25 lat temu Barbara i Jerzy Stuhrowie po raz pierwszy opowiedzieli w PANI o swojej miłości. W 2021 roku mija pół wieku od ich małżeńskiej przysięgi, ale jak mówi nam Jerzy Stuhr, dopiero teraz w pełni pojmuje jej sens. Jaki jest ich przepis na miłość?
22 grudnia mamy 50. rocznicę ślubu. Marzyłam – nawet nie mówiłam o tym Jurkowi, chciałam postawić go przed faktem dokonanym – że ruszymy razem w podróż Koleją Transsyberyjską. Pandemia wszystko zrujnowała, niczego nie można zaplanować. Wiem, kiedyś się skończy, ale czy będziemy zdrowi? Co to będzie za kraj? Co nas będzie cieszyło? Jurek jest niesłychanym indywidualistą. Dzięki niemu miałam inne spojrzenie na życie, pracę, politykę. Wiedziałam, że nie można dać się zdławić. Czasami myślę o tym, jak to się stało, że ja z chłoporobotniczej rodziny, Jurek z wysokiej inteligencji, a tyle lat jesteśmy razem i się nie pozabijaliśmy. Mało jest takich par. W miłości dajesz i bierzesz, ale musi być w tym równowaga. Dawanie daje większe poczucie sensu życia. Ale umieć brać to też sztuka.
Jurek nie jest łatwym typem. Nie umie rozmawiać o swoich emocjach. Oświadczył mi się w klubie "Pod Przewiązką", w podziemiach akademika Politechniki Krakowskiej. Powiedział chyba: „Może byśmy tak razem spędzili życie...”. W tle słychać było jazz na żywo. Zabawne, ale mój mąż pamięta to inaczej. Była wiosna 1968 roku. Całe życie łatwiej mu było okazać uczucia na scenie niż w życiu prywatnym. Liczył, że zrozumiem, że jestem dla niego ważna. Zrozumiałam. Sama byłam mało wylewna, nie oczekiwałam rzeczy niemożliwych.
Długo nie zastanawiałam się, gdzie będziemy mieszkać, z czego żyć i jak. Pochodziłam z bardzo skromnego domu, wydawało mi się, że zawsze dam sobie radę. Klepaliśmy z Jurkiem biedę, jedliśmy jeden studencki obiad na spółkę, ale czuliśmy się wolni. Żyliśmy, w jakimś sensie, z dnia na dzień. Liczyły się spektakl, w którym Jurek wystąpił, moje koncerty, szalone wieczory w SPATiF-ie. Wcześniej nigdy czegoś takiego nie doznałam. U mnie w domu wszystko było pod kontrolą.
Jurek dał mi wolność życia, zachłysnęłam się tym. Jako muzyk miałam wdrukowaną dyscyplinę, oni żyli jak cyganeria. Dla mnie to było objawienie.
Kiedy muzyk pracuje, jest bardzo samotny. Ćwiczysz tygodniami, miesiącami. Mój mąż, słysząc kiedyś, jak cały dzień ćwiczę, powiedział: "Basia, rany boskie, co ty tak ćwiczysz?! Przecież ty to umiesz! Przecież nawet ja już to znam!". Tłumaczyłam mu: "Palce trzeba ćwiczyć". "Jezus Maria, jak ja bym miał tyle godzin pracować nad tekstem, w życiu nie zostałbym aktorem!"
Rodzice nigdy mnie nie pochwalili. Ani razu nie usłyszałam, że są ze mnie dumni. A Jurek się mną chwalił, był dumny. Poczułam się dowartościowana. Dał mi rodzaj nobilitacji. Rolami podzieliliśmy się naturalnie. On grał, ja pracowałam i zajmowałam się domem. Do głowy mi nie wpadła myśl, że to Jurek ma zajmować się zaopatrzeniem, gdy na półkach stały ocet, sól i zapałki. Albo że to Jurek zajmuje się dziećmi. Nie miałam poczucia, że się czemuś poświęcam. To było codzienne wydeptywanie swojej ścieżki, szukanie kompromisów, czasami kłótnie, niekiedy uległość, kiedy indziej opór i rewolta. Szybka kariera Jurka nałożyła się na jego nieobecność w domu. Nie było go miesiącami, a jak przyjeżdżał, całymi dniami był zakopany w swoich rzeczach: pisaniu, reżyserowaniu, uczeniu się nowej roli, spotkaniach... Poza tym ma w genach wewnętrzną samotność. Nie musi odzywać się do mnie, ale lubi, gdy jestem obok. Kiedyś wyjechałam na kilka dni, zadzwonił po godzinie, że czuje się "samotny jak pies".
Żeby człowiek uświadomił sobie, że jest szczęśliwy – bo nie dostrzegał tego na co dzień – czasem musi spaść na niego jakiś dramat. Znakiem ostrzegawczym był pierwszy zawał Jurka. Lekarze szykowali mnie na wdowę.
Gdy jechałam do szpitala, nie wiedziałam, czy będę zabierała do domu męża, czy w siatce jego kapcie i szlafrok. Maciek miał 13 lat, z niego czerpałam siłę. Działał na mnie jak balsam. Potem choroba Marianny, rak Jurka. Pierwsza diagnoza była druzgocąca: rak nieuleczalny. Dawali mu trzy miesiące życia. Trzeba było wziąć się z tym za bary. W każdej sytuacji umiałam się pozbierać. Jestem zadaniowa: szukam rozwiązania. Wtedy nie umiałam poradzić sobie z myślą, że zostanę bez niego. Nie spałam. Nagle przyłapałam się na tym, że bardziej martwię się o siebie niż o Jurka. Strasznie się za to nie lubiłam. Poszłam do psychologa i powiedziałam, że jestem okropna – zamiast martwić się tym, że mąż cierpi i być może umrze, myślę o sobie. A on na to: "To bardzo dobrze. Chce pani dać mu siłę, by walczył? Musi pani sama ją mieć". Cztery lata temu był drugi zawał. Jurek grał wtedy Czechowa dla Unicornu w Krakowie. Czuł się kiepsko, ale jeszcze zdążył odwieźć w nocy Krysię Jandę do hotelu... Niedawno miał wylew, lekarze znowu wspaniale się nim zaopiekowali.
Myślę, że moją siłą jest też to, że Jurek mnie cały czas widzi. Czuję się piękna dla mojego męża. Od lat na plaży noszę kostiumy jednoczęściowe; mam już swój wiek, a one dawały mi bezpieczny komfort. Rok temu, przed wyjazdem za Sycylię, mąż powiedział: "Basia, kup sobie strój dwuczęściowy". "Nie, bo mam brzuch", odpowiedziałam. "Ale ja kocham ten brzuch". No to kupiłam.
Barbara Stuhr – znakomita skrzypaczka, absolwentka Akademii Muzycznej w Krakowie. Grała w Capelli Cracoviensis, Muzyce Centrum i w orkiestrze Filharmonii Krakowskiej. W 1994 r. założyła kwartet Amar Corde, z koncertami zwiedziła pół świata. Współtwórczyni Unicornu – stowarzyszenia, które udziela pomocy chorym na nowotwory oraz ich bliskim. Żona Jerzego Stuhra od 1971 r. Mama aktora Macieja Stuhra i artystki graficzki Marianny Stuhr. Muza Jerzego Stuhra.
To już 50 lat! Rany boskie. (śmiech) Basia miała niespełna 20 lat, gdy oświadczyłem się jej w Klubie Studenckim "Żaczek". To jest wspomnienie, które wzrusza mnie do dziś. Powiedziałem to tak niezgrabnie, że Basia się rozpłakała. W tle koledzy wywijali rock and rolla. Tyle lat minęło, a ja nie nudzę się z moją żoną. Chyba to jest najważniejsze. Rozumiemy się od dzieciństwa. Ciągle mamy te same punkty odniesienia. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym tak długo żyć z kobietą z innego świata. Przepaść kulturowa jest tak ogromna, że w którymś momencie urywa się nić porozumienia.
Nasz związek był bardzo migotliwy przez te 50 lat. Może dlatego, że nigdy nie byliśmy stale ze sobą? Cała nasza młodość to były spotkania.
Pamiętam, jak jedliśmy obiad na spółkę. Basia miała karnety do stołówki. Kucharki litowały się nade mną i dawały drugą zupę, ale żona oddawała mi pół swojego mielonego. Mieszkaliśmy pokątnie, niepewni, czy nas nie wyrzucą. W końcu wylądowaliśmy przy ulicy Wrzesińskiej, w słynnym mieszkaniu teatralnym, gdzie jako świeżo upieczony aktor Starego dostałem przydział na pokój w spadku po Janku Nowickim. Mieszkanie składało się z czterech pokoi, ten najmniejszy – wydzielony z holu dyktą – był nasz. W składziku na węgiel codziennie nocowali bankietowicze. Prowadziliśmy życie towarzyskie 24 godziny na dobę.
Kiedy dzisiaj patrzę na moje dzieci, myślę, że my byliśmy odważniejsi w obyczajach, prowokacjach, w ambicjach zawodowych, w parciu na wszystko. Mieliśmy swoje fascynacje: żona muzykę, a ja teatr. Stary Teatr był wtedy jednym z najlepszych w Europie. Jeździliśmy ze spektaklami po całym świecie: Argentyna, Stany, Indie, Filipiny, Rosja, Tajlandia...
Byłem w Puławach, na planie pierwszego filmu Krzyśka Kieślowskiego, "Blizna", gdy w szpitalu przy ulicy Kopernika rodził się Maciek. Do Krakowa jechałem całą noc pociągiem, z kilkoma przesiadkami. O szóstej rano stanąłem pod szpitalnym oknem.
Po pierwszych sukcesach filmów Kieślowskiego zacząłem grać, grać i grać. To było szaleństwo. Przyjeżdżałem z Łodzi – z planu filmowego – na spektakl do Krakowa; Basia przychodziła omówić sprawy domowe; wychodziłem na scenę, grałem; po spektaklu żegnaliśmy się i wsiadałem do taksówki. O trzeciej nad ranem docierałem z powrotem do Łodzi. Prostytutki w hotelu Grand mówiły: "O, trzeba kończyć! Jureczek przyjechał, więcej klientów nie będzie". Następnego dnia to samo...
Tak żyliśmy latami. Żona wzięła na siebie ciężar prowadzenia domu i wychowywania dzieci. Pierwsze skrzypce w rodzinie grała Basia. Dosłownie i w przenośni. Chyba lepiej funkcjonowałem jako członek rodziny, którego... nie było w domu. Potrafiłem wytrzymać trzy, cztery tygodnie na łonie rodziny, potem mnie gnało. Najczęściej do Włoch, które pokochałem miłością wielką i odwzajemnioną. Nauczyłem się włoskiego, więc dostawałem różne propozycje – a to w jury festiwalu, a to zajęcia ze studentami, wyreżyserowanie sztuki teatralnej, zagranie w filmie... Jeździłem po całych Włoszech: Pontedera, Bolonia, Wenecja, Piza, Florencja, Palermo, Neapol, Rzym, Mediolan. Tęsknić zaczynałem po dwóch dniach. Kiedy wracałem do domu, najpierw były prezenty, radość, opowieści, a po kilku dniach okazywało się, że oni mają swój rozkład dnia, swoje zajęcia, przyzwyczajenia. I mnie w nich nie ma. Zawadzałem im jak mebel, który nagle ktoś postawił na środku pokoju i wszyscy się o niego potykają. Oświadczałem więc żonie, że muszę przyjąć kolejną ważną propozycję, pakowałem walizki i... znowu wyjeżdżałem na cztery miesiące.
Nigdy do głowy mi nie przyszło, żeby szukać przygód na boku. W domu mi niczego nie brakowało. Poza tym byłem szalenie wciągnięty w swoją pracę, zdyscyplinowany. Wiedziałem, że muszę uparcie, jak baran, dążyć do celu. Wtedy człowiek ma poczucie, że traciłby czas na romanse. Poza tym to są kosztowne sprawy. Nie w sensie finansowym. Ileż to wymaga zachodu, energii, kłamstw, kombinowania... Gdzie by mi się chciało! Przed tą hipotetyczną przyjemnością, która niby gdzieś tam na człowieka czeka, już wyrasta bariera psychologiczna. W lustrze nie mógłbym na siebie spojrzeć.
Kiedy obchodziliśmy 30. rocznicę ślubu, żartobliwie obliczyłem, że z tego 15 lat nie było mnie w domu, więc wciąż jesteśmy młodym małżeństwem.
Miłość najbardziej kojarzy mi się z olbrzymią tęsknotą do żony, do dzieci. To był dla mnie naturalny stan. Mam poczucie, że zawód zabrał mi coś z domowego szczęścia. Ale nie zamieniłbym tego. Moje szczęście polegało na tym, że żona to rozumiała. Nie walczyła z tym. Dała mi wolność bycia zrealizowanym.
Moje choroby to osobny rozdział. Bez żony już bym nie żył. Dopiero po 50 latach pojąłem sens małżeńskiej przysięgi: "Nie opuszczę cię aż do śmierci". Nagle zrozumiałem, że to jest prawda. To jest miłość. Na dobre i na złe. Co będzie dalej? Nie wiadomo. Kiedyś zapytano profesora Bardiniego: "Co pan robił przez ostatnie 20 lat?". "Przygotowywałem się do starości".
Jerzy Stuhr – jeden z najwybitniejszych polskich aktorów teatralnych i filmowych. Reżyser, scenarzysta, pedagog i pisarz, autor siedmiu książek. Były rektor PWST w Krakowie. Ulubiony aktor i przyjaciel Krzysztofa Kieślowskiego, zagrał kultowe role m.in. w jego: „Amatorze”, „Dekalogu X”, ale też w „Wodzireju” Feliksa Falka czy „Seksmisji” Juliusza Machulskiego. Sam wyreżyserował wiele filmów, m.in. „Duże zwierzę” i „Obywatela”. Laureat wielu nagród.