Kłania się Wojciech Młynarski. Ja – szok! Czy to jakiś żarcik? Program Mamy cię? Do mnie dzwoni Wojciech Młynarski? Do mnie?! Stanęłam na baczność. A on mówi: „Pani Małgorzato, my się nie znamy, ale widziałem w kiosku gazetę i kupiłem, bo zaintrygował mnie tytuł «Nie umiem grać w miłości». Uważam, że to jest świetny temat na piosenkę. Dzwonię do pani z pytaniem, czy mogę to wykorzystać do napisania tekstu?”, wspomina Małgorzata Kożuchowska w książce "Kobiety, które śpiewały Młynarskiego" Joanny Nojszewskiej
„To moja jedyna historia związana z Wojciechem Młynarskim” – zastrzega Małgorzata Kożuchowska, kiedy do niej dzwonię z propozycją rozmowy. Jedyna, ale za to jaka – uśmiecham się pod nosem. Każdy by taką chciał!
Rok 2003, chyba – zaczyna opowieść Małgosia. – Dokładnie daty nie pamiętam, ale pamiętam moment w moim życiu. Rozmowa do miesięcznika „Pani”. Zabawnie: dużo wcześniej dziennikarka Kasia Przybyszewska przeprowadzała ze mną swój pierwszy wywiad do tego pisma, a potem, już jako naczelna, przeprowadziła swój ostatni wywiad dla „Pani” – znowu ze mną. Ja też wtedy byłam na życiowym zakręcie, więc dobrze nam się rozmawiało, powstał ciekawy materiał. Kasia postanowiła użyć cytatu z wywiadu na okładce z moim zdjęciem. Zdanie brzmiało: „Nie umiem grać w miłości”.
Patrzę na tamtą okładkę. Numer listopadowy. Małgosia w wersji naturalnej. Niewiele makijażu, nagie ramiona, niżej zarys jakiejś ciemnej sukienki. Proste, rozwiane wiatrem włosy. Nie jest Kożuchowską z czerwonego dywanu, którą publiczność będzie podziwiać w kolejnych latach. Raczej dziewczyną, która nieśmiało patrzy, co będzie za tym życiowym zakrętem. Ma w sobie jakąś melancholię, tajemnicę, może niedawno przeżyła coś trudnego, dowiedziała się o świecie kolejnej prawdy. Media wiążą ją z przystojnym fotografem, wcześniej ze znanym dziś aktorem. Męża przecież dopiero pozna. Polubiona już wcześniej za Kilera, od trzech lat daje twarz Hance Mostowiak w M jak miłość (do Rodzinki.pl jeszcze szmat czasu). W Teatrze Dramatycznym jest Blanche w Obsługiwałem angielskiego króla, praca z legendarnym Jarockim w Narodowym dopiero hen przed nią. Podobnie jak Telekamery i rozmaite nagrody od magazynów kobiecych, które sypną się w drugiej połowie dekady.
Pozostałe hasła z tej okładki są jak kapsuła czasu, przenoszą nas do początku wieku. „Niania w Warszawie, polska wersja nowojorskiego bestselleru”. Nieco zaskakujące: „Twój podwójny atut – erotyczna siła piersi”. Imponujące: „Moda ze świata. Pięciu wielkich projektantów dla «Pani»: mini legginsy, wysokie kozaki na szpilce, futro z kokardą”. „Nowa choroba kobiet: ortoreksja, czyli potrzeba diet”. Wreszcie: „Kremy pracują, gdy ty śpisz”. Dużo miejsca zajmuje napis: „Najmodniejszy adres sezonu: twój dom. Sztuka przyjmowania gości”. Tekścik dotyczący Kożuchowskiej nie jest nawet jakoś szczególnie wyeksponowany. A jednak przyciągnął uwagę Wielkiego Tekściarza.
Małgosia wspomina:
Odbieram telefon. „Kłania się Wojciech Młynarski”. Ja – szok! Czy to jakiś żarcik? Program Mamy cię? Do mnie dzwoni Wojciech Młynarski? Do mnie?! Stanęłam na baczność. A on mówi: „Pani Małgorzato, my się nie znamy, ale widziałem w kiosku gazetę i kupiłem, bo zaintrygował mnie tytuł «Nie umiem grać w miłości». Uważam, że to jest świetny temat na piosenkę. Dzwonię do pani z pytaniem, czy mogę to wykorzystać do napisania tekstu?”. Na co ja odpowiadam, że oczywiście, będę zaszczycona i tak dalej. Ale... w tym momencie włącza się moja druga natura, ta zawodowa, która woła: walcz o siebie, jeśli masz ku temu okazję. Więc nie zwlekając, pytam: „A, przepraszam, że się ośmielam, ale w związku z tym, że jest to cytat ze mnie i dotyczy mojego osobistego życia, czy... mogłabym mieć prawo do pierwszego wykonania utworu, jak już powstanie?”. Na co on: „Oczywiście, daję pani takie prawo”.
Za jakiś czas dzwoni do niej ponownie: „Proszę pani, już mam tę piosenkę. Czy moglibyśmy się spotkać? Może od razu z akompaniatorem”. Muzykę napisał Janusz Sent, ale Małgosia tak była przejęta spotkaniem z mistrzem, że nie pamięta na sto procent, czy rzeczywiście to on grał na fortepianie podczas jedynej wspólnej próby, jaka zdarzyła się tej trójce. Mała salka, chyba w Ateneum. Idzie tam z gigantyczną tremą. Nie bardzo wie, czego się spodziewać– jaki ten tekst będzie, czy jej się spodoba? Młynarski to dla niej niekwestionowany mistrz, wychowała się na jego piosenkach (w domu słuchało się też Fogga, Demarczyk, German, Grechuty, Kabaretu Starszych Panów – „Jako dziewczynka męczyłam te płyty na okrągło”). Ale jednak to inne pokolenie. Czy jej świat – zabawowej trzydziestolatki – będzie rezonował z wrażliwością mistrza, mającego wtedy lat dwa razy więcej?
Tu – nie bez kozery – moja rozmówczyni przytacza anegdotę z Mają Komorowską. Wchodziły kiedyś razem na premierę w Teatrze Współczesnym:
Tłum ludzi, jesteśmy w zwężeniu, przy wejściu. Maja mnie zobaczyła i mówi [tu Małgosia idealnie naśladuje charakterystyczny nosowy głos Komorowskiej – przyp. aut.]: „Małgosieńka, cieszę się, że cię tu widzę. Słuchaj, tak bym chciała, żeby mi się podobało. Bo jak nie, to potem nie wiadomo, co powiedzieć”. Ja wtedy nie za bardzo to zrozumiałam. Ale potem często byłam w takiej sytuacji, czyli na premierze, gdzie grali koledzy. Bo przecież w moim zawodzie najczęściej na premierach grają koledzy – bliscy lub dalsi. I za każdym razem myślałam sobie: „Oj, żeby to było dobre, żeby mi się podobało”. Bo „potem nie wiadomo, co powiedzieć”. Podobnie kiedy do mnie przychodzi ktoś znajomy na przedstawienie. Gdy po zagląda do garderoby albo czeka, żeby zamienić słowo, od razu wyświetla mi się myśl: „Mam nadzieję, że się nie męczył”. I że naprawdę mu się podobało, a nie że główkuje po spektaklu – „Co ja mam teraz tej Kożuchowskiej powiedzieć”. Więc wtedy, kiedy szłam na próbę z Wojciechem Młynarskim, chciałam, żeby mi się ta piosenka podobała. Ale poczułam coś takiego i chyba mogę to w tej chwili powiedzieć... Dla tamtej Małgosi piosenka była trochę jakby z innej epoki. Ciągnęło mnie wówczas do zupełnie innej muzyki. Niedługo później nagrałam przecież płytę z ze- społem Futro, na zderzeniu muzyki elektronicznej, sampli, zabawy. To mnie wtedy kręciło. A piosenka Młynarskiego – nieco może klasyczna – nie pasowała do mego ówczesnego „vibe’u”. W dodatku, ponieważ byłam bardzo zajęta w teatrze i w serialach, to okazji, żeby ją zaśpiewać, zabrakło. A może to nie był akurat ten czas? Do dziś mam wyrzuty sumienia z tym związane.
Małgosia jest typem chomika, zbiera pamiątki. W tamtych latach prowadziła zeszyty, coś w rodzaju pamiętników – tekst podarowany przez Młynarskiego jest więc zapisany. W pudłach, nierozpakowanych po kolejnych przeprowadzkach, powinna być też kasetka z nagraniem z próby w Ateneum. To były czasy dykta- fonów, a Gosia na pewno wtedy zarejestrowała prymkę, czyli linię melodyczną:
Bo od razu powiedziałam, że nie jestem muzykiem i nie mam wykształcenia muzycznego, żebym umiała sobie z nut odtworzyć, więc chętnie posłucham, jak piosenka brzmi. Pamiętam, że nastrój próby był raczej poważny. Żadnych śmichów- -chichów. Musiałam się poduczyć melodii na poczekaniu, Młynarski był tego świadkiem. Spotkanie spokojne, on mi się trochę przyglądał. Stonowany, konkretny. Ale ja to akurat lubię, bo też jestem konkretna. Nie mieliśmy relacji kumpelskiej – jednak różnica wieku była za duża. Wszystko działo się w atmosferze dżentelmeńskiej – to chyba najtrafniejsze określenie naszego spotkania. Ja to szanuję – tamto pokolenie zachowywało formy, znałam sporo reżyserów czy aktorów w wieku podobnym do Młynarskiego. To ludzie, których maniery i tak zwane dobre wychowanie zawsze mnie ujmowały. W dzisiejszym pokoleniu artystów to raczej rzadkość.
Młynarski to pokolenie jej rodziców. Tata Małgosi jest dokładnie z tego samego rocznika.
Pamiętam Młynarskiego z opolskich festiwali, z jedną ręką w kieszeni i z takim półuśmiechem. Kiedy byłam już dorosła, dostrzegłam, że on był swego rodzaju kontynuatorem formy Kabaretu Starszych Panów. Doceniałam kunszt słowa, poczucie humoru i to, co mieli Starsi Panowie, i Młynarski – tyle że on w wersji, powiedziałabym... bitowej. Co to było? Jakiś rodzaj nonszalancji, w dobrym tego słowa znaczeniu. Dezynwoltury. I to takiej, która widza nie denerwuje. Przeciwnie. To jest coś bardzo rzadkiego. Dla mnie – odkrycie. Bo ja na tym polu długo walczyłam ze sobą jako aktorka. Miałam potrzebę bycia w punkt, tip-top, perfekcyjną. A jak patrzyłam na niego na scenie, myślałam: „Nie no, w to wszystko trzeba «wpuszczać luza», powietrze, robić: spocznij, przekłuwać balon. Tak jak on”. Siebie widziałam jako typ tygrysa, który się gotuje do skoku. I wszyscy mają podziwiać: aaa, jak ten tygrys niesamowicie skacze – tak, że widać każdy mięsień. A u Młynarskiego? Tygrys skoczył miękko, spadł, otrzepał się, machnął ogonem, poszedł, a i tak wszyscy zawołali: łaaaał! Zaczęło mi w głowie kiełkować, że to jest fajne. Takich inspiracji miałam kilka – podobne emocje czułam, gdy zobaczyłam na koncercie Amy Winehouse. Jak stała przy mikrofonie, nic nie robiła, tupała nóżką, śpiewała perfekcyjnie, a jednocześnie wydawało się, że to jej lekko przychodzi. Bez napinki, bez nasadzania się. Młynarski miał nieprawdopodobny wdzięk sceniczny. I taką umiejętność posługiwania się słowem, jaka w dzisiejszych czasach jest w zaniku – nad czym ubolewam. Erudycja, lekkość. A jednocześnie piosenki miały przesłanie, nie były zabawą samą w sobie, były po coś.
I jeszcze jedna migawka. Kiedy Małgosia pierwszy raz zobaczyła go młodziutkiego, w telewizyjnym materiale sprzed lat:
W czarnym garniturze, wysoki, szczupły, w typie bigbitowca. Pomyślałam wtedy: Ciacho! Przystojniak przystojnością nowoczesną. Znałam go jako dojrzałego pana, a tu nagle zobaczyłam młodzieniaszka. I on już wtedy wszystko miał! Jako dwudziestoparolatek był ukształtowany scenicznie. Artystów obserwujemy na przestrzeni lat – są materiały archiwalne, łatwiej dostrzec ich zmiany. Są ludzie, którzy nie starzeją się mimo upływu czasu, chociaż w sposób oczywisty się zmieniają. Nie tracą jednak tego, co jest domeną młodości – błysku w oku, dowcipu, „feelingu”. I prostej sylwetki. To jest coś, na co ostatnio zwracam u siebie uwagę – dopóki trzymam się prosto, jest okej. Zobaczyłam gdzieś zdjęcie Urszuli Dudziak z podpisem: 79 lat. Mówię: „Nie wierzę!”. Myślę, że Młynarski też to miał, w sensie energii – nie starzał się. Że go to życie nie dociążyło. Oczywiście, do czasu, kiedy mogliśmy go oglądać na scenie. Moja diagnoza – subiektywna – jest taka, że to domena ludzi z pasją. Jeśli ktoś robi to, co kocha i co go nakręca, to utrzymuje się w dobrej formie.
Wtedy na próbie to było ich pierwsze i ostatnie spotkanie. Jemu blisko było do Ateneum, Małgosia w Dramatycznym, Narodowym – te środowiska aż tak bardzo się nie mieszały. Z mistrzem nigdy więcej się nie spotkała, ale z jego twórczością owszem.
Przenosimy się do Krakowa. Epoka z grubsza pozostaje ta sama. Telewizyjna Dwójka nagrywa stworzony z rozmachem spektakl Pod dachami Paryża – znane francuskie piosenki w tłumaczeniach Młynarskiego. Scenariusz: Agata Młynarska i Jacek Bończyk, reżyseria: Elżbieta Protakiewicz, aranżacje i kierownictwo muzyczne: Hadrian Filip Tabęcki. Opieka artystyczna: Nina Terentiew. Na scenie – użyjmy tego zwrotu – plejada gwiazd. Od Kingi Preis po Piotra Gąsowskiego, od Grażyny Strachoty po Mariusza Przybylskiego. Wszystko w klimatycznej scenografii przywołującej paryską ulicę z kawiarnianym ogródkiem i kręcącym się czerwonym wiatrakiem Moulin Rouge.
Kożuchowska śpiewa trzy piosenki. W balladce Brassensa o Kasieńce (w oryginale: Margot – czyli dla Małgosi jak znalazł), co chowa kotka za dekoltem, jest odpowiednio filuterna, wdzięczna i płocha. Ma koronkowe rękawiczki i biały futrzany kołnierz, którego uchyla w kluczowych momentach. Zalotnie wymachuje połą spódnicy. Piotr Polk i Jacek Bończyk robią tam chórki (i podchody, a ich wzrok świadczy o grzesznych zamiarach wobec panny, którą zresztą na końcu wespół w zespół porywają ze sceny). Gosia wspomina:
Lubiłam tę Margot, choć piosenka była wyzwaniem: dużo wyrazów, szybko, wysoko, z choreografią. Rzecz sensu stricto aktorska, wymagająca dobrej dykcji. Ale akurat dykcja to mój konik – już od ogólniaka, gdy chodziłam na kółko teatralne. Lubię, kiedy wszystkie głoski zostają wypowiedziane i człowiek rozumie, co aktor czy wokalista śpiewa. Lubię rozumieć tekst, choć są oczywiście sytuacje, w których to nie jest najistotniejsze. Ale akurat w tego typu utworze, gdzie tekst niesie całą piosenkę, smaczki muszą być wygrane i czytelne – żeby piosenka bawiła. I żeby w ogóle – jak to mówimy – się przenosiła.
W Padam, padam Małgosia ma na sobie małą czarną i minikołnierzyk z białego futerka z broszką („Na pewno go nie przyniosłam z domu, raczej dostałam na planie”). Na skrzypkach ze swadą rżnie Grupa MoCarta, w walczyku wirują pary – między innymi Zbigniew Wodecki z partnerką. Tylko Jacek Borkowski przy kawiarnianym stoliku smętnie ćmi papierosa. Małgosia wyciąga: „Pa-dam, pa-dam, pa-dam / ta melodia przez życie mnie gna. / Pa-dam, pa-dam, pa-dam / Ona o mnie wie więcej niż ja”.
W Szabadabada śpiewa w czerwonej sukience („Ta była moja własna!”), siedząc na barowym stołku (na nogach wzorzyste rajstopy). Pozostali artyści wtórują jej w refrenach, melodia jest narkotyczna, wciągająca.
I tyle szans wciąż przede mną
tańczy ciemną nocą, jasnym dniem.
Znów się uda wszystko,
chwil cudownych bliskość
czuję, wiem!
Dla Kożuchowskiej te słowa są prorocze.
Dobrze to wspominam. Pamiętam: cieszyłam się, że dostałam takie porządne piosenki. Jedną bardziej aktorską, inną do solidnego zaśpiewania. Ale gdy dziś na to patrzę... Zestresowana tam byłam. Za bardzo. Interpretację przygotowałam sama. To zresztą było moje wielkie zaskoczenie, kiedy wchodziłam w zawód i zaczynałam się pojawiać w tego typu profesjonalnych koncertach złożonych z piosenek śpiewanych przez różnych wykonawców – że każdy przychodzi z gotową własną interpretacją. Tak było i tam, w „paryskim” Krakowie. W ogóle super atmosfera, spędziliśmy tam ze dwa, trzy dni, na scenie siedzieliśmy cały czas, dużo się gadało. Nie, nie było szaleństw, wiadomo – każdy się koncentrował na swoim wykonaniu, poza tym trzeba dbać o gardło – mówi z uśmiechem.
Oglądam w sieci Pod dachami Paryża jeszcze raz i jeszcze.
Dużo wdzięku ma ten program. I może żal, że Kożuchowska nie śpiewała w takich produkcjach więcej. Że w ogóle więcej nie śpiewała. Jest jedną z niewielu kobiet, dla których Młynarski napisał tekst inspirowany jej życiem. Frajda. Jeśli wtedy to nie był dobry czas, to może warto spróbować dziś? Aktorka uśmiecha się. „Byłoby super spojrzeć na ten tekst w chwili, kiedy nie mam lat trzydziestu, tylko pięćdziesiąt. Jestem inną osobą. Z drugiej strony piosenka była inspirowana przeżyciami kobiety młodej, a nie dojrzałej, która życie uczuciowe ma poukładane – tak jak ja teraz. Ale... nie mówię nie”. – Zamyśla się. A ja oczami wyobraźni widzę ją na kolejnym gdańskim festiwalu twórczości Wojciecha Młynarskiego.
Tradycyjne pytanie – ulubiona fraza? „Kocham cały tekst Jesteśmy na wczasach, z tymi wstawkami parlando. Ale gdyby wybrać jedno hasło, to byłoby to «róbmy swoje». Myślę, że pasuje do mnie bardzo. W różnych sytuacjach mówię sobie: «Gośka, róbmy swoje»”.
Chyba pasuje, rozmawiamy w czasie, kiedy znów mocniej czujemy – który to już raz? – że żyjemy w spolaryzowanym społeczeństwie. A Małgosia na Instagramie zamieszcza wyważony post na temat pewnej trudnej sytuacji w kraju, w którym wysyła pozytywny sygnał i jednej, i drugiej stronie sporu. Robi swoje. Jak w tej nigdy niezaśpiewanej przez nią piosence. Bo tam dalej szło tak:
W Jabłonnie, w Honolulu,
W słońcu, we mgle,
Jestem uczciwa do bólu,
Gdy miłość wchodzi w grę.
To fragment książki Joanny Nojszewskiej „Kobiety, które śpiewały Młynarskiego”, wyd. Marginesy.