Borys Szyc mówi, że uprawia "najbardziej pochrzaniony zawód świata". Ale pracy ma tyle, że jego kalendarz jest zapełniony na dwa lata do przodu...
Jakimi niespodziankami zaskoczył pana 2020 rok?
To był dla mnie rok wielu niespodzianek. Ta najmilsza, mój synek Henryk, właśnie kończy rok. Urodził się w pierwszy dzień wiosny, dokładnie wtedy rozwinął się lockdown. Pamiętam, że zamknęli nam szpital dzień po tym, kiedy urodziliśmy. Zatem zostałem w tym zamkniętym szpitalu, z żoną i synkiem, cztery dni. To się przeciągnęło
w zasadzie na pięć miesięcy nicnierobienia zawodowo.
To frustrujące…
Nie, dla mnie było zbawieniem – to nigdy nie wydarzyłoby się w „normalnym trybie”, w przedpandemicznym świecie. Mogliśmy patrzeć, jak synek rośnie, a potem znów ruszyłem do pracy – na planie serialu „Warszawianka” dla HBO. I kończyliśmy jeszcze „Listy do M. 4”.
Słyszałam, że z przygodami.
Zaczęliśmy, kiedy pandemia się rozkręcała. Z dnia na dzień trzeba było przerwać zdjęcia – nikt wtedy nie wiedział, czym jest COVID, co będzie dalej. To było poruszanie się po omacku i w dużo większym strachu. Po czym w czerwcu, kiedy nastąpiło poluzowanie obostrzeń, wróciliśmy na plan.
A to był niezwykle ciepły czerwiec, normą była temperatura powyżej 30 stopni.
My jednak graliśmy zimę, w pełnym rynsztunku. Do zrobienia były sceny na kiermaszu świątecznym, w sercu warszawskiej Starówki. Biegaliśmy więc po oprószonych sztucznym śniegiem dekoracjach w zimowych ciuchach. Pot się z nas lał, do tego zaskoczyła nas letnia ulewa. Tu muszę dodać, że filmowy śnieg jest zrobiony z takiej masy jak papier mâché, więc po godzinie deszczu stał się błotnistą plasteliną. Mimo to, udało się. To tylko pokazuje, jak cudownym i nieprzewidywalnym kłamstwem jest film.
Patrząc na tę papierową breję, myślał pan, że kocha swój zawód?
Raczej: „ale to pochrzaniony zawód, co ja w ogóle robię?”. Jeśli synek kiedyś spyta: co robiłeś dziś tato w pracy, mógłbym mu odpowiedzieć na przykład: „A, byłem na bożonarodzeniowym kiermaszu w czerwcu, leżałem w sztucznym śniegu”.
Były inne, równie absurdalne przygody?
Tak, bo na planie filmowym to właściwie norma. Zawsze jest tak, że film letni kończy się zimą, bo w lato na przykład nie było pieniędzy. Tak wyglądała większość moich letnich filmów, kiedy szczękały nam się wszystkim zęby z zimna. W filmie wszystko stoi na głowie. To najbardziej pochrzaniony zawód świata – aktorstwo filmowe.
Ale pan to kocha.
Na szczęście mój zawód to też moja pasja, więc sprawia mi radość. Skłamałbym jednak mówiąc, że nie bywam zmęczony. I lubię wracać do prawdziwej rzeczywistości z tego filmowego chaosu. Na szczęście w domu muszę stąpać mocno po ziemi – roczne dziecko daje poczucie, że się żyje, fundując atrakcje, które każdy rodzic zna.
I pozwala poczuć się młodo?
Lub staro, bo widzę, że już inaczej znoszę brak snu niż za młodu. Na szczęście odrobinę nam pospać da – a znam opowieści o dzieciach w ogóle nieśpiących, zwłaszcza od mojej mamy. Coś czuję, że mama miała nadzieję, że synek mi się zrewanżuje za to, co ona ze mną przeżywała. Synek sypia, lecz trzy pobudki w ciągu nocy to norma – musi zjeść i zasnąć. Ale jest taki kochany! I tak szybko rośnie.
Bo czas biegnie jak szalony. Przypomnę, że właśnie minęło 20 lat od premiery „Przedwiośnia”, pana pierwszego dużego filmu, tyleż od rozpoczęcia pracy w Teatrze Współczesnym i 10 od premiery „Przepisu na życie”. A wydaje się, że to było tak niedawno...
To prawda, i człowiek zawsze myśli, że się nie zestarzeje, że zawsze będzie młody, a potem tak zaskakuje nas fakt, że to było dawno temu. Uświadomiłem to sobie na planie „Listów do M. 4”, gdzie gram z Vanessą Aleksander, która jest tuż po studiach. A mnie wydaje się, że dosłownie przed chwilą kończyłem szkołę teatralną.
Pamiętam, że Filip Bajon, reżyser „Przedwiośnia”, mówił dziennikarzom, że odkrył takiego młodego, zdolnego aktora, który na pewno zostanie gwiazdą. Osobą, o której mówił, był pan.
Mnie też to powiedział. To było bardzo miłe. Powiedziałem mu wtedy: „To czemu ja nie gram Baryki?”. Wiem, że Filip ma szczęśliwą rękę do aktorów, kocha ich, jest im wierny. Do niego chętnie wracam, kiedy o to poprosi, a właśnie coś nowego szykuje.
Skoro już rozmawiamy o przyszłości, to zdaje się jeszcze nie skończył pan serialu „Warszawianka”?
Tak, a to mój najdłuższy i najcięższy plan zdjęciowy, jaki miałem w życiu.
Czemu taki ciężki i jak długi?
Długi, bo robimy ponad 100 dni zdjęciowych, żeby powstało 12 odcinków.
Dla porównania „Ogniem i mieczem” powstało w 100 dni.
Historia jest dramatyczna i współczesna. To opowieść o pisarzu, który kończy 40 lat, a nadal jest Piotrusiem Panem, nie chce dorosnąć. Czuje jednak, że jego świat i czas trochę przeminęły, ale nie umie się z tym pogodzić. To taki problem świetnie znany wielu dorosłym chłopcom. Pokazujemy, jak to może być dramatyczne w skutkach.
Mówi pan o tym z wielkim zaangażowaniem.
Bo to dla mnie prywatnie ważna historia – wracam do siebie sprzed lat i sam się ze sobą rozliczam. To jest historia świetnie napisana przez Jakuba Żulczyka – myślę, że też tam kawałek dawnego siebie zostawił. To też ukłon dla Warszawy, która zostanie przepięknie pokazana, tak jak nigdy nie była, a tyle seriali się tu rozgrywało! To wszystko sprawia, że każdy z nas wsadza w to 300 proc. serca, czasu i energii. Nie ukrywam, trochę mnie ten serial wyssał. Wiem, że to będzie coś niesamowitego.
A co z kontynuacją „W stronę nocy" robionego dla Netfliksa?
To już się nawet nakręciło. Było karkołomnie, bo zdjęcia trwały w tym czasie co „Warszawianka” i musiałem latać do Belgii. W dodatku w większości robiliśmy zdjęcia nocne, więc logistycznie, emocjonalnie i wysiłkowo było to skomplikowane. Ale udało się. Dla mnie to była niesamowita przygoda, bo nie dość, że graliśmy wszystko po angielsku, to jeszcze showrunnerem był odpowiedzialny za „Narcos” Jason George.
I podejrzewam, że to nie koniec niespodzianek w najbliższym czasie.
Dużo pracuję i chciałbym odpocząć z rodziną. Marzę o wyjeździe, najlepiej na miesiąc. Tyle marzenia, bo tak naprawdę wiem już na dwa lata do przodu, gdzie będę grał. Trochę się dzieje. Szykujemy nowy film z producentami m.in. „Króla” czy „Ostatniej rodziny”. To będzie szalona historia z przeszłości a główna akcja będzie miała miejsce w Zakopanem. Mam też na tapecie film „Operacja Polska” – to z kolei film współczesny, historia i śmieszna, i starsza.
A coś zagranicznego jeszcze będzie?
Możliwe, ale muszę trzymać to w tajemnicy, bo jak nie wyjdzie... A potem ludzie rozliczają. Wolę, żeby to była niespodzianka.