Profesor Karolina Sieroń, szefowa oddziału covidowego w katowickim szpitalu mswia, jest jedną z lekarek, które od roku walczą z pandemią. Ratują nas, narażając własne zdrowie. Reprezentuje je w sposób szczególny. Sama doszła do granicy ostatecznej, zachorowała i otarła się o tragedię. Wróciła na dyżury, bo będąc z lekarskiej rodziny, nie ma wątpliwości: „pomagać to jest piękne”. Wyróżniamy panią profesor, bo imponuje nam odwagą i humanitaryzmem, który w trudnych czasach ma wartość najwyższą.
Twój STYL: Wciąż da się znaleźć coś pięknego w trudnej pracy, do której pani wróciła?
Karolina Sieroń: Tak. To, że są pacjenci, których mimo drastycznej natury choroby Covid-19 udaje się uratować. Dalej mogę im pomagać – to jest piękne.
Covid zmienił optykę lekarza optymisty, który w swoją misję ma wpisaną skuteczną pomoc?
KS: Rzeczywiście. Wybierając zawód, założyłam: chcę być potrzebna, pragnę widzieć sukcesy medycyny. I dotąd na ogół sukcesy i satysfakcja przychodziły: diagnozowaliśmy pacjenta, włączaliśmy leczenie, była poprawa, wypuszczaliśmy go do domu – radość. Covid to zweryfikował. Mimo wiedzy, doświadczenia i starań lekarzy nierzadko dochodzi do dramatu. Pojawia się poczucie smutku, bezsilności. Pracujemy na najwyższych obrotach, ryzykujemy przeniesienie choroby na najbliższych, a mimo to tracimy pacjentów. Decydując się na studia medyczne, nie przypuszczałam, że ten aspekt pracy lekarza sama odczuję tak dotkliwie.
W jednym z komentarzy przeczytałam: „Pani doktor ma serce przypięte do fartucha zamiast identyfikatora”. Na taką opinię trzeba zasłużyć. Czym?
Wiem, że pacjent prócz kompetencji lekarza potrzebuje jego empatii. Rozumiem, że dla każdego własna choroba jest najważniejsza. Staram się wejść w jego problemy, jestem tylko dla niego. Gdy trzeba, przedłużam wizytę. Nie potrafię otworzyć drzwi i pożegnać się, bo „czas minął”. Pacjenci mają mój numer, dzwonią, piszą wiadomości. Jest grupa takich, którzy moim zdaniem powinni mieć nielimitowany dostęp do lekarza. Na ich kartach notuję: „rejestrować na żądanie”.
Czy wcześniej stykała się pani z chorobami zakaźnymi?
Uczyłam się o nich, ale pandemia to było coś, co nie mieściło się w głowie. Rok temu nie byliśmy świadomi, jaki przybierze rozmiar. Towarzyszyła temu adrenalina – działo się coś nowego, innego. Lubię pracować w warunkach mobilizującego stresu, podobnie jak mój zespół. Ale kiedy zaczął się realny kontakt z zarażonymi pacjentami, poczuliśmy lęk przed nieznanym. 10 października 2020 zostaliśmy szpitalem covidowym. Mieliśmy 72 godziny na adaptację, stworzenie oddziału zakaźnego – ze śluzami, systemem bezpieczeństwa, na nauczenie się funkcjonowania w ubraniu ochronnym. Trzy doby pracy non stop.
Przed zachorowaniem na covid pracowała pani dobę bez przerwy. Kiedy zauważyła pani niepokojące oznaki?
Pod koniec dyżuru – złe samopoczucie, ból mięśni, stawów. Nazajutrz rano zrobiłam wymaz, okazało się, że jestem „dodatnia”. Pojechałam do domu, odizolowałam się – oddzielny pokój, toaleta, jedzenie podstawiane pod drzwi. Nie bagatelizowałam choroby, ale wydawało mi się, że odczekam dwa tygodnie i wrócę do pracy. Mierzyłam saturację, brałam leki. Koledzy dzwonili, zaczęli podejrzewać, że coś jest nie tak. Przyjechali i dostałam ultimatum: albo dobrowolnie stawię się w szpitalu za dwie godziny, albo zabierają mnie od razu. Spakowałam rzeczy, pojechałam na swój oddział, ale spędziłam tam tylko trzy doby. Słabłam, coraz gorzej oddychałam. Tomografia nie pozostawiła złudzeń: całe płuca zajęte. Koledzy zaproponowali przewiezienie na OIOM. Uznałam: przestaję być lekarzem, oddaję się w ich ręce jako pacjent. Zostałam wprowadzona w stan śpiączki farmakologicznej, zaintubowana. Zaczęła się walka o moje życie. Miała trwać osiem dni.
Koledze, który panią usypiał, powiedziała pani: „Pamiętaj, że mam dzieci...”. Kiedy ma się dużo do stracenia, takie słowa nie są tylko żartem, prawda?
Starałam się, żeby to wypadło pogodnie, ale strach był. Dzieci wychowuję sama, co by się stało, gdyby mnie zabrakło? Wiedziałam, że nie mogę się roztkliwiać, napisałam SMS do bliskich: „Jadę na OIOM, mam nadzieję, że to się dobrze skończy”. Podłączono mnie do respiratora. Później dowiedziałam się, jak wyglądała walka o osocze dla mnie. W tamtym czasie nie zgłaszało się wielu ozdrowieńców. Nie było osocza zgodnego z moją grupą krwi. Koledzy rozkręcili akcję, włączył się tata i pan poseł Jerzy Polaczek. Zainteresowały się media i pojawił się odzew. Dostałam dwie dawki, powstały zapasy i skorzystali na tym inni chorzy.
Proszę opowiedzieć o momencie wybudzenia.
Zobaczyłam nad sobą lekarza. Zapytałam, jaki mamy dzień i bardzo się zdziwiłam, gdy usłyszałam odpowiedź. Pozostawiono mnie w śpiączce aż osiem dni?! Dotarło do mnie, w jak ciężkim stanie byłam. Ale jednak żyję, wróciłam! – poczułam euforię. Zaraz potem pojawiło się koszmarne uczucie niemocy. Miałam zaniki mięśni, mimo rehabilitacji. Poprosiłam o telefon i nie mogłam utrzymać go w dłoni. Dzieci pokazały mi pierwsze wiadomości, które do nich wysłałam – bezładna zbitka liter. Nie spodziewałam się, że to może tak wyglądać.
Powrót do zdrowia był szybki?
O nie. Długo byłam słaba, zależna od innych. Po intubacji bolało mnie gardło, nie mogłam przełykać. Prześladowała mnie wizja sytej kanapki. I naleśników. Zrobiła je dla mnie Justyna, przyjaciółka, jadłam po odrobinie. Potem inna przyjaciółka, Jola, karmiła mnie rosołkami. Fajnie wiedzieć, że jest ktoś, na kogo można liczyć nie tylko w chwilach triumfalnych, ale i tych fatalnych. W telefonie czekało na mnie mnóstwo wiadomości – od znajomych, pacjentów, ludzi, którzy tylko o mnie słyszeli. W stylu: „Teraz śpisz, ale wiedz, że czekamy na ciebie”. Gdy poczułam się lepiej, chciałam znaleźć się w domu. Ale z drugiej strony bałam się, czy poradzę sobie poza szpitalem. Wyszłam 27 listopada, opiekę nade mną przejęły dzieci: sprzątały, gotowały. Spędziłam w domu sześć tygodni, na początku poruszałam się o balkoniku. Wyznaczyłam sobie milowe kroki: prysznic – schody – samochód. Udało mi się wrócić do samodzielności w czasie, jaki założyłam. Do pracy stawiłam się w pierwszy poniedziałek stycznia.
Jak przyjęli panią koledzy?
W sposób wymarzony dla szefa. Ustawili się w szpaler, dostałam kwiaty i szampana. Nie musieli witać mnie z entuzjazmem, a było to przyjęcie na miarę kogoś ważnego w ich życiu. Jestem twardzielką, ale się wzruszyłam.
Świetne na scenariusz filmu z happy endem. Ale przecież miała pani prawo powiedzieć: po tym, co przeszłam, odpuszczam. Nie będę pracować bez wytchnienia, ryzykować.
Nie zostawiłabym pracy, ale faktycznie przyszła myśl: przystopuj, masz dla kogo żyć, jesteś potrzebna dzieciom, rodzicom. Los postawił na mojej drodze znak ostrzegawczy. Dostałam czas na refleksję, na przykład, że trzeba więcej uwagi poświęcić najbliższym. Teraz chodzę z dziećmi na spacery raz w tygodniu. Zaczęłam gotować, pilnuję, żebyśmy w weekendy jedli razem. No i nauczyłam się czegoś, co było nie do pomyślenia przed chorobą – nie odbieram telefonu, jeśli jestem z bliskimi. Oddzwaniam potem. Przykładam się bardziej do pielęgnowania więzi z przyjaciółmi. Dziś wiem, że cenna jest najkrótsza rozmowa, list, niby banalne „co u ciebie?”.
Wciąż mówimy o opcji: ja dla innych. A co dla pani?
Postanowiłam być dla siebie ważniejsza. Gdy mam gorszy dzień, odwołuję pacjentów, na szczęście są wyrozumiali. Robię sobie małe przyjemności. Zakupy, szpilki, torebki, ładne oprawki okularów. Jest na to miejsce. Podobają mi się modne ciuchy, ale ponieważ w pracy przebieram się w ubranie robocze, moje „stylizacje” się uprościły. Na ogół to czarne dżinsy i czarna koszula. Wracam też do ulubionych sportów. Konie, siłownia, basen, boks.
Boks? Nietypowe.
Mam uprawnienia lekarza sportowego. Któregoś dnia mój podopieczny, kick bokser stwierdził: badasz nas, badasz, a sama co? Dominik, mój wysportowany brat, lekarz, też zachęcał: rusz się! Boks jest wyjściem doskonałym – worek nie odda, jest cierpliwy. To lepsze niż psychoterapia. Przy poprzednim lockdownie zdarzało mi się urządzać w ogrodzie walki z cieniem. Cieszę się, że znajduję czas dla siebie. Wcześniej myślałam, że świat beze mnie sobie nie poradzi. A co się okazało? Dzieci zdały egzamin z dojrzałości. Gdy byłam w szpitalu, mieszkały same. Oczywiście miały opiekę dziadków, dowożone jedzenie itd. Pomagała kolejna przyjaciółka, Joanna. Jednak przerabiały trudne doświadczenie na własną rękę. Spisały się na medal, opiekując się mną. To wszystkich scementowało. Mój szpital i uczelnia stoją, jak stały – na oddziale zastępował mnie doktor Kwiatek, na uczelni doktor Onik. Nic beze mnie nie runęło.