Była przytulana, chwalona. To jej siła. Chce ją przekazać dalej nie tylko swoim dzieciom, ale tym z ośrodka preadopcyjnego. Magdalena Różczka mówi, że czułość raz zasiana rośnie w nas. Dzięki niej widzimy więcej niż czubek nosa. Szczególnie dzisiaj, gdy sława i kariera są tak ulotne, a liczy się poczucie, że każdy dzień ma wartość. Bo człowiek, któremu los sprzyja, pomagając innym, pomaga też sobie.
Zdaniem profesora Bralczyka najbardziej polskim słowem jest „żółć”. A jakie jest najczulsze słowo?
Dziecko. To pierwsze, co przychodzi mi do głowy.
Była pani dzieckiem przytulanym, chwalonym?
Tak! Tylko dzięki temu nie zwariowałam w dorosłym życiu, nie straciłam wiary w siebie na początku drogi.
Chodzi pani o pracę w drogerii czy protokolantki w sądzie?
Nie, miałam świetne koleżanki i dobrze się bawiłam! Mówię o pierwszych angażach aktorskich. Usłyszałam wtedy wiele złych słów na temat tego, jak wyglądam, mówię, chodzę... To było trudne.
Nabawiłam się kompleksów, ale na powierzchni utrzymywały mnie słowa mamy, która w dzieciństwie mówiła, że jestem wspaniała, piękna, mądra. Była we mnie wpatrzona, a ja przeglądałam się w jej oczach i myślałam: pewnie, że dam radę, jestem przecież wyjątkowa! Dziecka nie można zepsuć miłością.
Nikogo nie można zepsuć miłością. Jej nigdy nie za wiele. To siła, która pcha nas przez życie. O tym, jak budująca może być bezwarunkowa miłość rodzica, niech świadczy jedna sytuacja. Po liceum nie byłam pewna, co chcę robić. Studiowałam przez semestr informatykę, potem socjologię, szukałam swojego miejsca. I gdy oświadczyłam, że zdaję na wydział aktorski w Warszawie, wszyscy stukali się w głowę. Gdzie, jak, dziewczyna z Nowej Soli aktorką w Warszawie? Mama popatrzyła ze smutkiem i powiedziała: ojej, tak daleko... Nie brała pod uwagę, że ja mogłabym się na te studia nie dostać czy na nich nie utrzymać. Była pewna, że indeks mam w kieszeni. Dodała mi skrzydeł.
Ma pani jakieś wyjątkowo czułe wspomnienie z mamą z dzieciństwa, obraz, do którego odwołuje się pani w chwilach, gdy jest szczególnie trudno?
Mam. Jesteśmy razem na rodzinnej imprezie i jedna z osób z rodziny, nie powiem kto, daje mi klapsa.
Mama mnie nigdy nie biła. Uderzenie mnie zaskoczyło. Jak każde dziecko, niepewne, co się dzieje, jak zinterpretować sytuację, poszukałam wzrokiem mamy. I wyrazu jej twarzy nie zapomnę: malował się na niej smutek i gniew, że coś takiego miało miejsce, a jednocześnie determinacja. To był ułamek sekundy.
Nie pamiętam, co stało się potem, ale w tej jednej chwili zrozumiałam, że nikt mnie już nigdy nie uderzy, że mama do tego nie dopuści, będzie mnie bronić. I poczułam się najbezpieczniej na świecie. Opancerzona jej miłością.
Myślała pani, by podać tę czułość dalej?
Oczywiście, chciałam zostać mamą i uszyć dla moich dzieci takie same poduszki bezpieczeństwa jak ta, w którą mnie wyposażyła mama. Moje córki mają 12 i sześć lat, a najmłodsza rok. Nie przewidziałam jednego: gdy pierwszy raz po porodzie zobaczyłam Wandę, najstarszą z córek, poczułam się rozbrojona tym, jak malutka i krucha się zdawała. Widywałam niemowlęta, ale ujrzenie kogoś, na kogo się czekało i kogo już się kocha, a kto jest tak bezbronny, to wielkie przeżycie. Zmienia sposób patrzenia na świat.
Bo to tak wielka miłość i czułość?
Bardziej dlatego, że zmieniasz swój punkt widzenia. Dojrzewasz do myślenia o innych. Może to kwestia hormonów, pewnie da się to racjonalnie wytłumaczyć.
Gdy patrzyłam na maleńkie dłonie, stopy córeczki, instynktownie wiedziałam, że muszę ją chronić, dać jej dużo ciepła, miłości. I co zaskakujące, pojawiła się myśl: każde dziecko jest tak delikatne i tak samo zasługuje na opiekę, ale nie każde ją dostanie.
Może kilometr dalej albo godzinę później urodziła się dziewczynka podobna do Wandy, też zależna od dorosłych, ale niekochana. To mnie bolało. Fizycznie. Świadomość, że nie wszystkie dzieci dobrze trafiły i jak to jest niesprawiedliwe. Wiedziałam, że ta myśl będzie miała jakiś ciąg dalszy. Ja coś z tym zrobię.
I co pani zrobiła?
Mam wrażenie, że myślami, intencjami przywołujemy pewne osoby i zdarzenia. Tak było wtedy, 12 lat temu. Gdy córka podrosła, okrzepłam w roli mamy, ktoś powiedział mi, że w Interwencyjnym Ośrodku Preadopcyjnym w Otwocku brakuje łóżeczek. Miałam takie łóżeczko, już złożone, nieużywane i chciałam komuś oddać. Spakowałam do samochodu, pojechałam do Otwocka z zamiarem oddania łóżeczka. I tam... zostałam.
Dlaczego?
Zdziwi się pani. Wchodziłam z ulicy do, jak się spodziewałam, „placówki” dla niekochanych dzieci, a wylądowałam na planecie miłości. Spotkałam pielęgniarki, lekarki, panią dyrektor i psycholog, które stworzyły to miejsce z czułości i troski o drugiego człowieka. To brzmi może patetycznie, ale taka jest prawda. W Polsce działają tylko trzy takie ośrodki, trafiają do nich najmłodsze dzieci, które z różnych przyczyn nie mogą być wychowywane przez rodziców, są przygotowywane do adopcji. To za mało! Procedury trwają, a dom dziecka, wbrew nazwie, to nie jest odpowiednie miejsce dla dzieci, zwłaszcza małych. One muszą być przytulane, inaczej się nie rozwijają, nie rosną, chorują. Łódzki ośrodek preadopcyjny nazywa się Tuli Luli, to nazwa trafiona w punkt: tam się niemowlęta tuli i lula, zanim trafią do rodziców adopcyjnych i rodzin zastępczych. Żeby nie zostały same. To nie jest praca, do której przychodzi się na ósmą i wychodzi o szesnastej.
Brzmi jak misja.
I tak jest. Pamiętam, jak jedna z pielęgniarek pojechała z małą Natalką do Szczecina. Okazało się, że Natalka nie może wrócić ze swoją opiekunką do domu, musi zostać trzy dni w szpitalu. Pielęgniarka zdecydowała, że z nią zostanie, chociaż czekały na nią jej dzieci, dwoje. Uznała, że dziewczynka pozbawiona matki bardzo jej potrzebuje. Dzieci codziennie do niej dzwoniły, ale nie pytały, kiedy wróci do domu: pytały, jak się czuje Natalka.
To niesamowite, ile czułości potrafią wyzwolić w nas samotne dzieci. Znam wiele takich historii. I powiem, że ośrodek w Otwocku ratuje moją wiarę w istnienie dobra na świecie.
I w ogóle w nas, ludzi, zwłaszcza teraz, gdy wszystkim nam jest tak ciężko, nad każdym wisi wielka czapa ponurych myśli: jak będzie, gdyż jak dawniej już nie będzie. W czasach pandemii wolontariusze nie mogą odwiedzać ośrodka, brak mi tego. Uwielbiam tam przychodzić. Nie mam poczucia, że dużo daję – odwrotnie, jestem przekonana, że to ja dostaję tam zastrzyk pozytywnych emocji, myśli, miłości.
Działa pani w Otwocku wiele lat. Dzieci, które pani pamięta z pierwszych wizyt, są już nastolatkami. Wie pani, co się z nimi dzieje?
Tak, rodzice adopcyjni utrzymują kontakt z ośrodkiem, przesyłają zdjęcia! I znów czasem mam poczucie: zdarzył się cud tuż obok mnie. Nie ukrywajmy, do Otwocka nie zawsze trafiają zdrowe dzieci. Najgorzej, gdy dziecko pochodzi z rodziny patologicznej, gdy mama piła alkohol w ciąży. Pamiętam małą Amelkę: miała szpotawe stopy i alkoholowy zespół płodowy. Te dzieci gorzej się rozwijają, bywa, że nie nadążają za rówieśnikami w szkole.
Gdy zobaczyłam Amelkę pierwszy raz, przyszła myśl, że to przypadek trudny: kto ją weźmie, kto pokocha? Miała nogi w gipsie, maleńka, wcześniak, leżała cichutko w łóżeczku, jakby nieobecna duchem – niemowlęta przywożone do ośrodka raczej nie płaczą, nie wierzą, że ich głos może być usłyszany, że sygnalizowanie potrzeb ma sens, bo ktoś je zaspokoi.
A jednak Amelka trafiła do rodziny adopcyjnej i po kilku latach zobaczyłam jej zdjęcia. Nie mogłam uwierzyć, że to ta sama dziewczynka. Leczenie i rehabilitacja, w którą rodzice włożyli mnóstwo czasu i energii, przyniosły fenomenalne efekty: dziewczynka jest w pełni sprawna. I śliczna! Na fotografii zobaczyłam roześmianą kilkulatkę przytuloną do kochających rodziców. Amelka chodzi, tańczy, ma talent do języków. No i co pani na to? Jak tu się nie popłakać ze szczęścia?
Przyjemny jest taki płacz niosący nadzieję. Ale pani doświadczenia z Otwocka wykorzystała też w projekcie – filmie „1800 gramów”, w którym zagrała pani Ewę, dyrektorkę ośrodka preadopcyjnego, która tuż przed świętami szuka domu dla nowej podopiecznej, Nutki.
Ten film jest mi szczególnie bliski. Scenariusz napisał Piotr Jasek wraz z moim partnerem Janem Holoubkiem. Wykorzystali historie, które im opowiedziałam. Zależało mi, żeby przybliżyć widzom ideę takich ośrodków, pokazać, jak ważnym są punktem pomiędzy rodzicami biologicznymi a adopcyjną mamą i tatą. Oczywiście nie wszystkie historie kończą się filmowym happy endem. To uczy pokory wobec życia. Ja już mam świadomość, że jestem tutaj tylko na chwilę, jak długą, tego nie wiem. Żyję tak, jakby każdy mój dzień miał być ostatni.
To chyba trochę smutne...
Przeciwnie. Każdy dzień staram się przeżyć w pełni, wpleść w niego dużo czułości, ciepła, miłości. Właśnie to, czyli moja rodzina, jest esencją mojego życia. Cała reszta to tylko dodatek.
A w pani domu są czułe rytuały? Poranne bitwy na poduszki, sesje przytulania?
Oczywiście! Jestem przeciwniczką zimnego chowu. Żadne z dzieci nie zasypia samo, bez porcji głaskania, czytania na dobranoc. Nie umiem karać i nie chcę tego robić, wolę kochać najmocniej na świecie. To przecież główne zadanie rodzica.
W mowie noblowskiej Olga Tokarczuk powiedziała, że czułość jest najskromniejszą odmianą miłości, świadomym współdzieleniem czyjegoś losu, przejęciem się drugim bytem, jego kruchością, niepowtarzalnością. Dojrzewa się do takiej czułości, która obejmuje cały świat?
Na pewno nie jest ona dana każdemu. Ale niektórzy jej doświadczą, jeśli mają w sercu ziarno takiej czułości, o której mówiła Olga Tokarczuk.
Wychowano mnie w szacunku dla drugiego człowieka, świata. Wydaje mi się, że ta postawa pogłębiła się u mnie z czasem. Staram się na co dzień żyć tak, żeby nikomu nie zrobić krzywdy, dać coś dobrego. Z doświadczenia wiem, że dobro wraca, nieraz pomnożone.
Mogę już zdradzić, że lada moment widzowie zobaczą mnie w nowych serialach: „Rojst 2” na Netfliksie i „Tajemnica zawodowa” w TVN. W pierwszym gram twardą, nawet męską policjantkę Jass. Na tak zróżnicowane role czekałam od dawna. Bo z kolei Julia z „Tajemnicy” jest inna, choć też silna. Prawniczka zrezygnowała z kariery zawodowej, by jej mąż, znany lekarz – w tej roli Cezary Pazura – mógł się rozwijać, błyszczeć. Ona z radością poświęciła się wychowaniu dwóch córek. I nagle cały jej świat się wali, bo okazuje się, że mąż ją oszukiwał. Julia zaczyna pracę w kancelarii adwokackiej. Godzi karierę z obowiązkami matki i odkrywa, że sprawdza się w swojej pracy świetnie właśnie dlatego, że nigdy nie zapomina, że każdy jej klient jest człowiekiem, którego należy potraktować z szacunkiem, z uwagą, z... czułością.
Teraz troski i obecności drugiego człowieka nam brak. Optymistycznie patrzy pani w przyszłość?
Jestem przekonana, że będzie dobrze.
Czułym można być też z zachowaniem społecznego dystansu i w maseczce. I warto. Czułość łączy pokolenia i nadaje sens życiu. Zobaczyłam to właśnie teraz, w czasie pandemii.
Co roku dla ośrodka w Otwocku przygotowuję kalendarz z gwiazdami – zyski ze sprzedaży przekazujemy w całości na konto ośrodka. W zeszłym roku nie miałam na to siły, zwierzyłam się Agnieszce Łesiuk-Krajewskiej, z którą współpracowałam przy akcji „BohaterON”, w ramach której namawialiśmy do wysyłania życzeń powstańcom warszawskim. Powiedziała: „Ja ci pomogę”. Wymyśliłyśmy coś niezwykłego: w tym roku w kalendarzu oprócz m.in. Agnieszki Więdłochy, Karoliny Gorczycy, Antka Pawlickiego pojawią się zdjęcia powstańców przytulających dzieci. Więcej informacji o kalendarzu można znaleźć na www.powstancydzieciom.pl. Jaka to była niezwykła sesja, z jaką radością powstańcy włączyli się w akcję. Serce we mnie rosło. Myślę więc, że czułość to jest słowo klucz na przyszłość. I na teraz. Po prostu: bądźmy wobec siebie nawzajem czuli.