Kilkadziesiąt tysięcy nominowanych i tylko jedna laureatka nagrody Global Teacher Prize dla najlepszego belfra na świecie. Za co? Andria Zafirakou uczy plastyki emigranckie dzieci w najbiedniejszej dzielnicy Londynu. Choć jej uczniowie mówią w 35 językach, sprawiła, że szkoła ich łączy. A sztuka przywraca im godność.
Popularności i charyzmy mógłby jej pozazdrościć niejeden celebryta. Dzięki nagrodzie Global Teacher Prize dla najlepszego nauczyciela na świecie Andria Zafirakou, skromna „pani od plastyki” z londyńskiego przedmieścia, z dnia na dzień stała się gwiazdą programów informacyjnych na wszystkich kontynentach.
O to chodziło pomysłodawcy konkursu, indyjskiemu filantropowi Sunny’emu Varkeyowi, którego misją jest przywrócenie prestiżu profesji nauczycieli. – To wy jesteście przyszłością świata – powiedział fundator, wręczając laureatce czek na milion dolarów. O tym, jak zasłużona jest ta nagroda, przekonuję się w londyńskiej dzielnicy Alperton, gdzie spotykam się z Andrią Zafirakou. Zanim rozsławiła tę część Londynu w mediach, gminę kojarzono głównie z wysoką przestępczością wśród małoletnich. Nie ma w niej nic z wielkomiejskiego rozmachu stolicy Wielkiej Brytanii. W ogóle niewiele tu „brytyjskości”, nie licząc iście dickensowskiej mizerii. Przy Ealing Road, głównej arterii Alperton, mijam zaniedbane komunalne szeregowce i zgrzebne sklepiki: nepalski spożywczak, indyjską cukiernię i nasz Podlasiak. Nieopodal mieści się biuro pomocy imigracyjnej i Comunidad Latina Cristiana, społeczność chrześcijan z Ameryki Południowej. Kościół Dobrej Nowiny oferuje darmowe posiłki dla bezdomnych. Ci koczują wokół, a teraz odprowadzają mnie wzrokiem pod pilnie strzeżoną bramę szkoły. W przeciwieństwie do większości budynków szkoła jest nowoczesna i zachęcająca. Mam wrażenie, że dotarłam do najjaśniejszego punktu na mapie Alperton. Procedury bezpieczeństwa są tak drobiazgowe, jakbym wchodziła do bazy wojskowej: dostaję imienną przepustkę ze zdjęciem oraz instrukcję: nie wolno mi poruszać się samodzielnie, cały czas będzie mi towarzyszył przedstawiciel szkoły. Kiedy poznam Alperton lepiej, zrozumiem, że wszystko to dzieje się w trosce o uczące się tu dzieci.
Mam szczęście: Andria Zafirakou, wicedyrektorka Alperton Community School (odpowiednika naszego gimnazjum), pozwoliła mi wziąć udział w prowadzonych przez nią zajęciach. – Welcome! – wita mnie promiennie niewysoka 40-latka. Ode mnie dostałaby milion dolarów za sam uśmiech. Kilkanaścioro jej podopiecznych w skupieniu wycina, klei i wyszywa. Choć to „tylko” plastyka, mam wrażenie, że dla dzieciaków to najważniejsza lekcja dnia. – Na tych zajęciach wykorzystujemy tkaniny – wyjaśnia Andria Zafirakou. – Stosujemy kolaż, druk stemplowy, batik, dekolaż – wylicza. – Uczniowie szykują pracę zaliczeniową. Na początku roku poznali różne techniki i każdy mógł wybrać ulubioną. Kaleb chciał pracować z filcem, robi pracę o historii telefonii – wysoki Afrykańczyk w skupieniu wycina model smartfona. – Richard tworzy własne wersje obrazów Vincenta van Gogha – Andria pokazuje wyhaftowaną przez 13-letniego hinduskiego chłopca Gwiaździstą noc. – Czyż nie jest piękna? – nauczycielka po kolei chwali pracę każdego z uczniów. Jestem pod wrażeniem kreatywności nastolatków. – Dzięki plastyce wielu uczniów odnalazło się w naszej szkole – wyjaśnia Zafirakou. – Dla 85 procent mieszkańców Alperton angielski nie jest pierwszym językiem. Wiele trafiających do nas dzieci w ogóle go nie zna. Są analfabetami.
W szkole, w której dzieci mówią 35 językami, to właśnie sztuka okazała się tym najbardziej uniwersalnym.
– Po przyjściu do nas są tak onieśmielone i wycofane, że od razu musimy pokazać, że je akceptujemy. Staramy się dostrzec inność każdego dziecka, docenić ich tradycje wizualne, lokalne rzemiosło. Dlatego tak lubią zajęcia plastyczne.
Zastanawiam się, czy cisza i dyscyplina w klasie spowodowane są moją wizytą, czy też nauczycielka ma swoje patenty. – Mam! – zdradza Andria Zafirakou. – Po pierwsze nigdy nie staję z przodu klasy. Zawsze w środku. Zapraszam uczniów, by stanęli w kręgu. Demonstruję jeden etap pracy i pozwalam im się rozejść do swoich stanowisk. Po kilkunastu minutach wspólnie patrzymy, co zrobili, i jeśli wszystko jest okej, demonstruję kolejny etap. Dzieci muszą mieć jasno określone i zrozumiałe zadania. Cały czas jestem obok i jeśli trzeba, pomagam. Asystuję, nie kontroluję – podkreśla Andria, która jest nieustannie w ruchu. Błyskawicznie podchodzi do tej osoby, która akurat jej potrzebuje. Jedna z uczennic chce ufarbować tkaninę na czerwono. – Proszę bardzo! – wychowawczyni wyciąga z magazynka czerwony pigment i wsypuje go do wody. – Musimy dodać jeszcze szczyptę sody, żeby kolor się utrwalił – tłumaczy dziewczynce. – Jeśli chcesz mieć jaśniejsze kręgi, przewiązujesz kawałeczki materiału sznurkiem. Pamiętaj, muszą się trochę pomoczyć, a jutro wyjmij z wody i przepłucz – instruuje nauczycielka. Po chwili znika w kantorku i za moment przynosi dla przykładu wcześniej zafarbowaną tkaninę. – Powinno ci wyjść mniej więcej coś takiego – mówi dziewczynce. – Ważne jest, żeby pokazać, jaki jest zamierzony efekt – wyjaśnia mi Andria Zafirakou.
Skąd są dzieci w tej grupie? Przyglądam się wyszywanym portretom na ścianie. Przedstawiają najróżniejsze sylwetki, rysy, kolory skóry i najdziwniejsze nakrycia głowy. – Ze Sri Lanki, Somalii, Sudanu, Nepalu, ale przede wszystkim z Gudźaratu, jednego z biedniejszych stanów Indii – wylicza Andria Zafirakou. Ich rodzice emigrują z desperacji, przyjeżdżają bez planów czy kwalifikacji, wykonują więc najbardziej podstawowe i najgorzej płatne prace. Jedyne, co mają w nowym miejscu, to krewnych, którzy wcześniej się tutaj urządzili i u których mieszkają kątem, czasem po kilka rodzin w jednym mieszkaniu. Nie mają łatwego życia.
Po lekcji Andria zabiera mnie na wycieczkę po szkole. Mijamy przestronne przeszklone sale: osobne do zajęć malarskich, rysunkowych i technicznych. – Proszę nie myśleć, że szkoła zawsze tak wyglądała – wyjaśnia moja przewodniczka. – Przed dwoma laty mieliśmy okropny ceglany budynek, gdzie ledwo się mieściliśmy. Pracownia tkanin była mikroskopijna. Okna się nie domykały i było tu jak w lodówce. Na ścianach zacieki. Kiedy po remoncie dzieci weszły do nowego budynku, na widok wykładzin pytały: „Proszę pani, tu są dywany, czy mamy zdjąć buty?” – śmieje się serdecznie Andria Zafirakou. – Czują się ze szkołą związani, uwielbiają w niej być. Gdybyśmy otwierali o szóstej rano, dzieciaki przychodziłyby tu bladym świtem. O 7.45 przed bramą jest już kolejka.
Zimą dzieci często nie mają ciepłych ubrań, trzęsą się z zimna, chcą wejść jak najszybciej. Kiedy otwieramy, biegną do kantyny, żeby wypić coś ciepłego i rozgrzać się przy kaloryferze, bo rodzice oszczędzają w domu na ogrzewaniu. W takiej dzielnicy jak ta nie da się być nauczycielem, który przychodzi odbębnić swoją robotę i wraca do domu.
Musimy się martwić nie tylko o wyniki w nauce, ale również o sytuację życiową uczniów. Kiedy zaczynają naukę, dostają od nas mundurki. Później rodzice powinni zaopatrzyć je w nowe, ale dzieci chodzą w przykusych, bo rodziców nie stać na takie zakupy. Ani nawet na to, żeby dzieci oprać. Dlatego kupiliśmy pralkosuszarkę. Kiedy ćwiczą na wuefie, wrzucamy ich ubrania do pralki, a kiedy kończą, wszystko jest czyste i suche – mówi.
Przemierzamy szkolny korytarz biegnący wokół ogromnego wewnętrznego patia. Z kolorowych galerii spoglądamy w dół na słoneczną kantynę. Wicedyrektorka zdradza, że dzieci w szkole w stolicy Wielkiej Brytanii, kraju stanowiącego piątą gospodarkę świata, bywają niedożywione. – Widać to też po pudełkach z lunchem, nie mają w nich wiele do jedzenia – mówi Andria Zafirakou. – Dlatego zorganizowaliśmy im bezpłatne śniadania. Serwujemy tosty, owsiankę, coś na ciepło i na zimno. Mogą się najeść do woli. Nie sprawdzamy, kto jadł w domu, kto nie. Śniadanie to dobry początek dnia. Zauważyliśmy, że kiedy dzieci przychodzą rano głodne, są zdekoncentrowane i poirytowane. Zaniedbanie wynika z tego, że rodzice pracują w systemie zmianowym w fabrykach, często na drugim końcu miasta. Dzieci wychodzą, kiedy rodziców już nie ma, i wracają ze szkoły do pustego domu, nikt nie czeka z kolacją. Z matką i ojcem rozmawiają przez telefon. Muszą same się zorganizować, czasem wykonywać obowiązki dorosłych. Miałam uczennicę, która regularnie wagarowała. Kiedy pojechałam do jej domu sprawdzić, co się dzieje, okazało się, że mieszka w komunalnym mieszkaniu ze wspólną kuchnią. Każda z mieszkających tam rodzin miała określone godziny gotowania. Dziewczynka urywała się ze szkoły, bo była oddelegowana do robienia jedzenia, kiedy wszystkie inne kobiety w tej rodzinie były w pracy.
W drodze do gabinetu nauczycielskiego Andria tłumaczy, dlaczego szkoła przypomina fortecę. Problemem Alperton są młodociane gangi, które próbują rekrutować nowych członków w szkole. Często są to krewni uczniów: kuzyni, bracia. Wiedzą, kiedy dzieci kończą lekcje i jakim autobusem wracają do domu. – Zaczepiają, zastraszają. Wokół szkoły kręcą się dilerzy, często czuć zapach marihuany. Musimy pilnować, żeby przemoc i narkotyki nie wkradły się do szkoły – mówi z powagą. Wyglądamy przez szkolne okno wychodzące na szemraną okolicę stacji metra. Tuż za rogiem siedzą bezdomni, ci sami, których mijałam w drodze do szkoły. – Dziewczynki, które wychodząc, wpadają wprost na pijanych mężczyzn, boją się same wracać do domu – mówi wicedyrektorka. – Bywa, że prosimy rodziców, żeby przyjechali po córki lub odprowadzamy je do autobusu. W najgorszym razie zamawiam im taksówkę do domu. Czasem czekam z uczennicami do wieczora, żeby ktoś po nie przyszedł. Staram się wtedy myśleć tak: gdyby chodziło o moje dzieci, też chciałabym, żeby były z nauczycielem, któremu leży na sercu ich bezpieczeństwo.
Jako wicedyrektor Andria Zafirakou odpowiada za organizowanie zajęć dodatkowych. Intuicyjnie wyczuwa, które sprawią dzieciakom największą frajdę, i zachęca, by przychodziły na nie ze swoimi pomysłami. – Powtarzam im: znajdźcie dziesiątkę chętnych i my wam takie zajęcia zorganizujemy. Wówczas one werbują 50! – Hitem okazały się lekcje krykieta i boksu dla dziewcząt. Uczennice wstydziły się boksować przy chłopakach, bo pochodzą z ortodoksyjnych rodzin – mówi nauczycielka. Innym razem dziewczynki zapytały: „Miss, czy też mogłybyśmy pograć w krykieta?” (narodowy sport Indii – przyp. red.). W ten sposób powstała świetna szkolna drużyna żeńska. To są takie sporty, które pozwalają im się wyżyć, ale w kontrolowany sposób. – Czy rodzice nie protestują przeciw takim wyzwolonym zajęciom dla dziewcząt? – dopytuję. – Cóż, miewamy naprawdę trudnych rodziców – zawiesza głos Andria. – I chodzi nie tylko o bariery kulturowe. Jest to ten typ rodziców, którzy zawsze wiedzą lepiej. Ale większość ostatecznie pozwala dzieciom na udział w zajęciach i co więcej, daje się wciągnąć w życie szkoły. Frekwencja na wywiadówkach wynosi 95 procent – rozpromienia się nauczycielka. – Czy martwi się pani o dzieciaki, kiedy jadą na wakacje? – pytam. – Owszem – przyznaje pedagog – zastanawiam się, czy wrócą do szkoły, czy ktoś im nie namiesza w głowach przez ten czas albo nie odwiedzie od nauki. Martwię się też o nie w weekendy. Najgorsze są piątki i poniedziałki. Pod koniec tygodnia myślę intensywnie o tym, co je czeka w domu. Jeśli dzieci miały ciężki weekend, w poniedziałek bywają nieznośne, wylewają się z nich złe emocje. Nasze pedagogiczne radary są wówczas wyczulone i staramy się takimi przypadkami z miejsca zająć. Jeżeli dzieci zachowują się nietypowo, zawiadamiamy również opiekę społeczną – tłumaczy wicedyrektorka. „Dobrze, że dziś wtorek – myślę w duchu – może nie byłoby tak spokojnie”. Do pokoju nauczycielskiego wkracza George, rzecznik prasowy szkoły i mój szkolny anioł stróż. Przypomina, że nasz czas się kończy, bo Andria wieczorem leci do Argentyny. Ma tam poprowadzić cykl wykładów związanych z jej pracą pedagogiczną i Global Teacher Prize. To dobry moment, by o tym wyróżnieniu porozmawiać. – Szczerze mówiąc, nikt z nas wcześniej o niej nie słyszał. W Wielkiej Brytanii nauczyciele robią swoje i już. Nie wyobrażaliśmy sobie, ile ta nagroda będzie dla nas oznaczać.
Andria Zafirakou zdradza, że do konkursu zgłosił ją kolega z pracy. Nie może się nadziwić, że chciało mu się zadać sobie tyle trudu i wypełnić masę formalności. W lipcu 2017 roku nieoczekiwanie dostała e-mail z informacją, że jest jedną z 33 tysięcy nominowanych. W grudniu kolejny z wiadomością, że znalazła się pośród 50 kandydatów do nagrody. – 11 lutego 2018 zadzwonił do mnie przedstawiciel organizatorów, żeby oznajmić mi, że jestem w pierwszej dziesiątce. Spytał, czy przyjadę do Dubaju na ceremonię wręczenia nagrody.
Od tamtej chwili moje życie stoi na głowie – przyznaje nauczycielka. – Wczoraj mieliśmy tu ekipę stacji Sky News, która chce zrobić o szkole serial dokumentalny. Nie ma dnia, żeby na ulicy nie podbiegały do mnie dzieci, wołając: „Miss, słyszeliśmy o pani, gratulujemy!”. Ten milion dolarów zadziałał na ludzką wyobraźnię. Mimo całego tego szaleństwa wierzę, że robię to wszystko po coś. Atencja mediów przekłada się na zainteresowanie instytucją szkoły, a nauczyciel wreszcie nie jest postrzegany jako nieudacznik – przyznaje laureatka Global Teacher Prize. Rozmawiamy o kryzysie zawodu: według przeprowadzonego przez Varkey Foundation (pomysłodawców konkursu) globalnego sondażu tylko pięć procent Brytyjczyków uważa, że status nauczyciela i lekarza jest równy. W Izraelu tylko osiem procent rodziców poleciłoby ten zawód dzieciom. To właśnie dewaluacja zawodu nauczyciela skłoniła rodzinę Varkeyów do ufundowania tak hojnej nagrody.
Co się stanie z milionem dolarów? – Na pewno z nim nie zniknę, choćby dlatego że jest wypłacana w ratach – puszcza do mnie oko nauczycielka. – Jestem zobowiązana przez najbliższe pięć lat pracować w zawodzie, ale szczerze mówiąc, nigdy nie miałam innych planów. Chcę, żeby te pieniądze pomogły rozwijać artystyczne horyzonty dzieci z biednych środowisk. Założyłam organizację Artists in Residence (Artyści rezydujący), której misją będzie zapraszanie słynnych muzyków, malarzy i aktorów do udziału w zajęciach szkolnych. Dzieci z Alperton nie mają kontaktu ze sztuką wysoką, rodzice nie zabiorą ich do teatru, filharmonii czy galerii. Pragnę więc, żeby sztuka przyszła do nich, żeby poznały artystyczne zawody z bliska.
Dzięki zdobyciu nagrody miałam okazję rozmawiać ze sponsorami, ludźmi biznesu. I wie pani, co mówią? Że korporacje mają świetnych specjalistów, techników i inżynierów, ale coraz mniej ludzi kreatywnych, z wizją. Wtedy zrozumiałam też, dlaczego fundatorzy nagrody postanowili uhonorować nauczyciela sztuki, a nie nauk ścisłych.
– Naprawdę nigdy nie korciło pani, żeby zmienić zawód, wyprowadzić się pod lepszy adres? – podpytuję, kiedy się żegnamy. – Nie – mówi twardo Andria Zafirakou. – Tu zaczęłam pracę i to właśnie Alperton dało mi możliwości rozwoju. Chciałam uczyć plastyki i plan zrealizowałam z nawiązką, bo nie sądziłam, że mogę tyle dzieci nauczyć ponad plan. Przychodzą do mnie dorośli uczniowie i opowiadają o osiągnięciach: jedna dziewczyna założyła markę odzieżową, druga jest architektem, a jeszcze ktoś inny projektuje gry komputerowe. Nauczyciele, których szkoliłam, chwalą się osiągnięciami pedagogicznymi. Cieszy mnie każdy dzień tutaj. Jestem spełniona.