Wywiad

"Nieustanne: Ja, ja, ja i ja”. O życiu w cieniu mistrza mówi córka Jerzego Stuhra

Nieustanne: Ja, ja, ja i ja”. O życiu w cieniu mistrza mówi córka Jerzego Stuhra
Jerzy Stuhr
Fot. Agencja AKPA

Jego nazwisko i twarz znają wszyscy. Wielki aktor, oddany pedagog, reżyser z misją. Obywatel Mitteleuropy: Jerzy Stuhr. O tym, jakie są blaski i cienie dorastania u boku sławnego ojca, opowiada jego córka Marianna.

Marianna Stuhr o ojcu Jerzym: "Nie chce być zapomniany"

PANI: Minął rok od śmierci twojego ojca. Czujesz, że już go puściłaś?

MARIANNA STUHR: Ja tak, tylko on nie chce być puszczony! Ciągle domaga się, by o nim mówić, głośno i dużo. Nie chce być zapomniany. No i oczywiście nie będzie.

Wyczuwasz tę jego energię?

Tak. Ale ponieważ noszę w sobie dużą wdzięczność dla taty za wiele rzeczy, to myślę, że jestem mu winna taki układ. Dziś nie mam problemu z tym, by podsycać zainteresowanie nim i dawać mu to, co dla niego było zawsze niezwykle ważne: oklaski. Pewnie gdyby tata był nadal wśród nas, miałabym z tym większy problem. A teraz uważam, że po prostu tak ma i już.

Przestało ci przeszkadzać, że chce być podziwiany, nawet zza grobu?

Zdecydowanie. Ostatnio, przy okazji otwarcia mojej wystawy w Krakowie musiałam wygłosić parę powitalnych słów i powiedziałam zdanie, które usłyszałam kiedyś od bliskiej znajomej: „To nie tak, że gdy bliscy odchodzą, pozostawiają po sobie tylko pustkę. Często oddają nam swoją przestrzeń”.

W pewnym sensie uwalniają?

W głębi, na jakimś poziomie komórkowym czuję, że dokładnie tak wygląda teraz moja relacja z tatą. Być może wcześniej tej przestrzeni do bycia zauważaną było dla mnie mniej. Bo on ją absolutnie wypełniał, na wielu poziomach. Każdy ma określone miejsce w rodzinie. Ja miałam problem z tym, żeby wywalczyć swoją przestrzeń. A teraz to się wydarza. W moim życiu, przede wszystkim zawodowym, dzieją się pewne bardzo ważne dla mnie rzeczy. I za to też odczuwam wdzięczność - może to tata jakoś w tym pomaga.

Twój anioł stróż?

Tak chciałabym to sobie tłumaczyć.

Często o nim myślisz?

Co chwilę. Rozmawiam sobie z nim. To też dla mnie dość wyjątkowy moment: te wszystkie wydarzenia związane z otwarciem mojej wystawy w pałacu Krzysztofory, na której pokazuję cykl prac ściśle związanych z tatą, z jego odchodzeniem. Sam tytuł wiele mówi: „Ku pamięci”.

Twoje malarstwo towarzyszyło kilkudniowemu i bogatemu w wydarzenia Festiwalowi Stuhralia, który w lipcu odbył się w Krakowie.

I skupiał różne działania związane z upamiętnieniem taty. Chodziło o to, by po roku żałoby pożegnać się z nim już bez smutku i łez. Przeciwnie - z radością i uśmiechem. Przypomnieć jego wielkie role: teatralne i filmowe, z czasów, gdy był w szczytowej formie, pełen siły i energii. Ale także jego myśli, spojrzenie na świat, na sztukę. No i zapoznać z historią rodziny: w krakowskim Muzeum Podgórza, dzielnicy, z którą Stuhrowie byli związani od 150 lat, otwarto przecudowną wystawę „Pokój Podgórzanina – Stuhrowie”. Pracownicy nazywają ten pokój po prostu Stuhrówką.

Wszystkie przedmioty na wystawie pochodzą z waszego rodzinnego domu?

Tak, to wszystko było u nas. Stare fotografie, dokumenty rodziny Stuhrów sięgające 1879 roku, gdy spod Wiednia przyjechali do Krakowa, bibeloty, meble, obrazy, które przechodziły z pokolenia na pokolenie. Wojny była łaskawe dla Krakowa, w związku z czym to wszystko przetrwało. A ponieważ zarówno mój dziadek, jak i tata byli jedynakami, cała spuścizna pozostała w jednych rękach. Ani mój brat, ani ja nie wiążemy swojej przyszłości z Krakowem. I szkoda byłoby, gdyby to się gdzieś rozpierzchło. Dzięki tej wystawie zrozumiałam, jak olbrzymią wartość historyczną - dla Krakowa, Galicji - mają te przedmioty. Bo opowiadają historię dużo szerszą niż tylko naszej rodziny.

Jest tam między innymi zeszyt z pierwszej klasy twojego taty. Pierwsze zapisane w nim zdanie brzmi: „Tu jest kino. Jak tu jasno, ile lamp”.

Prorocze! To niesamowite uczucie - patrzeć na ten tatusiowy zeszycik z piękną kaligrafią siedmiolatka.

Tata byłby zadowolony ze Stuhraliów?

Myślę, że bardzo. Szczególnie z tej Stuhrówki, pokoju Podgórzanina.

Za rok kolejna edycja festiwalu?

Czas pokaże, czy da się to przekuć w coś regularnego. Teraz to był zryw ludzi dobrej woli, bardziej społeczny niż profesjonalny. Jesteśmy zgodni z bratem i z mamą, od której wyszła idea tego wydarzenia, że formuła „przypominamy wielkiego aktora” wyczerpie się po roku, dwóch. Natomiast można budować coś bardziej trwałego na wartościach, które dla taty były ważne - idei dialogu w teatrze, w kinie, na bliskiej mu koncepcji Mitteleuropy. Ale przekazując już pałeczkę młodym twórcom.

Czy Jerzy Stuhr, który nazywał siebie obywatelem Mitteleuropy, znał niemiecki, język swoich przodków?

Nie, zupełnie. (śmiech) Chociaż jeszcze jego ojciec rozmawiał ze swoimi dziadkami wyłącznie po niemiecku. Bo nigdy nie nauczyli się polskiego. Tata wychowywał się w komunistycznej Polsce, znał rosyjski. Ale był niesłychanie zanurzony w tej specyficznej galicyjskiej mentalności. To się przejawiało na przykład w jego dziwnym sentymencie do pogranicza czesko-austriackiego. Do Włoch zawsze lubił jechać przez okolice Znojma i Brna. Mawiał, że jak przekracza granicę z Austrią od tamtej strony, to ma poczucie, że „jest u siebie”. A potem okazało się, że jego przodkowie pochodzą właśnie z tego pogranicza! Z miejscowości na północ od Wiednia. I że byli winiarzami. Gdy tata to usłyszał od historyka genealoga, który badał dzieje rodziny Stuhrów, powiedział: „No, zawsze wiedziałem!”. (śmiech)

11698a
fot. agencja akpa

Lubił opowiadać rodzinne historie?

Często koloryzował. Nie to, że przekłamywał, tylko bardzo barwnie opowiadał anegdoty i opowieści wyniesione z domu. A była ich cała masa.

Opowiesz jakąś?

Na mnie wielkie wrażenie robiła zawsze historia pewnej relacji Oskara Stuhra, czyli stryjecznego dziadka mojego taty, ważnej dla niego postaci. Był przed wojną znanym krakowskim mecenasem. Gdy miał już około pięćdziesiątki, ożenił się z 18-letnią Niemką. Małżeństwo przetrwało dwie noce. Elsa uciekła i ślad po niej zaginął. Wybuchła druga wojna światowa. Oskar jako wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego został aresztowany w akcji Sonderkommando i w jednym z pierwszych transportów trafił do Auschwitz. Miał numer 947, pracował przy budowie baraków. Ze swoim austriackim pochodzeniem mógł zostać zwolniony, ale nie podpisał Reichslisty. Po dłuższym czasie jego dwaj bracia, Leopold i Rudolf, nagle przypadkiem zobaczyli w Krakowie na ulicy tę jego młodą żonę uciekinierkę. Postanowili ją wyśledzić: ślad doprowadził ich na Wawel. Okazało się, że Elsa przebywa tam w towarzystwie najwyższych niemieckich dowódców. Braciom udało się z nią spotkać i porozmawiać. Nie wiadomo, jak to zrobiła, ale Oskar został zwolniony. Uratowała mu życie, choć nigdy nie chciała się z nim spotkać.

Ojciec taty, Tadeusz, też był prawnikiem. Czy miałaś z nim dobry kontakt?

W moim dzieciństwie był takim dziadkiem na zawołanie, poświęcał mi bardzo dużo czasu, bo rodzice byli często nieobecni. Dziadzio był bardzo wycofanym człowiekiem, introwertycznym. Natomiast tak jak mój tata miał jakąś przezabawną nić porozumienia z moją córką Helenką, tak, coś podobnego musiało łączyć mnie z dziadkiem. Zupełnie nie był wylewny, ale pamiętam go jako bardzo serdeczną osobę. Jego ciepło było pozawerbalne.

Byli podobni z twoim ojcem?

W czymś tak, ale bardzo różniło ich to, że tata był scenicznie ekstrawertyczny, a dziadek skryty i cichy. Zawodowa ścieżka taty była mu obca. Akceptował ją, ale o ile moja babcia śledziła każdy sukces syna, o tyle dziadek nigdy nie poszedł nawet na jedno jego przedstawienie czy film. Mama wspomina, że w domu nie było napięć na tej linii. Po prostu wiadomo było, że to nie jest dziadkowa rzecz, i tata to na swój sposób szanował i nie miał pretensji. Dziadkowie postawili warunek: najpierw porządny zawód, na przykład nauczyciela. Więc tata skończył filologię polską. Zresztą literatura pozostała mu bliska przez całe życie. Napisał kilka książek, moim zdaniem świetnych. Miał lekkie pióro. Myślę, że było to jego marzeniem: być pisarzem.

W której roli był najbardziej sobą?

Chyba w „Spisie cudzołożnic”, czyli pierwszym filmie, który wyreżyserował. Był taki najbardziej „tatowy”, bardzo krakowski. Wydaje mi się, że ten film bardziej wychodził z serca niż z intelektu. Bo później, przy każdej kolejnej realizacji, tata stawał się coraz bardziej moralizatorski. A ten film, na podstawie prozy Jerzego Pilcha, był zupełnie inny. I poruszał w tacie jakąś strunę. Dla mnie łączy się z pierwszymi wspomnieniami z planu filmowego, miałam wtedy jakieś 12 lat. Stałam gdzieś z tyłu, za kamerą i podglądałam.

 

Marianna Stuhr wspomina dzieciństwo: "Tata był nieobecny"

Często obserwowałaś tatę w pracy?

Zdecydowanie częściej mamę, skrzypaczkę. Mam wiele wspomnień z Filharmonii Krakowskiej, gdzie pracowała. Jeśli chodzi o tatę, to dobrze pamiętam czas, gdy realizował spektakle w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie w latach 90. Bo wtedy był taki epizod, gdy aktywnie robiliśmy coś razem. Rzadkość w moim dzieciństwie. Odpytywałam tatę z ról i w ten sposób zarabiałam. To był taki fajny wspólny moment: tata recytował mi kwestie pana Jourdaina z „Mieszczanina szlachcicem” Moliera czy kilku innych postaci ze sztuk Szekspira, które grał.

A masz z dzieciństwa takie wspomnienia, że się z nim bawisz, on się wygłupia?

Nic z tych rzeczy, zero. Przede wszystkim tata był nieobecny. A nawet jak się pojawiał, to był zanurzony w swoich sprawach - w uczeniu się roli, pisaniu, książce, gazecie. Wytwarzał wokół siebie aurę niedostępności. Więc z perspektywy dziecka to była wieczna tęsknota albo wyrywanie go innym. Ale pamiętam spacery z tatą po Lasku Wolskim, od czasu do czasu zabierał nas z Maćkiem na basen - miał chody u panów basenowych w hotelu, w którym kręcono „Wodzireja”. Ale to mama nauczyła mnie pływać.

Był wysportowany?

Po szkole teatralnej miał wyćwiczone ciało, ale to było pokolenie, dla którego kultura fit nie istniała. Moja mama, całe życie bardzo zgrabna, nie miała nigdy nic wspólnego ze sportem. Z kolei tatę pochłonęły teatr, telewizja, papierosy i imprezy.

Palił do kiedy?

Do pierwszego zawału. Miał wtedy 41 lat. I potem, na przełomie 80.,90. lat, zaczął się jego romans z Rabką i okolicą rabczańską. Po zawale tata wracał w tamtejszym sanatorium do zdrowia. I w pewnym momencie postanowił kupić tam dom. Starą chałupę we wsi. To potem była nasza stała baza wakacyjna. W zimie jeździliśmy razem na nartach. Tata na biegówkach, do których wrócił po zawale, a potem nawet dołączył do mnie i Maćka na zjazdowych. No i były jeszcze łyżwy. Tata zakładał swoje superstare, z wczesnej młodości, ja swoje łyżewki i jeździliśmy po zamarzniętej rzece Skawie. W ogóle uwielbiał dbać o ten dom pod Rabką - kosił tam trawę, robił różne rzeczy. Choć nie miał żadnych zdolności technicznych. Dwie lewe ręce. Gwoździa nie umiał przybić prosto. Ale oczywiście nie wolno było tego powiedzieć, bo ciężko by się obraził.

Kilka lat temu przyznał, że sztuka abstrakcyjna, którą się zajmujesz, jest dla niego najbardziej w rodzinie tajemnicza.

No bo jej nie rozumiał! (śmiech).

Dałaś mu grafikę z wyobrażeniem Panteonu, bo wiedziałaś, że to jego ulubiona okolica Rzymu. Opowiadał o niej tak: „Na tej grafice dziura jest osobno, kopuła osobno, kolumny osobno i to jest dla niej Panteon. Rozczłonkowany”.

(śmiech) Abstrakcja była dla niego nie do pojęcia. Był superkonserwatywny. Jemu się ten konserwatyzm pogłębiał z wiekiem. Zawsze mnie to wprawiało w zdumienie: jak to możliwe, że artysta, który miał tak niesamowity wachlarz ról, występował w niemalże abstrakcyjnych formach teatralnych, tak bardzo nie rozumie sztuki współczesnej? A z wiekiem ten jego sztywny kijek austriacki, nieco moralizatorski gorsecik tylko się zacieśnił. (śmiech) Naturalna kolej rzeczy, chyba.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Marianna Stuhr (@mariannastuhr)

Zgodnie z zasadą: z wiekiem jesteśmy tacy sami, tylko bardziej?

Na dodatek przez prawie 20 lat, bo przez cztery kadencje, był rektorem krakowskiej Szkoły Teatralnej. I to była niesamowicie ważna rola w jego życiu: pedagog. Jak on się w tym odnalazł! Taki prawdziwy belfer.

Ale belfer wszystkich belfrów.

Może nagle odezwał się w nim dziadek, który chciał, żeby został nauczycielem? Na pewno tata niesamowicie wiele zrobił dla tej szkoły. Miał ją w sercu do końca. Agnieszka Holland na pogrzebie taty miała na ten temat ciekawe spostrzeżenie. Bardzo pięknie opowiedziała historię ich znajomości i w pewnym momencie mówi tak: „Jurek, gdy został rektorem, to przestał chodzić, zaczął kroczyć. Przestał mówić, zaczął przemawiać”. Trafiła w punkt! Dokładnie tak było. Tata wtedy urósł, spoważniał, wszedł na cokół.

"Dla niego było oczywiste, że to jego sprawy są najważniejsze i najciekawsze"

Gdy miałaś 22 lata, musiałaś się zmierzyć z bardzo trudnym doświadczeniem – miałaś nowotwór przy kręgosłupie, przeszłaś operację. Jak się wtedy sprawdził?

Bardzo się uaktywnił. Po prostu wszedł w rolę, że trzeba to jak najszybciej załatwić. Rozmawiał z lekarzami, wszystko organizował. Po operacji zapadła decyzja, że muszę mieć naświetlania, najlepiej w Gliwicach. Codzienne jazdy z Krakowa do Gliwic byłyby absurdem, więc tata błyskawicznie wynajął mi mieszkanie. Zadbał o mnie, woził mnie do szpitala, ale nigdy nie rozmawiał ze mną o tym, jak się czuję, jak mi jest z tym, przez co przechodzę. Podszedł do sytuacji totalnie zadaniowo. Natomiast zupełnie nie był osobą do rozmowy o emocjach.

Gdy teraz o nim myślisz, masz w sobie czułość?

Mam. Jego strasznie rozczulały moje dzieci. Widziałam, że je bardzo kocha. Ale widziałam też, jak strasznie jest niezdarny w tym, by to okazywać. Nagle uświadomiłam sobie: on po prostu nie potrafi! Chce okazać im czułość, ale nie umie, nie wie, jak to zrobić. I pewnie ze mną też tak było.

Jak sądzisz, dlaczego?

Trzeba wziąć poprawkę na to, że naprawdę nie było mu łatwo złapać dystans. Bo jeżeli wszyscy wokół na twój widok sztywnieją, padają do stóp, przymilają się albo przeciwnie, chcą ci utrudnić życie, bo jesteś konkurencją, to cały czas żyjesz i poruszasz się w jakiejś sztucznie wykreowanej rzeczywistości, w aurze tych przerysowanych reakcji na ciebie. A potem w domu wpadasz w kompletnie inny świat.

W którym nie jesteś gwiazdą, wielkim aktorem, tylko po prostu tatą, mężem.

On nie potrafił się przestawić. Mój brat już ma taką umiejętność. Ale nasze pokolenie jest o wiele bardziej świadome różnych procesów psychologicznych, wyczulone na potrzeby dzieci. Wkrótce po śmierci taty ukazała się jego ostatnia książka, pamiętnik z ostatniego roku. Przeczytałam ją w pociągu relacji Warszawa-Kraków, jest maciupka. Strasznie się popłakałam. Pisze, że kochał, gdy rodzina była wokół, gdy przyjeżdżała rodzina mojej mamy zza Oceanu, te wakacje razem, celebrowanie wspólnego czasu. Sam był zawsze z boku, zawsze wyautowany, ale uwielbiał to obserwować. I kończy to krótką autorefleksją, że on po prostu nie potrafił inaczej. Może dlatego, że był jedynakiem? I jego rodzice też? Że po prostu nie miał narzędzi, by umieć wejść w życie rodzinne.

W wywiadzie sprzed kilku lat powiedział: „No, może trochę w domu dominowałem”.

(śmiech) „Może”? Można się tylko uśmiać. Kiedy siadał przy stole, nie umiał spytać: „Co u ciebie? Co robisz?”. Każdy temat dotyczył jego. W pewnym momencie to stało się już nudne, bo po prostu cały czas opowiadał o sobie. Takie nieustanne: „Ja, ja, ja i ja”. Dla niego było oczywiste, że to jego sprawy są najważniejsze i najciekawsze.

Może aktor musi być narcystyczny i egocentryczny?

Narcystyczny chyba nie był. Po prostu egocentryczny. Ale na pewno w wielu dziedzinach - perfekcjonista i mistrz.

"To było dla niego absolutnie najważniejsze: scena"

Cztery miesiące przed śmiercią, przy okazji premiery „Geniusza”, swojej ostatniej roli teatralnej, mówił, że z teatrem to się już chyba żegna. Ale film go jeszcze interesuje, tu chciałby jeszcze coś zdziałać.

Ostatnie pół roku to był ciąg dom-szpital, dom-szpital. Rzeczywiście miał zaproszenie do filmu włoskiego, tyle że plan cały czas się przesuwał i nie zdążył w nim zagrać. Ale tak bardzo w to wierzył, cały czas! Zawsze miał przy sobie kajecik, otwierał go i przypominał sobie, kiedy co ma zaplanowane. Jeszcze tydzień przed śmiercią, pomiędzy splątaniem szpitalnym, majaczeniem a kompletnym odpłynięciem, nagle wrócił, absolutnie przytomny i zakomunikował, że trzeba zadzwonić do pana we Włoszech i powiedzieć, że niestety chwilowo jest w szpitalu, niedysponowany i trzeba poprzesuwać terminy. Cały czas czekał, aż będzie mógł tam pojechać. To było nierealne. Był w bardzo ciężkim stanie fizycznym. Ale w ogóle tego nie łapał: on, który nie był w stanie samodzielnie przejść z jednego pomieszczenia do drugiego, był święcie przekonany, że zagra w filmie.

Artysta do końca.

Do samego. Żył mitem Tadeusza Łomnickiego, który zmarł na scenie.

Myślisz, że też chciałby tak odejść?

Prawie tak się stało! Bo po ostatnim spektaklu na drugi dzień o świcie mama wezwała karetkę. I już nie wyszedł ze szpitala.

mistyfikacja4
fot. agencja akpa

Granie w takim stanie musiało go strasznie dużo kosztować.

Tak, ale on był jak koń pociągowy. To było dla niego absolutnie najważniejsze: scena. Motywowała go, mobilizowała. To niezwykłe, że tak długo żył z tyloma schorzeniami i wychodził z chorób: trzy zawały, rak czwartego stopnia, udar i na tym ostatnim etapie nawrót raka. Być może gdyby do fizyczności, do ciała przykładał taką wagę jak do głowy, intelektu i ćwiczenia pamięci, to jeszcze mógłby pożyć. Ale wycieńczył organizm. A żaden człowiek nie trwa wiecznie.

 

Zdążył pokazać twoim dzieciom swoje ukochane Włochy?

Marzeniem taty było zabrać Helenkę i Leosia do Rzymu, gdy będą już na tyle duzi, by mógł być dla nich przewodnikiem. I dwa lata temu wykonaliśmy to dla niego. Spotkaliśmy się w Rzymie na święta wielkanocne. To był bardzo smutny wyjazd, bo tata bardzo już niedomagał, nie miał siły chodzić. Ale zrobiliśmy wszystko tak, by miał poczucie, że to on wszystko zorganizował, a my tylko mu trochę pomagamy. Gdy wracaliśmy po całym dniu zwiedzania, tata opowiadał wnukom historię miejsc, w których byliśmy.

Zdradzisz jego ulubione miejsca w Rzymie?

Kochał Schody Hiszpańskie. Piazza del Popolo - tam miał hotel, w którym przez lata się zatrzymywał. Uwielbiał spacerować po Forum Romanum. Na pewno Panteon i plac przy Panteonie, Piazza della Rotonda, gdzie zawsze zasiadał na kawę. No i jeszcze Campo de’ Fiori z pomnikiem Giordana Bruna. To też było jego miejsce. Miał swoje ścieżki, po których rytualnie wędrował.

Ale to Kraków był dla niego najwspanialszym miastem świata?

Kiedyś tata dostał propozycję etatu w szkole teatralnej we Włoszech. Rodzice zastanawiali się, czy nie wyemigrować, skoro nadarza się taka okazja, ale się nie zdecydowali. Byli bardzo wrośnięci w Kraków. Natomiast mam poczucie, że właśnie na moim tacie ta historia, ta karma krakowska gdzieś się kończy, zamyka. Że w nim skumulowały się wszystkie wielopokoleniowe dążenia, zrealizowały w takiej skondensowanej formie. I… that’s it.

 

Marianna Stuhr - Artystka wizualna, tworzy grafiki i malarstwo abstrakcyjne. Absolwentka Wydziału Grafiki krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych oraz studiów doktoranckich na ASP w Warszawie. Stypendystka Fundacji Kościuszkowskiej. Mama 13-letniej Helenki i 10-letniego Leosia. Mieszka w niemieckim Kronbergu.

Kim był Jerzy Stuhr?

Jerzy Stuhr - (1947–2024) Aktor teatralny, filmowy i dubbingowy, reżyser, pedagog oraz pisarz. Ukończył polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim i Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Znany z licznych ról teatralnych, filmowych i dubbingowych. Niektóre z nich zyskały status kultowy, jak na przykład rola Maksa w „Seksmisji”. Reżyserował filmy, m.in. „Spis cudzołożnic” i „Historie miłosne”. Pełnił funkcję rektora PWST w Krakowie. Był laureatem wielu nagród, w tym Polskiej Nagrody Filmowej Orzeł za osiągnięcia życia. Jego ostatnim dziełem reżyserskim i aktorskim był spektakl „Geniusz” Tadeusza Słobodzianka w Teatrze Polonia.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 09/2025