Poeta, człowiek, który wie wszystko, anioł sceniczny. Ale także zajęty sobą i zmagający się z demonami neurotyk. Jaki był Jonasz Kofta?
PANI: W tym roku minęła 33. rocznica śmierci pana ojca. To pan odebrał telefon z dramatyczną informacją o wypadku w klubie SPATiF-u, gdzie Jonasz Kofta zakrztusił się podczas obiadu i w konsekwencji nieprzytomny trafił do szpitala.
PIOTR KOFTA: To był przełom stycznia i lutego 1988 roku. Czas ogólnie dość nieprzyjemny. Miałem 14 lat i fatalistyczny stosunek do tego, co dzieje się z ojcem. Jonasz pisał sobie kronikę nadchodzącej śmierci. W jakimś sensie przygotowywał się do niej. Widać to po tym, co pisał i jak żył przez ostatnie dwa lata. Historia wypadku w SPATiF-ie jest mroczna i dziwna. Zmieniła się w anegdotę, choć tak naprawdę jej kluczowych elementów nigdy nie udało się potwierdzić. Nie ma świadków. Był tam tłum ludzi, ale nikt niczego nie widział.
Lekarze w szpitalu dawali nadzieję?
Mówili po prostu „czekamy”. Jak rozumiem, chodziło o moment, kiedy wyłączą podtrzymujące życie maszyny. Sytuację mógł zmienić jedynie cud, a te, jak wiadomo, zdarzają się rzadko. Nie byłem w stanie myśleć w kategoriach nadziei. W ten sposób dosyć wcześnie dotarła do mnie nieprzyjemna wiedza o życiu, pozbawiająca zbędnych złudzeń na przyszłość.
Często wspomina pan ojca?
Lubimy o nim rozmawiać z mamą. Ostatnio wspominaliśmy jego chłopięcą spontaniczność. Kiedy podjął jakąś decyzję, czuł potrzebę, żeby ją natychmiast zrealizować. Wpadał na pomysł, że pojedzie z kolegą nad morze, i od razu wsiadali do pociągu. Mnie też zdarzały się takie spontaniczne pomysły, ale zawsze miałem podejrzenie, że robię coś głupiego. Wszystko z powodu samokontroli, której Jonasz był całkowicie pozbawiony. Zachcianki-impulsy sprawiały, że nie trzymały się go pieniądze. Przykład – skoro wybieramy się na wakacje do Zakopanego, polećmy samolotem do Krakowa, a z Balic na Krupówki – taksówką.
Krystyna Kofta wspomina, że nie można było mu powiedzieć, że ma na sobie coś ładnego. Od razu zdejmował i oddawał. Nie chodziło więc tylko o własne zadowolenie, ale też o przyjemność robienia przyjemności innym.
Jonasz lubił się czuć jak czarodziej, który coś fajnego wyciąga z kapelusza. Miał w sobie coś z dorosłego dziecka. Przepadał na przykład za graniem na wyścigach konnych, ale po to, żeby się emocjonować, a nie dla wygranych. Wyścigi były wtedy jedynym miejscem w Warszawie, gdzie legalnie można było się oddać hazardowi. Śmietanka towarzyska się tam zbierała i kolegowała z podejrzanym elementem. Bywałem tam w towarzystwie taty i typków w skórzanych kurtkach.
Człowiek bez odrobiny dziecka w sobie jest skazany na smutne życie. Jonasz miał go w sobie sporo – to jeden z kluczy do jego poezji.
Kiedy ukazała się pierwsza biografia Jonasza „Jego portret” Piotra Derlatki, znalazł pan tam coś, czego pan o ojcu nie wiedział?
W trakcie pisania autor informował nas o różnych odkryciach. Wiele z nich uznałem wtedy za ciekawe i zaskakujące. Na przykład to, że ojciec tak wcześnie przepowiedział sobie karierę – w wieku 16 czy 17 lat wiedział, że chce być artystą. Ja, będąc nastolatkiem, nie wiedziałem o sobie kompletnie nic. Jonaszowi może ułatwiło wybór to, że w 1955 roku rozpoczął naukę w liceum plastycznym w Poznaniu, które stanowiło enklawę koloru w bardzo mało kolorowych czasach. Był wtedy zagubionym młodym człowiekiem przerzucanym między rodzicami, którzy się rozstali, i jak rozumiem, mającym poczucie, że nie jest kochany i nie ma domu. Ta szkoła stworzyła mu doskonałe warunki do rozwoju. Dowiedział się, kim jest, kim chce być, i dostał solidną porcję akceptacji, która była mu w życiu bardzo potrzebna.
Inne zaskoczenia?
To, że jako młody człowiek pisywał listy. Autor biografii dotarł do pierwszej wielkiej miłości Jonasza i jego wspaniałych listów do niej. Natomiast ja dostałem od niego w życiu dwie pocztówki. Wprawdzie w latach 70. i 80. jeszcze pisało się listy. Sam w czasach przed komputerowych dużo ich pisałem i lubiłem to, ale Jonasz widocznie wyczerpał się w tym zakresie w młodości. W książce znalazły się informacje o wielu naszych dalekich przodkach, o których nie miałem zielonego pojęcia. Żyłem w przekonaniu, że te dokumenty spłonęły w czasie wojny. Jak się okazało, myliłem się. Teraz wiem, że pochodzę z rodziny kupców żelaznych, właścicieli ubojni oraz inżynierów. Ta myśl jest zabawna i niepokojąca jednocześnie. Nie wiedziałem też, że Jonasz w pierwszych latach kariery kabaretowej z powodu paraliżującej tremy bał się występować. Koledzy musieli go wypychać na scenę. W mojej pamięci to już był anioł sceniczny, z tym esprit, którego nie można się nauczyć. Stał się nim mimo ograniczeń – nie miał nadzwyczajnej dykcji ani wybitnego słuchu. Uświadomiłem sobie też, że nigdy nie widziałem Jonasza na scenie na żywo. Jest to dziwne, ale nie aż tak, jak mogłoby się wydawać. Lata 80. nie były dobrym czasem w jego życiu. Mało występował, najczęściej to były chałtury poza Warszawą. Takich sukcesów jak przez całe lata 70. już nie odnosił. Poza tym myślę, że nie miał szczęścia…
Co to znaczy?
Zbiegły się w jego życiu niekorzystne okoliczności. Najpierw ciężka choroba, nowotwór ślinianki pokonany dużym kosztem zdrowotnym. Leczenie wprawdzie uratowało mu życie, ale skazało go na chorobę popromienną. Oprócz wyciętych węzłów chłonnych i ślinianek, miał spaloną skórę z jednej strony twarzy. Dla artysty występującego na scenie to dramat. Dodatkowo był to czas rewolucji rockowej. Popularne zespoły nie stawiały na artyzm, a estetyka rockowo-punkowa podkreślała niedoskonałość, a nawet brak umiejętności. Co mi się zawsze podobało, ale Jonaszowi nie. Żałuję, że nie zdążyłem się z nim o to pokłócić. W latach 80. nawet festiwale, które wcześniej były wielkimi spektaklami, stawały się z wolna synonimem obciachu. To go męczyło, szukał dróg ucieczki. Oprócz artystycznych były też inne formy eskapizmu, jak alkohol.
W latach 80. nawet festiwale, które wcześniej były wielkimi spektaklami, stawały się z wolna synonimem obciachu. To go męczyło, szukał dróg ucieczki. Oprócz artystycznych były też inne formy eskapizmu, jak alkohol.
Alkohol pojawił się w jego życiu wcześnie…
Pierwszy raz na odwyk alkoholowy trafił w wieku 18 lat. Potem przez jakiś czas nie pił. I znowu zaczął. Jego relacja z alkoholem rozwijała się falami. Pił wtedy, kiedy mu było źle. W związku z tym po wydarzeniach 1968 roku, które, jak sadzę, mocno go zdołowały, pił strasznie. Jego ojciec odchodził od zmysłów. A potem przez całe lata 70., kiedy miał się dobrze i odnosił sukcesy, nie pił w ogóle. Gdy pod koniec lat 70. zaczął znowu, to jeszcze nie było niebezpieczne. W każdym razie jemu wydawało się, że nad tym panuje. Osoby z chorobą alkoholową miewają tego rodzaju iluzje. A potem zachorował i jak wypisano go ze szpitala po naświetlaniach, prawdopodobnie uznał, że choroba w każdej chwili może wrócić. I że już nie ma żadnego powodu, żeby się kontrolować. Wiem też z relacji jego znajomych i przyjaciół, że miał poczucie winy. Męczyło go, że nie dba o rodzinę, zawodzi jako ojciec i mąż. Nie wiedział, jak się wydostać z tej matni, a inni nie wiedzieli, jak mu pomóc. Wtedy nawet słowa „depresja” się nie używało, nie mówiąc już o wiedzy, jak pomagać osobom nią dotkniętym. W przypadku Jonasza wszyscy skupiali się na chorobie alkoholowej, a tymczasem, moim zdaniem, ona była wtórna wobec jego depresyjnych skłonności.
Nie leczył się?
Chodził do psychiatry, jadł psychotropy, ale bez jakiegoś racjonalnego planu, bez właściwej diagnozy. Stan Jonasza widać doskonale w tym, co pisał. Wtedy zaczął budować wokół siebie czarną legendę. To, co pisał, jest depresyjne i mroczne. O uciekaniu, ciemności, śmierci… Powoli zamykał się we własnym świecie.
Jak go pan pamięta ze swojego dzieciństwa?
Jonasz obłożony książkami. Bo czytał wiele książek naraz. Nie był wybrednym czytelnikiem – pochłaniał to, co mu wpadło w ręce. Absolutnie wszystko go interesowało. To taki stan, w którym, jeśli pod ręką nie ma książki, czyta się etykiety na słoikach, napisy na papierosach i skład pasztetu podlaskiego. Oboje z mamą zarazili mnie miłością do literatury. Taką na śmierć i życie. Nauczyłem się czytać i pisać, gdy miałem cztery lata. Na początku pisałem cyrylicą – byłem dumnym posiadaczem rosyjskiej książeczki z bajkami i te litery podobały mi się bardziej niż alfabet łaciński. W końcu musieli mi przerywać czytanie i zaganiać do spania oraz chować przede mną książki niewłaściwe, które i tak znajdowałem. „Sztukę kochania”, „Seks partnerski”, „Raz w roku w Skiroławkach” czy „Żywoty pań swawolnych” znałem, ale nic z nich nie rozumiałem.
Był czułym ojcem? Wiersz, który napisał z okazji pana narodzin, jest pełen miłości.
Intensywnie się mną opiekował, kiedy byłem bardzo mały. To on był od kąpania, przewijania… Dość nietypowe jak na tamte czasy. Później miał bardziej tradycyjny pomysł na bycie ojcem – jego rolą było zarabianie pieniędzy. I rzadko wychodził poza ten schemat. Miał momenty, kiedy przypominał sobie, że powinien być ojcem, i próbował być stanowczy. Zaczynał się wtedy interesować, do której klasy chodzę… (śmiech) Albo kiedy zasiedziałem się u kolegi na osiedlu, szedł mnie zgarnąć. Zbliżał się zamaszystym krokiem wściekły, że został oderwany od ważnych spraw. Już podchodził do mnie, żeby mnie zbesztać, nabierał powietrza i… rezygnował. To mnie śmieszyło. Ojcowie kolegów też nie byli zbyt czuli i nie poświęcali dzieciom zbyt wiele uwagi. A ja byłem na dodatek dzieckiem artysty wędrownego, którego często nie było, a kiedy był, odsypiał noce, podczas których pisał.
Podobno był człowiekiem renesansu…
Niektóre rzeczy robił znakomicie, ale bywał też zabawnie bezradny. Jego polszczyzna była doskonała, na leśmianowsko-tuwimowskim najwyższym poziomie. Malował, choć uważam, że poetą był lepszym niż malarzem. Nie rozwinął tej umiejętności może dlatego, że był tego świadomy. Kiedy po liceum zdawał na ASP, w polskiej sztuce wciąż dominował jeden kierunek malarstwa – kapizm, który okazał się dość banalny. Myślę, że to mu się nie podobało. Potem poznał i przyjaźnił się z wybitnymi twórcami, jak Jerzy Duda-Gracz czy Waldemar Świerzy. Powrócił do malowania w latach 80., gdy szukał formy wyrazu dla swoich czarnych emocji. Nie wiadomo, jak jego sztuka by się rozwinęła, gdyby dostał od losu więcej czasu.
Jakich umiejętności nie posiadał?
Nie umiał pisać na maszynie, nie prowadził samochodu, śrubek nawet nie próbował przykręcać. Tak zwane męskie umiejętności były mu obce. I nie miał z tym problemu. Co też jest ciekawe, bo w tamtych czasach wymagano od mężczyzn, żeby mieścili się w wyciosanym siekierą męskim wzorcu. Planowanie i organizacja nie były jego mocną stroną. Dowód osobisty wyrobił dopiero, gdy miał 29 lat. Wtedy wszyscy używali kalendarzy. Zachował się kalendarz Jonasza z 1970 roku, ambitnie prowadzony do połowy lutego.
Znany był ze swojej fotograficznej pamięci.
Ten talent w naszej sytuacji cywilizacyjnej nie ma już znaczenia. Dzisiaj możemy pomóc pamięci, korzystając z zasobów sieci. To powoduje, że nie musimy zapamiętywać. W czasach Jonaszowych zdarzali się ludzie z nadzwyczajną pamięcią. Współcześnie ostatnim takim człowiekiem jest Jan Gondowicz, encyklopedysta, pisarz i publicysta. Ostatni polihistor, czyli człowiek, który wie wszystko. Do tego lepszy od Google’a, bo z poczuciem humoru. Jonasz też wiedział wszystko i lubił się tym popisywać. Chciał uchodzić za najmądrzejszego w pomieszczeniu.
Jonasz wiedział wszystko i lubił się tym popisywać. Chciał uchodzić za najmądrzejszego wpomieszczeniu.
Potrzebował publiczności?
Zdecydowanie. To się czasami bardzo przydawało. Koledzy traktowali Jonasza jak ostatnią deskę ratunku w urzędzie cenzury, gdzie kontrolowano m.in. teksty kabaretowe. Potrafił skomplikowaną, erudycyjną wypowiedzią, jakkolwiek pozbawioną sensu, zrobić cenzorowi wodę z mózgu. Mnie to trudno zrozumieć – jestem człowiekiem o prywatnym usposobieniu i każde zgromadzenie ludzkie jest dla mnie za duże. Słabo się nadaję na człowieka o znanym nazwisku. Gdy mnie filmują, zaczynam się pocić, drapać i przestaję myśleć. W sytuacjach oficjalnych, kiedy trzeba zabawiać publiczność, tracę kontenans. Ale mam – jak słyszałem – podobny do Jonasza głos oraz podobnie chodzę i gestykuluję. Jestem mocniej zbudowany. Mógłbym go na rękach nosić – był słusznego wzrostu, lecz szczupły.
Stefan Friedmann mówi, że Jonasz mógł jedynie żałować, że nie jest wysokim brunetem.
Łączyło ich poczucie humoru. Jonasz był najlepszy w żartach sytuacyjnych. To pokazuje anegdota o jego wizycie u lekarza, kiedy dowiedział się, że ma nieżyt żołądka. Zawołał wtedy: „Jak nieżyt, jak Żyd”. Mama natomiast jest anegdotystką, zbiera historie i pięknie je opowiada. Mam trochę jednej i drugiej umiejętności. Ale trudno ich używać na co dzień, dzisiaj ludzie mają przytłumione poczucie humoru i słabo rozumieją ironię. Podobnie jak Jonasz realizuję się w małych formach – gdy coś zaczynam pisać, to mi się szybko kończy. Ale ojciec porywał się na dłuższe utwory.
Jego twórczość dramatopisarska pozostaje niedoceniona.
Znowu zabrakło szczęścia. Bo „Wojna chłopska” to naprawdę niezła sztuka. Dramatów, które Jonasz napisał sam, nie ma tak wiele – musical „Oko”, wspomniana „Wojna chłopska”, nigdy niewystawiana sztuka „Wątroba faraona” i utwór słowno-muzyczny „Historia żołnierza”. Wszystko inne pisał z kimś. Do większej formy potrzebował kogoś do współpracy.
Jak Stefan Friedmann, z którym tworzył „Dialogi na cztery nogi” czy „Fachowców”. Potrzebował sparingpartnera: kogoś, kto go przytrzyma przy pracy i będzie publicznością?
Bardzo prawdopodobne, że tak właśnie było. Chociaż warto dodać, że w tych audycjach ich spontaniczność jest wypracowana. To nie improwizacja, ale kontrolowana literacka robota. Niczego podobnego w Polsce nie napisano. Te słuchowiska są unikatowe, oparte na surrealistycznym purnonsensie, który potem Polacy dostali dopiero od Monty Pythona. Dzisiaj nie mamy rdzennej kultury humoru, co nie oznacza, że humoru nie ma – wystarczy zajrzeć do mediów społecznościowych. Do tego do konsumpcji współczesnej kultury trzeba znać angielski. Wtedy to dopiero ma sens.
Kiedyś to nie było niezbędne…
Jonasz nie znał żadnego innego języka, choć wydawało mu się, że zna. Tylko Ireneusz Iredyński mówił gorzej po angielsku niż on. Ojciec miał doskonałą pamięć, więc łatwo przychodziło mu udawanie, że język obcy zna. Lubił wrzucać do piosenek makaronizmy – tu coś z rosyjskiego, tu z francuskiego, tam z angielskiego, łaciny czy włoskiego. To ciekawe, że jedni ludzie mają talent lingwistyczny, inni nie mają, a jeszcze inni potrafią udawać, że go posiadają. Większość ludzi, którzy go znali, nie miała pojęcia, że Jonasz nie zna języków, którymi się posługuje w piosenkach.
Został zamknięty w szufladzie z napisem „estradowiec”. Brakuje powszechnej świadomości, że był niezwykłym poetą.
Szufladkowanie to powszechne zjawisko. Dlatego tak bardzo ucieszyłem się z Nagrody Nobla dla Boba Dylana. Pomyślałem wtedy, że to wyróżnienie dla wszystkich, którzy przez lata uchodzili za tekściarzy, czyli poetów drugiej kategorii. Jonasz, podobnie jak Dylan, miał tę rzadką cechę, że potrafił pisać dla wszystkich. Był zrozumiały dla odbiorców, którzy na co dzień z poezją nie obcują, a jednocześnie nie spłycał w tym celu przekazu. To maestria językowa. Bo pisać trudną poezję jest łatwo – wiem po sobie. W XX wieku nie mamy wielu poetów z taką łatwością zejścia na poziom odbiorcy i mówienia rzeczy skomplikowanych. Tak pisali Tuwim, Gałczyński, Szymborska… Już Leśmian jest za trudny dla przeciętnych użytkowników języka polskiego.
Jonasz nie znał żadnego innego języka, choć wydawało mu się, że zna. Tylko Ireneusz Iredyński mówił gorzej po angielsku niż on. Ojciec miał doskonałą pamięć, więc łatwo przychodziło mu udawanie, że język obcy zna.
Czy Jonasz zdawał sobie z tego sprawę?
Nie wiem. Ale kiedy mówił o sobie, że jest tekściarzem, to była raczej minoderia.
Nie możemy się też tego dowiedzieć z wywiadów, których sam udzielił.
Plecie w tych wywiadach od rzeczy, mądrzy się, zasłania słowami. Prasa w PRL-u była czymś innym – zazwyczaj stanowiła część aparatu opresji, a przeważnie była sztywna i koturnowa. Jonasz się tak najeżał, że zza kolców nie dało się nic zobaczyć. W każdym razie ja nie znam faceta, który się wypowiada w tych wywiadach.
Umarł, mając niecałe 46 lat…
Był jeszcze młodym facetem. Uświadomiłem to sobie, kiedy sam stałem się dojrzały. Dzisiaj jestem od niego starszy. Byłem 14-latkiem, kiedy zmarł, i nasze kontakty dopiero mogły stać się partnerskie. Wielu ważnych rozmów nawet nie zaczęliśmy.
Znajduje pan odpowiedzi na te niezadane pytania w jego wierszach?
Im jestem starszy, tym więcej rozumiem z jego twórczości i wyborów życiowych. Tych dobrych i tych niedobrych. Rozumiem, więc nie mam mu za złe. Jego się nie dało nie lubić. Nawet jak robił głupoty.
Jonasz Kofta (1942–1988) - poeta, dramaturg, satyryk, piosenkarz i malarz. Urodził się na Wołyniu w rodzinie żydowskiej. Najpierw mieszkał we Wrocławiu i w Katowicach, gdzie jego ojciec zakładał rozgłośnie radiowe. Potem w Poznaniu, tam też uczęszczał do Liceum Plastycznego im. Piotra Potworowskiego. Studiował na ASP w Warszawie. Występował w kabaretach Hybrydy i Pod Egidą. Nagrywał audycje dla radiowej Trójki. Jest autorem wielu znanych piosenek, m.in. „Jej portret”, „Pamiętajcie o ogrodach”, „Autobusy zapłakane deszczem”.
Piotr Kofta - syn Jagi i Jonasza Koftów. Urodził się w 1973 roku. Z wykształcenia socjolog. Dziennikarz, krytyk literacki, pisarz. Autor książek „Bura małpa” i „Piękne wieczory”.