sposób poruszania ponad 60-letnich aktorów mało wiarygodny jak na nastolatków.
Można by jednak wybaczyć eksperymenty z AI, gdyby w "Here" było więcej emocji. Teoretycznie mamy dobry materiał: żal za utraconymi marzeniami, nieubłagany upływ czasu czy więzi rodzinne, które erodują pod wpływem niewypowiedzianych słów. Jednak Zemeckis źle wyważył proporcje. Margaret i Richard są kręgosłupem filmu, jednak poprzez nagromadzenie etiud z wcześniejszych czasów, ich historia się rozmywa i brakuje jej dramatyzmu. Jednocześnie same opowieści z XIX czy początku XX wieku są mało charakterystyczne i bez mocniejszej puenty. W rezultacie otrzymujemy nieciekawy produkt, który zamiast wzruszać powoduje obojętność. Lepiej już przeczytać po raz kolejny "Opowieść wigilijną" Dickensa.
W kinach od 27 grudnia.