Droga Borysa Szyca do sukcesu była szybka i spektakularna. Droga do dojrzałości długa i żmudna. Pewnego dnia znany aktor pomyślał: „Muszę się ratować, bo umrę”. I tak zrobił. Przeczytajcie!
Spis treści
PANI: Patrząc panu w oczy, zastanawiam się, czy gdzieś tam głęboko wciąż jest mały chłopiec, który biegał w stroju krasnala w „Kingsajzie” Machulskiego.
Borys Szyc: (uśmiech) Gdzieś tam jest. Czasem bliżej, czasem trochę dalej. Wewnętrzne dziecko to po prostu nasza wrażliwość. To zachwyt, to otwarte szeroko oczy i usta. To głośny śmiech, to chęć biegnięcia naprzód bez celu. To brak cynizmu i wyrachowania. To czystość, która potem szarzeje wielokrotnie już wyprana z kolorowymi rzeczami. Staram się nim opiekować, żeby nie zniknął. Trzeba dbać o nasze wewnętrzne dziecko. Często sporo czasu zajmuje, żeby się do niego dobić, bo w drodze do dorosłości zamykamy wiele drzwi. Całe moje dziewięcioletnie trzeźwe życie polega na otwieraniu tych drzwi i szukaniu tego dziecka, żeby je utulić i uspokoić. Bywa też tak, że wewnętrzny dzieciak przejmuje nad nami kontrolę.
Prawda. Znam takie przypadki. Wtedy...
…dorosły facet zaczyna zachowywać się jak rozwydrzony, źle wychowany bachor. Długo dużo rzeczy - a nawet za dużo - robiłem pod wpływem tego małego chłopca. Więc trzeba mieć z nim kontakt, ale nie można mu pozwolić przejąć swojego życia. W pewnym wieku wypada dojrzeć.
Jakiego wzorca męskości szukał tamten dziewięciolatek? Na planie była plejada osobowości, m.in. Jerzy Stuhr, Jan i Juliusz Machulscy, Marek Walczewski…
Nie miałem pojęcia, kto jest kim. Poszedłem na plan zawinąć cioci kilka fiolek ze sztuczną krwią, która rozpuszczała się w ustach. Kiedyś dała mi jedną. Na przerwach w szkole ktoś „dostawał” w twarz i pluł krwią. Świetna zabawa. Dorośli coś kręcili, przebrali mnie i przy okazji sobie pobiegałem. Siedziałem nawet u Julka Machulskiego na kolanach i mówiłem: „Wujek, wujek”. Tyle. Myślę, że nie mając ojca - poznałem go w liceum, dopiero wtedy zaczęliśmy rozmawiać – całe dzieciństwo podświadomie szukałem taty. Figury ojca.
Czego konkretnie?
Wzorca. Autorytetu. Starszego faceta, który pokazałby mi, na czym polega życie. Ochronił mnie. Zdumiewa mnie, jak czasy się zmieniły. Pamiętam, że moje dzieciństwo to było stałe udowadnianie, że jestem silny. Chodziło o siłę fizyczną, tężyznę. Cały czas z kimś się biłem. Wszyscy biliśmy się non stop. W dzienniczku miałem doklejane kartki z uwagami: „Borys pobił się z Krzysiem, Borys wyrwał kępę włosów Adamowi, Borys przyniósł finkę do klasy…”. Mimo że byłem z dobrego domu, gros życia spędziłem na podwórku. Łódzkie podwórka były wtedy niezwykłe. Nadal są. Moja córka zaczęła studia na Akademii Muzycznej w Łodzi, co jest dla mnie symboliczną podróżą w przeszłość. Łódź, z której ja uciekłem, ona wybrała na miejsce swojej przygody życia. Odwożąc Sonię, przejechałem się ulicą Wólczańską do Czerwonej. Patrzyłem na moje podwórka, komórki, garaże, którym zapadały się dachy, gdy po nich skakaliśmy i wpadaliśmy do środka. Wróciły wspomnienia… Zawsze miałem starszych kumpli z różnych środowisk. Chciałem być jak oni. Konsekwencje bywały różne. Przejąłem ich wzorzec męskości - kto silniejszy, ten ważniejszy i lepszy.
Zawsze był pan szczery wobec siebie?
Starałem się. Stawanie w prawdzie jest oczyszczające. Zawsze też waliłem prosto z mostu, co myślę, co niekoniecznie przysparzało mi przyjaciół. Oczywiście miałem długi okres alkoholowy, kiedy się oszukiwałem. Kreowałem autorską rzeczywistość. Myślę, że to się wiązało z błędnym poczuciem męskości i brakiem wzorca. Miałem w głowie obraz pozlepiany z różnych kawałków, często niepasujących do siebie. Mówiłem żartobliwie „tatuś” do wielu starszych znajomych: Krzysia Materny, Krzyśka Kowalewskiego, Daniela Olbrychskiego, który kiedyś zagrał mojego tatę i do dziś mówi do mnie „synku”. Jeden mi powiedział jedno, drugi coś zupełnie innego, a ja próbowałem skleić to w całość. Pierwszym przełomem były narodziny mojej córki, drugim – moment, kiedy pojawił się Henio, męski potomek rodu. Ponad 40 lat otaczały mnie kobiety. Wychowywała mnie mama, która miała same koleżanki, moje ciocie: Wiesia, Jola, Krysia, było ich mnóstwo. Mam córkę, żonę, moja żona ma dwie córki, nasz pies jest suczką. Otulały mnie żeńskie energie, które uwielbiam...
…ale?
Strasznie tęskniłem za takim wewnętrznym kumplem. Kiedy urodził się Henio, poczułem się tak, jakby wszystkie elementy układanki wpadły wreszcie na swoje miejsce. Myślę, że odnalazłem w sobie tego małego chłopca, od którego zaczęliśmy naszą rozmowę, w momencie, kiedy zobaczyłem Henia. Justynka rodziła przez cesarskie cięcie, więc ja pierwszy trzymałem syna na rękach. To było metafizyczne przeżycie. Magia. Leżałem przy nim godzinami i się w niego gapiłem. Henio urodził się 21 marca 2020 roku w momencie, kiedy wybuchła pandemia i rząd wszystko zamknął. Czas się zatrzymał. Ja się zatrzymałem. Spędziłem w domu sześć miesięcy.
Dar od losu.
Najcenniejszy. Ten mały chłopiec wzbudził we mnie strumień wspomnień z dzieciństwa, a właściwie strumień emocji, które przedzierają się przez całe ciało, czasem boleśnie. Za emocjami idą oczywiście obrazy i jest ich mnóstwo: z podwórka, z przedszkola, które wciąż istnieje przy ul. Czerwonej, w pięknym pałacu Adolfa Steinerta, niedaleko mojego rodzinnego domu. Myślę o tym, odprowadzając do przedszkola mojego syna.
Latem zmarł pana ojciec, Jerzy Michalak. Udało się wam zbliżyć do siebie?
Paradoks. Kiedy zaczynałem być z ojcem blisko, on odszedł. Na pogrzebie w Krakowie powiedziałem, że dziwne są te nasze drogi. Ciągle się rozjeżdżały, a kiedy w końcu zaczęły się coraz mocniej przeplatać, ojciec zachorował i szybko umarł. Miał 80 lat, mógł jeszcze pożyć. Nie zdążyliśmy o wielu rzeczach porozmawiać… Pierwszy bliższy kontakt, który nawiązałem z nim w liceum, był podszyty wstydem.
Myślałam, że złością i żalem.
Trochę też, ale większą złość czuła moja mama. U dziecka zawsze silniejsza będzie ciekawość: kim ten człowiek jest? Ojciec był dla mnie obcym facetem. Nie potrafiłem wymówić słowa „tato”, bo z niczym mi się nie kojarzyło. Nie wiedziałem, co znaczy. Nie kochałem go wtedy. Nie wiem, czy kiedykolwiek pokochałem... Był nieobecny całe moje dzieciństwo, nasze korzenie nigdy się nie połączyły. Poznaliśmy się jako dwa dorosłe drzewa, którymi wiatr smagał, na tej dojrzałości budowaliśmy relację. Cieszę się, że poznał Henia. Henio wie, że był taki dziadek Jurek. To jest dla mnie ważne.
Jest pan ulepiony z tych niesamowitych facetów, których pan zagrał?
Odwieczne pytanie - jajko było pierwsze czy kura? Ja im coś daję czy oni mnie? To działa w obie strony. Coś mi dał Hamlet, a ja Hamletowi. Na tym polega magia, że pomiędzy utworem literackim a aktorem powstaje trzeci byt. To już nie jest ani Hamlet, ani Borys Szyc, tylko „ja” literacki. Sztuka splata się z życiem. Czasem wychodzi z tego niebezpieczna mieszanka.
Zazdroszczę panu, że może bezkarnie pożyć sobie cudzym życiem.
Różnie to bywa. Mam parę wyniszczających ról w życiorysie, m.in. właśnie Płatonowa. No cóż, lubię się spalać. Nie umiem grać na 80 procent, wolę na 200, wtedy mam poczucie, że robię to uczciwie. Tylko że za tą cienką granicą zaczyna się autodestrukcja. Tamten mocno alkoholowy czas w moim życiu, to było ciągłe przekraczanie siebie. Chciałem doświadczyć wszystkiego, wszędzie, ze wszystkimi. Poczuć każdą emocję, przeżyć każdą sytuację. Teraz myślę, że człowiek nie musi wszystkiego przeżyć, żeby poczuć, że żyje naprawdę.
Ale wtedy miał pan pewnie poczucie, że dotknął jądra życia.
Dwóch nawet... Już widzę te nagłówki w tabloidach. (śmiech) Złapałem życie za jaja, mówiąc w skrócie. Ale i ono mnie złapało, a to już wesołe nie było. Z drugiej strony musiało mnie złapać, żebym się ogarnął. Dlatego ważne, żeby się odrywać od tego zawodu. Dom bardzo w tym pomaga: rodzina, dzieci, zwykłe życie. Przez długi czas w ogóle nie myślałem o zwykłym życiu. Teraz myślę głównie o tym. Igor Herbut ma ładną piosenkę o wdzięczności: „Nie czekaj z wdzięcznością na nic wielkiego. Bądź wdzięczny, a wszystko stanie się wielkie. Gdy przestałem czekać na coś ważnego, nagle wszystko stało się ważne”. Czuję wdzięczność, kiedy wracam do domu i biegnie do mnie mój synek. Kiedy wieczorem mogę położyć się obok niego i opowiedzieć mu bajkę. Kiedy moja żona przytula się do mnie. Kiedy rano odprowadzamy Henia do przedszkola, trzymając go z obu stron za rączki. To są momenty magiczne. Strasznie się cieszę, że mogę wykonywać zawód, który kocham, który jest moją pasją ale już wiem, że nie sztuka jest ponad wszystko. Dobre życie jest sztuką.
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze magazynu "PANI"