W książce "Gra w powieszonego" 1 sierpnia 1944 roku o godzinie siedemnastej nie pada rozkaz rozpoczęcia akcji zbrojnej. Bo jej autor, Wojciech Staszewski kreśli historię, w której Powstanie Warszawskie nigdy nie wybucha. A wychowani w etosie Szarych Szeregów bohaterowie książki muszą po wojnie, zamiast w chwale, żyć ze stygmatem tchórzostwa. Jak zatem wyglądałaby Warszawa, gdyby nie wybuchło w niej powstanie? I jak potoczyłyby się losy Polski?
W swojej książce "Gra w powieszonego", w której zabierasz czytelników do powojennej Warszawy, czuć ogromną miłość, jaką darzysz to miasto. Kochasz Warszawę? Dużo jej wybaczasz?
Kocham. Nawet z jej brzydotą. Nie wszystko przecież, co kochamy, musi być piękne. Zresztą ja Warszawie nigdy tej brzydoty nie śmiałbym wypominać!
Z jaką Warszawą wiążą się Twoje najwcześniejsze wspomnienia?
Dla mnie Warszawa to jest ulica Kasprowicza, na której się wychowywałem, to jest moje podwórko, moja droga do szkoły ulicą Fontany, potem droga do liceum. Pamiętam, jak codziennie przebiegałem przez ulicę Żeromskiego. Zawsze spóźniony, zawsze na ostatnią chwilę.
Ja się wychowałem w Warszawie, nie przyjechałem tutaj i nie zderzyłem się nagle z wielkim molochem. Moja Warszawa rozrastała się powoli od tych moich Bielan, od świadomości najbliższych uliczek, które poznawałem podczas rowerowych wypraw z kolegami, zapuszczając się coraz dalej i dalej. Aż wreszcie pewnego dnia dotarłem do centrum. A w centrum trudno nie zderzyć się z tą specyficzną urodą Warszawy. Trudno nie zauważyć, że została odbudowana w taki, a nie inny sposób, w takich, a nie innych czasach. Tę "urodę" łatwo dostrzec szczególnie, jeśli zwiedziło się w życiu kilka innych ładnych miast. Przychodzi wtedy taka refleksja, że ta nasza Warszawa nie jest może najpiękniejsza, ale zawsze jest najukochańsza, bliska sercu.
W książce poruszasz temat Powstania Warszawskiego. Ale podchodzisz do niego w bardzo oryginalny, rzekłabym odważny sposób. Nie miałeś wrażenia, że dotykasz bardzo wrażliwej materii?
A czy jest jakikolwiek sens pisania książek, jeśli nie dotykamy w nich wrażliwej materii? Tak, jak najbardziej chciałem dotknąć wrażliwej materii, bo bardzo mnie boli, że to miasto jest tak zniszczone. Cała moja rodzina przeżyła powstanie warszawskie, więc nie wiążą mnie z nim prywatnie żadne tragiczne historie. Wiem natomiast, ilu wartościowych ludzi zginęło w czasie powstania i boli mnie, że ono musiało wybuchnąć. Bo wybuchnąć chyba naprawdę musiało. I nie mam tu na myśli decyzji wojskowych.
Nie mnie oceniać, na jakiej podstawie wydano rozkaz. Czy to była słuszna decyzja, czy nie. Takie rozważania zostawiam historykom. To powstanie musiało wybuchnąć, bo klimat tamtych dni, emocje tamtych młodych, upokarzanych przez pięć długich lat ludzi, nie pozostawiały miejsca na inną decyzję.
Wystarczy obejrzeć filmy, zdjęcia czy przeczytać jakąkolwiek książkę z tamtych lat, żeby ten klimat poczuć. Młodzi ludzie, którzy w zasadzie przez całość swojego dorosłego życia doświadczali upokorzeń, tak bardzo chcieli coś zrobić z tymi emocjami, odpowiedzieć na te sześć lat poniżania, w którym dorastali. Oni rwali się do tego powstania. I widzieli, że wróg już jest w odwrocie, że jego potęga już się wali. Poszli więc walczyć. Jaki był efekt powstania, wszyscy niestety wiemy.
No właśnie, dobrze wiemy, jak skończyło się Powstanie Warszawskie. Tymczasem na kartkach Twojej książki poznajemy wersję alternatywną.
Tak, postanowiłem zrobić pewien eksperyment. Wyobraziłem sobie, że powstanie nigdy nie wybuchło. Przeważyły inne nastroje, zabrakło tego jednego, kluczowego rozkazu. Nadchodzi więc 1 sierpnia, zbliża się godzina siedemnasta, potem osiemnasta, dziewiętnasta i... nic się nie dzieje. Powstanie nie wybucha. Próbowałem sobie wyobrazić moich bohaterów: Cześka, Tadka, Antka i Felka w innej rzeczywistości. Jak wtedy potoczyłyby się ich losy? Jak potoczyłyby się losy Polski?
Te losy malujesz w kolorach bardzo podobnych do tych, które znamy z lekcji historii. Zdziwiło mnie to. Spodziewałam się jakiejś kompletnie innej rzeczywistości powojennej, skoro powstanie nie wybuchło.
Losy Polski nie mogłyby się inaczej potoczyć, ponieważ Powstanie Warszawskie było małym epizodem wojennym, który w żaden sposób nie mógł zmienić faktu, że Armia Czerwona ostatecznie weszła do Warszawy. Owszem, zamiast do wyludnionej, zniszczonej powstaniem Warszawy, Rosjanie mogli wejść do Warszawy pełnej mieszkańców. Ale to wszystko. Armia Czerwona i tak by tu weszła.
To, na co natomiast powstanie wywarło realny wpływ, to losy pokolenia tych młodych ludzi, którzy w mojej książce ostatecznie nie poszli walczyć z wrogiem. Próbowałem sobie wyobrazić, jak byliby oni oceniani przez resztę społeczeństwa.
W książce nazywasz ich "spietranym pokoleniem".
Tak, bo myślę, że byliby oni obwiani za tą sytuację, za ten brak powstania i za to wszystko, co później do nas przyszło. Panowało wówczas takie przekonanie, że w sierpniu 1944 Niemców naprawdę można było pokonać. I Polska byłaby wolna. A nie jest. I to wszystko wina tego "spietranego pokolenia". Myślę, że gdyby powstanie nie wybuchło, dziś żylibyśmy z takim właśnie mitem. Że to pokolenie stchórzyło, nie odważyło się wyrzucić Niemców i przywitać Rosjan jako gospodarze. W książce chciałem więc pokazać, że moim zdaniem zupełnie nic by powstanie nie zmieniło. Dysproporcja sił była zbyt rażąca. Mielibyśmy taką samą komunę, jaką mieliśmy w latach 60. Tylko Pałac Kultury stałby w innym miejscu.
Jedną z najbardziej poruszających scen w Twojej książce jest rozmowa dwóch przyjaciół, Cześka i Antka, którzy zastanawiają się nad tym, jak by ich życie wyglądało, gdyby jednak do powstania doszło.
Kiedy zrobiłem już ten pierwszy eksperyment, czyli założyłem, że powstanie nie wybucha, postanowiłem zastanowić się, co dzieje się z życiem moich bohaterów. Skonfrontowałem ich z wizją naszej rzeczywistości. Tej, w której dziś żyjemy. Dla nich ta rzeczywistość wydawałaby się kompletnie irracjonalna.
Czesiek nie może uwierzyć, że byłby dziś otoczony kultem, gdyby wtedy, 1 sierpnia poszedł walczyć i zginął. "Wyobraź sobie, że w tej Polsce, w której byśmy zamordowali miasto, by nas czcili. Tych, co zginęli w walce, w obozach, z głodu, zginęli ze swoim miastem w japońskim seppuku. I tych, co przeżyli. Wiersze by o nas pisali, piosenki.[...] Bo to Polska właśnie! Bo tu bohaterem nie jest ten, co ocali miasto przed zagładą, tylko ten, co pięknie polegnie pod jej gruzami" - mówi Tadek do Cześka.
No właśnie. Może warto na tę naszą zniszczoną Warszawę spojrzeć oczami tych bohaterów z rzeczywistości alternatywnej. Z jednej strony chodzą po mieście podporządkowanym blokowi wschodniemu, ale z drugiej strony jest to miasto niezburzone, nieprzetrzebione.
Świetnie oddałeś w książce klimat tamtych lat, Warszawy lat 60. Korzystałeś z jakiegoś wsparcia czy wystarczyły opowiadania rodziców?
Byłem sobie w stanie odtworzyć trochę czasy młodości moich rodziców, czerpałem sporo z domowych opowieści. W zasadzie tylko w jednej sprawie musiałem skonsultować się z moją ciotką. Chciałem upewnić się, jak wyglądała komunikacja w tamtych czasach, czy autobusy jeździły zapchane czy nie. W głównej mierze jednak czerpałem z doświadczenia moich rodziców. Mój ojciec mieszkał na ulicy Mickiewicza na Żoliborzu, zaraz przy placu Wilsona. Historia z gestapowcami, którzy idą w kierunku obłożonego bibułą Cześka, to historia mojego ojca.
Wspomniałeś, że Twoi rodzice przeżyli powstanie.
Tak, nawet w nim walczyli. Mamę nigdy nie miałem szansy o to spytać, bo umarła, gdy miałem 10 lat. Ojciec również walczył, ale nie za wiele o tym mówił. Dziadek podobnie, bo w rodzinie praktycznie wszyscy byli w powstanie zaangażowani. Sam dziadek, tak jak wspominał mój ojciec pod koniec swojego życia, powiedział kiedyś: "o tym, co było w powstaniu, nie będziem mówić". Wtedy, w latach 50. to było po prostu niebezpieczne. Oni woleli nie wiedzieć za dużo na ten temat. Na wszelki wypadek.
A czy pisząc tę książkę, zbierając do niej materiały, miałeś okazję rozmawiać z powstańcami?
Rozmawiałem na przykład z moją ciotką. Szczególne w pamięci utkwiła mi jej historia o kubku. Zginął jej bardzo ważny kubek, który zabrała ze sobą z mieszkania, gdy po powstaniu zostali wypędzeni z mieszkania na Żoliborzu. Mieli prawo zabrać tylko jedną walizkę i w tej walizce znalazł się właśnie ten kubek. Ten kubek niesiony przez całą drogę, przechowywany potem przez pięćdziesiąt lat, pewnego dnia ciotce zginął. Słuchając tej historii, miałem poczucie, że powstanie wypełniało jej całe serce. Ono było jej sercem, tym co ją ukształtowało, tym co płynie w jej krwi.
Ostatnią z kolei rozmowę z ciotką przed jej śmiercią zapamiętałem z innego powodu. Składałem jej akurat łóżko rehabilitacyjne i dla podtrzymania rozmowy spytałem, czy to dobrze, że powstanie wybuchło. Ciotka powiedziała tylko jedno słowo: 'niedobrze'.
Raz widziałem też mojego ojca płaczącego. Gdy oglądał transmisję z uroczystego otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego. Choć był już po udarze, siedział cały zapłakany przed telewizorem. To były dla nich wszystkich wielkie rzeczy. A mimo to i tak na końcu jest to jedno słowo mojej 92-letniej ciotki: "niedobrze". Tym bardziej chciałem pochylić się i obejrzeć to powstanie z każdej strony. Zastanowić się nad nim. Nie nad jego sensownością. Raczej spojrzeć sercem na nie i na to, jaka Warszawa mogłaby być, gdyby ono nie wybuchło.