Wielu przyznaje: była najlepsza. Po prostu fenomen. Niewiarygodna muzykalność, niespotykana barwa głosu. I bardzo trudny los. O tym, skąd wzięła się Anna German i co skrywała przed światem, opowiada Mariola Pryzwan, wielbicielka i biografka artystki.
PANI: Jerzy Ficowski nazwał Annę German dużym, nawet bardzo dużym dzieckiem. Była zbyt naiwna, niewinna?
MARIOLA PRYZWAN: Miała nadwrażliwą̨ naturę̨. Bardzo łatwo można ją było zranić: słowem, gestem, spojrzeniem. Inni nie zwróciliby nawet na takie sprawy uwagi, ona mogła przepłakać́ wiele godzin. Była całkowicie pozbawiona pancerza ochronnego.
Podobno czasem podczas zbiorowego tournée zamykała się w pokoju hotelowym i nie brała udziału w koncercie?
Tak się zdarzało w ostatnich latach jej życia w czasie amerykańskiego tournée. Wiedziano, że nie należy jej wtedy na siłę przekonywać do występu. Kiedy sama uporała się ze swoim stanem, wracała na scenę. Jak zawsze perfekcyjna.
To była depresja?
Miewała stany depresyjne. Ogarniał ją jakiś obezwładniający smutek. Stąd pewnie jej dystans do ludzi. Zawsze uprzejma, pomocna, ale bez spoufalania się. Być może brało się to z dzieciństwa. Z traum, które przeszła, i tajemnic, które musiała skrywać.
Tych tajemnic było sporo.
Anna zawsze była inna. Po pierwsze cudzoziemka, po drugie protestantka, po trzecie bardzo wysokiego wzrostu. Co prawda długo myślano, że jest poł Polką, tylko po mamie Holenderką. Powtarzała przecież, że jej ojciec był Polakiem, tu się urodził. I ucinała temat, nic więcej o nim nie mówiła. A on urodził się w Polsce tylko dlatego, że w tym czasie jego ojciec Friedrich studiował w Łodzi w Baptystycznym Seminarium Teologicznym. W domu Anny mówiło się̨ po fryzyjsku, rosyjsku i niemiecku. Polskiego zaczęła się uczyć, gdy miała 10 lat.
Nie miała ani kropli polskiej krwi.
Ani polskiej, ani rosyjskiej. Po mamie odziedziczyła geny holenderskie, po ojcu niemieckie. Przodkowie ze strony matki to mennonici, zaproszeni do Rosji przez Katarzynę Wielką. Ojca - baptyści, którzy w XIX wieku przybyli na Ukrainę. Lata 30. XX wieku przyniosły krwawe czystki. Obcy poddawani byli represjom, oskarżani o szpiegostwo. Matka Anny, Irma Martens, szukała schronienia w dalekim Uzbekistanie. Tam też pojawił się Eugen Hormann, z rosyjskiego German, o którym Irma zawsze mówiła: Żenia. Wysoki, przystojny, nie wyglądał jak Niemiec ze swoimi ciemnymi kędzierzawymi włosami. Połączyła ich miłość.
To po ojcu Anna odziedziczyła muzykalność?
Fizycznie była podobna do jasnowłosej mamy, z łagodnego charakteru do babci, a zdolności muzyczne faktycznie musiał przekazać jej ojciec. Przed ucieczką do Uzbekistanu był dyrygentem chóru. Znał na pamięć́ niezliczoną ilość́ wierszy, śpiewał, grał na gitarze i skrzypcach. Ania urodziła się w bardzo trudnych czasach. W lutym 1936 roku szalał stalinowski terror. Rodzina mieszkała wtedy w uzbeckim mieście Urgencz, w gliniance…
Potem było tylko gorzej: aresztowanie ojca, próba odszukania go na Syberii, kolejne ucieczki, no i rozłąka z matką.
Irma została wcielona do trudarmii, czyli prac przymusowych. Przy pożegnaniu niespełna siedmioletnia Ania tak strasznie płakała i krzyczała, że jej matka zapamiętała to na zawsze. Brakowało słów, by opisać́ rozpacz dziecka. Wcześniej Ania straciła młodszego braciszka – Fryderyk zmarł na szkarlatynę. Nigdy nie widział ojca, który wkrótce po aresztowaniu został rozstrzelany. Ania miała wtedy niecałe dwa latka. Z mamą i babcią żyły w takiej biedzie, że Irma była zmuszona wymienić pościel na kubek kaszy.
Te traumatyczne przeżycia wpłynęły na całe życie Anny?
Na pewno ją w dużym stopniu ukształtowały. Jej skrytość, nieufność, niepewność, wyczulenie na ludzką krzywdę, nadwrażliwość. Ale te pierwsze 10 lat życia, spędzone w Azji Środkowej, najpierw w Uzbekistanie, potem w Kirgizji i Kazachstanie, pozostawiły w niej też inny trwały ślad: zamiłowanie do natury, przestrzeni, orientalnej kuchni, no i języka rosyjskiego.
Polka z przypadku, a potem z wyboru?
Tak. Zawsze podkreślała, że to Polska jest jej ojczyzną, a Warszawa stała się jej przystanią. Gdy z mamą i babcią opuszczały Związek Radziecki w maju 1946 roku, sowiecki pogranicznik powiedział: „Jeszcze zobaczycie, że tam nie jest tak dobrze”. Irma milczała. Wiedziała swoje: w Polsce będą wreszcie wolne. Wyjechały jako repatriantki, bo podczas wojennej tułaczki, w Kirgizji, Irma wyszła za mąż za 12 lat młodszego Hermana Gernera. Był polskim Żydem z Kresów, uciekającym przed Holokaustem w głąb Związku Radzieckiego. Przez lata konsekwentnie podtrzymywano wersję, że zginął albo zaginął pod Lenino. Wiadomo jednak, że po wojnie spotkali się raz, w Nowej Rudzie. Herman Gerner w opowieściach Irmy nosił nazwisko Berner. W Polsce po wojnie nazywał się Henryk Krzeczkowski. Był znanym tłumaczem literatury, publicystą, żarliwym katolikiem i gejem. To kolejna tajemnica, którą Anna w sobie nosiła. W Polsce Ludowej nie opowiadała ani o ojcu Niemcu, ani o ojczymie.
Wychowały ją dwie silne kobiety: matka i babcia.
Mama, kobieta dzielna, surowa i twarda, całe życie bardzo dużo pracowała. Po studiach pedagogicznych w Odessie uczyła niemieckiego i rosyjskiego. Annę wychowywała głownie babcia adwentystka. Ciepła i życzliwa dla ludzi, wciąż komuś pomagała, również w poniemieckiej kamienicy we Wrocławiu, w której zajmowały skromne komunalne mieszkanie. To ukochana babcia wywarła na Annę największy wpływ.
Cały wywiad przeczytacie w najnowszym numerze magazynu PANI