Wywiad

Jerzy Stuhr: "Może nie jestem przygotowany na koniec, ale mam poczucie spełnienia" Wywiad Twojego STYLu

Jerzy Stuhr: "Może nie jestem przygotowany na koniec, ale mam poczucie spełnienia" Wywiad Twojego STYLu
Fot. Karol Makurat/REPORTER

Według Jerzego Stuhra każdy dzień to niewiadoma, trzeba mieć odwagę, by jej wyjść naprzeciw. On za każdym razem, gdy odzyskuje zdrowie, ma większy apetyt na spotkania ze światem, bo w jego charakterze dominuje wola walki i twórcza pasja. Ma też w sobie pokorę wobec życia. Pomaga mu je cenić.  

Wybitny aktor. Jeden z tych, których za świetne role (w "Amatorze", "Wodzireju" czy "Seksmisji") nie tylko się poważa, ale i... lubi. Jego kwestie, jak choćby "Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę!", weszły do języka polskiego. Zyskał też szacunek za pełną optymizmu walkę z osobistymi dramatami: przeszedł dwa zawały, udar, zmagał się z rakiem krtani. Jak sam mówi: "Do zdrowienia potrzebna jest cierpliwość". Koneser sztuki i życia. Jego drugą ojczyzną od pół wieku są Włochy. Właśnie pakuje się na kolejny wyjazd z żoną Barbarą, do Wenecji. W przerwie siadamy przy kawie w ogrodzie. Długą chwilę milczymy, tak jak pan Jerzy lubi. Nigdzie się nie śpieszymy. Kontemplujemy razem świat. Ptaki śpiewają, lipy kwitną, ziemia pachnie...

Twój STYL: Nie wszyscy wiedzą, że Włochy to pana wielka miłość od pół wieku.

JERZY STUHR: W 1970 na trzecim roku szkoły teatralnej dostałem stypendium z Ministerstwa Kultury i w Wenecji spędziłem ponad dwa miesiące. Akurat trwał festiwal filmowy. Stałem na plaży w Lido wśród gapiów podziwiających gwiazdy filmu i do głowy mi nie przyszło, że lata później sam przejdę po czerwonym dywanie i odbiorę tam nagrodę. Zacząłem uczyć się włoskiego i zakochałem w Italii. Po kilku latach na zaproszenie uniwersytetu w Pizie pojechałem zagrać Onych Witkacego w reż. Giovanniego Pampiglione w teatrze w Pontederze. Spektakl okazał się sukcesem, posypały się propozycje kolejnych występów w Rzymie i Mediolanie. No i poszło. Zostałem zaangażowany do Teatro Stabile w Trieście, uczyłem aktorstwa w szkole w Bolonii oraz w Perugii. We Florencji prowadziłem letnie kursy dla aktorów i studentów. Potem było wspaniałe Palermo i Teatro Libero, gdzie robiłem Czarowną noc Mrożka. A w 1997 roku na festiwalu w Wenecji pokazano moje Historie miłosne. Dostałem nagrodę dziennikarzy i krytyków – FIPRESCI. Mój film zobaczył Nanni Moretti. Przez miesiąc puszczał go w swoim kinie Cinema Sacher na Trastevere w Rzymie. Tak się poznaliśmy. Później zaproponował mi rolę w filmie "Kajman".

 

I specjalnie dla pana wymyślił rolę w obsypanym nagrodami filmie "Habemus Papam", o człowieku, który zostaje wybrany na papieża, lecz nie chce się podjąć tej roli i ucieka z Watykanu.

Marzyłem o tym, by ktoś w świecie napisał dla mnie rolę. Tak jak w Polsce Kieślowski pisał "Amatora" czy Falk "Wodzireja". I to się w końcu stało we Włoszech. Dowiedziałem się o tym dopiero na planie.

Dziękowałem scenarzystom, że rola rzecznika Stolicy Apostolskiej jest tak fantastycznie napisana, że mi się to gra jak na skrzydłach. A oni na to: „Bo pisaliśmy ją z myślą o panu”. Grałem oczywiście po włosku, ale uparłem się, że kwestię „cholera jasna!” wypowiem po polsku. Zazdroszczę Włochom, że potrafią kpić z rzeczy świętych. Moretti nigdy nie zrobiłby filmu na kolanach. A u nas wszystko jest na kolanach, nie potrafimy żartować z sacrum. Po abdykacji papieża Benedykta XVI film okrzyknięto jako proroczy.

Ciekawe, czy podobnie będzie z następnym filmem. Niedawno spędził pan miesiąc w Turynie na planie "Nie umrę z głodu". Temat na czasie...

Główny bohater, znany szef kuchni, którego kariera zakończyła się katastrofą, postanawia podnieść się z upadku, podejmując walkę z marnowaniem żywności. Ja gram bezdomnego, byłego fałszerza obrazów, który znalazł się w więzieniu, a potem na ulicy. Nie ma nic i nie chce mieć nic, a to piękna filozofia. Na końcu obaj zakładają jadłodajnię dla bezdomnych. Morał z tego taki, że w życiu możesz stracić wszystko, ale musisz coś jeść. To też film o epoce, w której żyjemy, o potrzebie egzystencjalnej prostoty. Kręciliśmy noc w noc w brudzie i zimnie. Dzień zdjęciowy rozpoczynał się zazwyczaj o godz. 17, a kończył po trzeciej nad ranem. Pracowaliśmy w centrum, gdzie są wąskie uliczki, kampery producentów nie mogły tam wjechać, więc stołowaliśmy się w okolicznych tawernach.

Czekając na swoją scenę, postanowiłem rozgrzać się w pobliskiej kawiarni i zamówić herbatę. Siadam przy stoliku, podchodzi kelner i… stanowczo prosi o opuszczenie kawiarni. Byłem ubrany jak kloszard i wzięto mnie za kloszarda! Na nic zdały się tłumaczenia, że za rogiem kręcimy film, a ja jestem aktorem.

Obraził się pan czy potraktował to jako ciekawe doświadczenie?

Nie obrażam się łatwo. Na własnej skórze poczułem, co znaczy być wykluczonym ze społeczeństwa. To człowiekowi na nowo ustawia priorytety, daje do myślenia. Zawsze byłem uważnym obserwatorem, w budowaniu roli inspirowało mnie życie. Tydzień temu skończyłem kolejny film "Il sol dell’avvenire". Nanni Moretti ponownie zaprosił mnie na plan, tym razem w roli polskiego ambasadora, który ma o 30 lat młodszą narzeczoną. Tak się dziwnie składa, że w Polsce nie dostaję żadnych propozycji filmowych, a we Włoszech co chwilę. To film o roku ’56 na Węgrzech. Do Rzymu przyjeżdża cyrk węgierski na występy, w trakcie ich pobytu na Węgrzech wybuchają zamieszki i artyści nie mogą wrócić. Granie u Morettiego to ciężka robota, bo on potrafi robić po 40 dubli, a ja po piątym zaczynam umierać i jestem coraz gorszy. Mylę się w tekście, bo mnie to już nudzi. A Moretti dopiero się rozkręca. Na końcu jest piękna oniryczna scena na Fori Imperiali. W hołdzie Felliniemu. Zaczynaliśmy ją codziennie od Colosseo, a kończyliśmy na Campidoglio. Ogromny pochód wolności, tysiące ludzi, orkiestra, bohaterowie filmu, słonie, żyrafy, linoskoczkowie – 30 dubli! Myślałem, że umrę. Asystenci co chwilę do mnie przybiegali i mówili: "Dżersi, radośnie! Uśmiechaj się, przecież jesteś zakochany!". Chciałem ich zamordować.

 

Myśli pan o przemijaniu?

Tak, od czasu mojej pierwszej choroby. Jak miałem chorobę onkologiczną, myślałem, że już odchodzę, tyle że powolutku. Przy zawale serca wszystko dzieje się nagle: bum, gruch i po sprawie. Choroba onkologiczna się tli, masz czas na przemyślenia. Podsumowujesz siebie. Myślisz: "Coś tam zrobiłem. Mam dwoje dzieci". Dzieci zawsze były u mnie na pierwszym miejscu. Role to łątki. Tylko niektóre zostały ze mną. Na przykład Porfiry Pietrowicz ze" Zbrodni i kary", "Kontrabasista", dwie włoskie role witkacowskie: "Mątwa" i "Oni". Witkacego zawsze uwielbiałem, bo to był czysty absurd.

Może nie jestem przygotowany na koniec, ale mam poczucie spełnienia. Jestem spokojny.

Co by pan powiedział młodym ludziom, którzy wchodzą w życie?

Idźcie za pasją. Całe życie tak robiłem, choć nie było łatwo. Teściowa pytała Basię: "A Jurek nie chciałby być kierownikiem domu kultury? Przynajmniej miałby konkretny zawód. Kto to jest ten aktor?!". Ale poszedłem za pasją, a żona mnie w tym wspierała. Życie może być wielką przygodą. Trzeba tylko mieć odwagę w nią wyruszyć.

Cały wywiad przeczytasz w najnowszym, sierpniowym wydaniu Twojego STYLu.

okladka bez kodu TS08_2022_RGB

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również