Wywiad

Przemysław Bluszcz: "Zyskałem odwagę, by powiedzieć: przepraszam. Bliskim i sobie"

Przemysław Bluszcz: Zyskałem odwagę, by powiedzieć: przepraszam. Bliskim i sobie
Fot. Filip Zwierzchowski

Jest w tym dobry. W graniu typów, których nie chciałabyś spotkać po zmroku, Przemysław Bluszcz jest mistrzem. Widzowie mają słabość do bohaterów negatywnych, a w scenariuszach to postaci najbardziej skomplikowane. Czy w życiu też bliżej mu do ciemnej strony mocy? Bywało różnie. Przyznaje, że przez lata mierzył się z problemami. Dziś pozwala sobie na łzy, z czułością przytula ojca i umie przepraszać za błędy. W przeszłość patrzy bez wstydu. W przyszłość bez iluzji.

Lata temu został przez producentów wrzucony do szuflady czarnych charakterów i pogodził się z tym. Był brutalnym gestapowcem Rappkem w Czasie honoru, gangsterem Lewarem w Odwróconych, psychopatycznym Kazarem w filmie Kolory zła: Czerwień. Jego nowa rola w serialu Breslau to też spacer po linie rozpiętej między światłem a mrokiem. Przemysław Bluszcz cieszy się, że mu ją powierzono, także dlatego, że Dolny Śląsk to dla niego ważny kawałek świata, bo studia kończył we Wrocławiu na wydziale lalkarskim Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Potem występował w legnickim Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej. Fascynuje go przeszłość tych ziem – skomplikowana, trudna, ciekawa. Jak życie.

Przemysław Bluszcz: "Moje postaci balansują na krawędzi dobra i zła"

Twój STYL: Grać bohaterów, którzy przeszli na ciemną stroną mocy, to przekleństwo czy przywilej?

Przemysław Bluszcz: Jedno i drugie. Ale propozycje, które dostaję, nie zawsze są jednoznaczne. Moje postaci balansują na krawędzi dobra i zła, a tę granicę łatwo przekroczyć. Wystarczy moment słabości, by stać się skorumpowanym gliną.

O przyjęciu roli w Breslau zdecydowało też miejsce akcji?

Wszystko dzieje się w Wrocławiu, który jest mi bliski. Tam studiowałem, tam mieszkałem. Miasto ma swoją niemiecką i przesiedleńczą przeszłość, polską teraźniejszość. Cały Dolny Śląsk jest przesycony melancholią. Inny, pozbawiony środkowoeuropejskiego bałaganu, który nazywa się dla niepoznaki eklektyzmem. Z fabułą wiąże się nazwisko Marek Krajewski. Gdy na początku lat dwutysięcznych sięgnąłem po jego książkę, wsiąkłem. Główny bohater, detektyw Eberhardt Mock – sybaryta, cynik, człowiek rozdarty – był kimś nowym w polskiej literaturze kryminalnej. Brakowało takiej postaci również w kinie.

Marzyłeś o tym, by zagrać Mocka?

Tak – i byłem wtedy w odpowiednim wieku. Ale gram Barensa, szefa wrocławskiej policji. Postać nieoczywistą. Zresztą w scenariuszu nie ma jednoznacznych, prostych charakterów. Nikt nie jest całkiem dobry ani zły. Zanim pomyślę: bohater negatywny, zadaję pytania: co go ukształtowało, co zraniło, jaką przeszedł drogę? Trauma powoduje, że działamy według schematu. Z wygody. Z lęku. Bo tak najłatwiej.

Co ci wskazuje, gdzie jest dobro, a gdzie zło?

Miałem pięć lat, gdy nauczyłem się czytać. Mama prenumerowała „Kobietę i życie”. Na ostatniej stronie były krótkie teksty i obrazki. Podobno powiedziałem: „usiądę i się nauczę”. Tak zrobiłem, w jeden dzień. Może to rodzinna legenda, ale w nią wierzę. Mając 10 lat, przeczytałem pierwszą książkę. Później raz w tygodniu rodzice zabierali mnie i brata do księgarni – mogliśmy wybrać po jednej. Chandler, Stendhal, Márquez pomogli mi wyrobić gust, skonstruować wewnętrzny kompas. Długie pożegnanie to najpiękniejsza książka o przyjaźni. Czerwone i czarne – o miłości. Miałem 12 lat, gdy w biblioteczce rodziców znalazłem Sto lat samotności i porwał mnie ten świat. Macondo, kobiety jedzące ziemię, duchy, które nie chcą odejść. Gdy wróciłem do tej książki po latach, zrozumiałem więcej. Ale to pierwsze zetknięcie z nią było jak objawienie.

Urodziłeś się w Piotrkowie Trybunalskim, ale dorastałeś na wsi pod Radomskiem. Dzieciństwo spędzone w miejscu, gdzie trudno zachować anonimowość, ułatwia podejmowanie życiowych wyborów czy przeciwnie?

W niewielkiej społeczności wszystko było i jasne, i pełne cieni. Z jednej strony proste wartości – szacunek, uczciwość, wzajemna pomoc. Z drugiej – patriarchat, przemoc, ubóstwo. Koledzy wpadali w kłopoty, bo była bieda, bezsilność, brak perspektyw. Widziałem, jak łatwo zbłądzić. Ale też doceniałem siłę tych, którzy zostawali po stronie światła. Jakiś czas byłem nawet ministrantem.

Wiara dawała odpowiedzi na ważne pytania?

Nie, ale ustalała porządek. A msza święta miała w sobie coś z dramatu – podział na role, akty, budowanie napięcia. To było moje pierwsze zetknięcie z teatrem. Z mistyką wspólnego przeżywania. Później odszedłem od religii, nie doświadczyłem łaski wiary. Ale potrzeba duchowości została. Realizuję ją na scenie. A w życiu bliskie jest mi to, co mówi prof. Matczak, że trzeba szanować tradycję, ale nie można dać się jej zniewolić. Nie zaglądać innym do łóżka ani do garnka.

W naszych miasteczkach i wsiach taka postawa nie jest popularna.

Wszystko o wszystkich wiadomo. Jeśli nie chodzisz do kościoła, nie przystępujesz do komunii – znaczy, że coś ukrywasz. Ale też gdy coś się dzieje, dobry sąsiad pomaga. Ta wspólnota jest opresyjna i opiekuńcza zarazem. Dorastałem w niewielkiej wsi Dobryszyce i cieszę się z tego. Chodziłem po mleko do sąsiadów. Zimą przedzieraliśmy się z bratem przez zaspy – i wracaliśmy po dwóch godzinach z bańką, w której często zostawała tylko pianka. Nauczyłem się doceniać zwykłe, proste życie. I pokory – od rodziców, koleżanek i kolegów, nauczycieli. Tata był weterynarzem, co zapewniało nam status, ale też budziło nieufność wobec „inteligenta”. W szkole nieraz dostałem po nosie.

Pokora przydaje się w aktorstwie?

Ten zawód nie znosi pychy. Grasz świetną rolę, zgarniasz pochwały, a potem telefon milczy. Gdy w wieku 34 lat na festiwalu w Gdyni dostałem nagrodę za debiut aktorski, później przez rok nie miałam propozycji. Na szczęście wiedziałem już, że zamiast czekać, należy działać. Jak nie rola w filmie – to dubbing. Jak nie teatr – to audiobook. Trójpolówka. Wieś nauczyła mnie pracy. Grabiłem siano, pomagałem w żniwach. Ojciec, weterynarz, zabierał mnie i brata do pracy. Pomagaliśmy szczepić psy, kolczykowaliśmy krowy, patrzyliśmy, jak przychodzą na świat cielęta czy źrebaki. Wiedziałem, czym jest odpowiedzialność. Nie nauczyłem się tylko czułości. Kiedyś męskiej czułości nie było ani rozmów o emocjach. Gdy jako nastolatek czytałem książki, w których rodzice rozmawiali o uczuciach z dziećmi, zazdrościłem im.

Jako dorosły nadal za tym tęskniłeś?

Najbardziej po śmierci mamy. Odeszła nagle, w ciągu miesiąca – nowotwór. Mieszkałem wtedy w Legnicy, grałem w teatrze. Wiedziałem, że mama choruje, ale nie zdążyłem się z nią spotkać przed śmiercią. Nie pożegnaliśmy się. Później przyszła pustka i wyparcie. Jej pogrzeb pamiętam jak przez mgłę. Dopiero po kilkunastu latach na terapii wszystko do mnie wróciło. Poczułem żal, że nie pojechałem do niej, nie rozmawiałem, nie wspierałem. Że nie zabrałem jej do siebie.

 

Przemysław Bluszcz o terapii: "Małżeństwa nie udało się uratować, ale zacząłem naprawiać siebie

Dlaczego zdecydowałeś się na terapię? To wśród mężczyzn niepopularny wybór.

Żeby ratować związek. Z terapeutką pierwszy raz w życiu rozmawiałem tak szczerze. Dowiedziałem się, że partnerka może myśleć inaczej niż ja. Czuć inaczej. I że to w porządku. Olśnienie! Jakby ktoś zapalił światło w ciemnym pokoju. Zacząłem układać od nowa relacje z synami, z bliskimi, ze sobą. Małżeństwa nie udało się uratować, ale zacząłem naprawiać siebie. Zrozumiałem, że przez większą część życia walczę z poczuciem odrzucenia, które miota się we mnie jak dzikie zwierzę. Gdy na świecie pojawiła się siostra, młodsza o osiem lat, czułem, jakby rodzina i cały świat się ode mnie oddalili. W piwnicy rodzinnego domu urządziłem swój klub samotności. Miejsce ciemne, ciche. Tam cierpiałem. Więc gdy byłem dorosły, trudne sytuacje powodowały, że też chciałem się schować. Terapia nauczyła mnie z tym walczyć. Zamiast zbiegać do piwnicy, mówić: „Stop, zatrzymaj się. Przyjrzyj się tej sytuacji bez strachu. Nie jesteś już dzieckiem”.

Czego jeszcze dowiedziałeś się dzięki terapii?

Że wolność jest dla mnie wartością fundamentalną. Gdy czuję, że ktoś próbuje mnie kontrolować, duszę się. Ale też zrozumiałem, że wolność nie wyklucza zasad, ram. Długo uczyłem się wyznaczania granic. Rozpoznawania, gdzie kończy się moje współodczuwanie, a zaczyna autodestrukcja. Dziś wiem, co mogę oddać, poświęcić, a co musi zostać.

Przemysław Bluszcz: "Bywałem przemocowy, skupiony na sobie"

„Największym wyzwaniem w życiu jest poznanie samego siebie” – cytat z Sokratesa nie stracił na aktualności. Co zobaczyłeś, kiedy odważyłeś się sprawdzić, kim jesteś?

Długo byłem przekonany, że jestem w miarę dobrym człowiekiem, a bywałem przemocowy, skupiony na sobie, swoich ambicjach – nie słuchałem innych, nie okazywałam empatii. Dzięki terapii dostrzegłem, ile błędów popełniłem w związku. I zyskałem odwagę, by powiedzieć: przepraszam. Bliskim i sobie. Pojąłem, że gdy postępowałem źle, podążałem utartą ścieżką, bo „tak się robi”, „tak trzeba”. Hannah Arendt pisała, że na tym polega banalność zła. Że nie zatrzymujemy się, nie zadajemy pytań, postępujemy wedle schematu. Trzeba się zastanowić, zanim zaczniesz działać. I spojrzeć w lustro.

Brzmi, jakbyś zrzucał maskę twardziela. Dopuszczał do siebie wątpliwości, pozwalał sobie na słabość.

Taki „męski” wizerunek to sprawa kulturowa. Ważne jest przerwanie tego kręgu. Przez lata miałem problem z płaczem, nie potrafiłem okazać wzruszenia. Po śmierci mamy jakby coś się we mnie zatrzasnęło. Z czasem zacząłem się otwierać. Dziś to normalne, że wzruszam się w kinie, gdy patrzę na sztukę albo naturę. Góry, morze – czuję ogrom świata i uświadamiam sobie, że choć maleńki, jestem jego częścią. To niemal mistyczne przeżycie.

Mówiłeś, że nie doświadczyłeś ojcowskiej bliskości, a czy umiesz ją okazywać?

Wyrosłem w świecie, gdzie mężczyźni nie przytulali, nie płakali, nie pocieszali. Ojciec był obecny, ale niedostępny emocjonalnie. Dziś jesteśmy blisko jak nigdy wcześniej. Dotyk. Przytulenie. Wspólna cisza, która nie boli. Kiedy przestałem uciekać, zaufałem, on też się przede mną otworzył. Myślę, że w procesie wychowywania dzieci to właśnie jest najważniejsze: żeby być obecnym, czułym. Kontakt fizyczny – uścisk, poklepanie – daje poczucie bezpieczeństwa. Tak działa chemia mózgu. Nie tylko ludzi to dotyczy. Zwierząt też. Mamy kota Jeana Paula, wyjątkowego syberyjczyka. W naszym domu stał się ważną osobą. Moja relacja z Jeanem Paulem jest głęboka, oparta na obecności, głaskaniu i porozumieniu bez słów. W ciszy między mną a nim zawiera się wiele.

 

Przemysław Bluszcz: "Teraz potrafię spojrzeć wstecz bez drżenia"

Dużo się nauczyłeś, sporo doświadczyłeś, co byś napisał w liście do siebie sprzed 30 lat?

Słuchaj ludzi. Patrz i czuj. Bo przez długi czas byłem zamknięty. Nie słuchałem, nie widziałem. Nie oglądałem się za siebie, gnałem naprzód, naprzód – ze strachu. Teraz potrafię spojrzeć wstecz bez drżenia. Choć wciąż, kiedy spotykam znajomego sprzed lat, pojawia się pytanie: czy go nie zraniłem? Nie powiedziałem czegoś przykrego, co zostało z nim na lata? Wiele z tego, co wtedy się działo, było jakby poza mną. Może dlatego tak cenię tę drugą połowę życia. Chcę ją przeżyć świadomie. Z otwartymi oczami.

Co według ciebie znaczy: być dobrym?

Chodzi o rzeczy najprostsze, a przez to najtrudniejsze. O uwagę i obecność. Jerzy Kosiński w Wystarczy być pisał, że nie trzeba słów, objaśnień, deklaracji. Wystarczy być prawdziwie. Bez udawania. Bez manipulacji, roztargnienia. W pełni świadomie. Co według mnie oznacza także dobrą relację z czasem. Można go traktować jak przeciwnika, ścigać się z nim, walczyć, zacierać jego ślady. Albo nauczyć się żyć z nim w zgodzie. Nie znoszę kultury oszukiwania: operacji plastycznych, pogoni za młodością, histerii wygładzania zmarszczek. Wolę mieć świadomość, że umieram w każdej chwili. Mówię to bez lęku. Dzięki temu nie odraczam życia na później. Gdy siadam obok ojca i trzymam go za rękę, czuję spokój, wzruszenie. Zdaję sobie sprawę, że się do niego upodabniam. I to mnie nie przeraża, tylko porusza.

Kim jest Przemysław Bluszcz

Przemysław Bluszcz - Rocznik 1970. Aktor filmowy i teatralny. Ukończył studia na wydziale lalkarskim filii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Grał na deskach Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy oraz Teatru Ateneum w Warszawie. Ma na swoim koncie liczne role filmowe ("Skazany na bluesa", "Kolory zła: Czerwiń", "Czarny mercedes") i telewizyjne ("Czas honoru", "Szadź", "Breslau".

 

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 10/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również