Filip Chajzer to kawalarz, lubi żarty. Facet z ogromną energią. Ale tragedie nie wydarzają się tylko smutnym i poważnym ludziom. Spotykają też tych, których uważamy za rozrywkowych, jak Filip Chajzer. Dziewięć lat po śmierci syna napisał osobistą książkę "Niejednoznacznie pozytywny". Pozytywną. Jednoznacznie. Nam opowiada, jak podniósł się po stracie i dlaczego wierzy w życie po śmierci.
Twój Styl: Dziecko bez rodzica jest sierotą. A rodzic bez dziecka?
Filip Chajzer: Nikt nie wymyślił właściwego określenia. Bo to wbrew naturze. Śmierć dziecka burzy porządek świata. To najgorsze piekło, jakie może spotkać człowieka. Ja trafiłem do tego piekła.
Wyszedł pan już z niego? Maks zginął w lipcu 2015 roku w wypadku samochodowym. Czy przez ten czas udało się panu uporać ze stratą?
W pewnym sensie – nie. Z taką stratą nie da się uporać, chociaż da się żyć. Ktoś zapyta: jakie to życie? To trochę tak: masz na smartfonie kilkadziesiąt aplikacji. Choć nie korzystasz ze wszystkich, są włączone, działają w tle. Pobierają dane z internetu, zabierają pamięć i obciążają baterię. Stan umysłu rodzica po śmierci dziecka przypomina trochę taki smartfon. Mijają lata, śmiejesz się, idziesz ze znajomymi na kolację, bierzesz prysznic, otwierasz biznes. Ale to coś w tle wciąż jest aktywne i... zjada cię. Do niedawna czułem to zżeranie wewnętrznej baterii, ale próbowałem je opanować. Po to też napisałem książkę. Wiem, że moja historia nie jest wyjątkowa. Każdego dnia ktoś traci dziecko. Ale uznałem, że mam coś do powiedzenia na temat, jak z tym żyć. Jak się podnosić z łóżka. Chciałbym, by moje przemyślenia i wspomnienia dały nadzieję ludziom w podobnej sytuacji. Niech ich będzie kilkuset albo troje. Wtedy ta książka będzie mieć sens. Więcej: ja będę mieć sens.
Jak można wydobyć się na powierzchnię po takiej stracie? I trzymać życia?
Ja postawiłem na karierę. Rzuciłem się w pracę bez opamiętania. To mnie uratowało. Odrzucałem wszystkie myśli związane z synem, a przynajmniej próbowałem. I dziś uważam, że to nie było złe. Dzięki tej strategii ciągle żyję. Ale tylko ja wiem, ile to kosztowało. Kolejne fale hejtu, depresji. Mimo wszystko wstawałem, otrzepywałem się i szedłem dalej. Jestem sobie wdzięczny, że dałem radę. Choć w pewnym momencie poczułem pustkę.
Napisanie książki, opowiedzenie światu o swoim bólu, wymagało odwagi. Jak pan ją w sobie odnalazł?
Uznałem, że jeśli jestem po coś na świecie, jeśli moja obecność ma znaczenie, wykraczające ponad śmieszne filmiki na Instagramie czy TikToku i rozmawianie o przesadzaniu roślin w telewizji śniadaniowej, muszę tę odwagę w sobie znaleźć. Chciałem, żeby historia moja i Maksa, historia największej miłości, jaką jestem w stanie sobie wyobrazić, była w jakiś sposób uwieczniona.
Non omnis moriar.
Tak, to była też moja walka o nieśmiertelność Maksa. Żeby nie umarł do końca, nie był tylko napisem na nagrobku. Uważam, że wspaniały człowiek, którym był mój syn, na to zasługuje. Chociaż miał tylko dziewięć lat. Zacząłem pisać kilka tygodni po jego śmierci. Terapeuta mnie wspierał: „Filip pisz. Cały czas pisz”. Byłem w takim stresie, że wiele rzeczy widziałem inaczej lub nie widziałem. W pewnym momencie moje zapiski przeczytały osoby, które mi towarzyszyły w procesie żałoby, i mówią: „Nie, nie, Filip, to nie do końca było tak. To było tak i tak”. Naprawdę? Nie miałem pojęcia. Natomiast jest to pewnie jedna z niewielu książek, której autor nie przeczytał w całości przed drukiem. Zapiski z 2015 roku oddałem do wydawnictwa bez czytania. Gdybym do nich wrócił, pewnie rozsypałbym się na kilka miesięcy. Nie jestem jeszcze na to gotowy. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę. Chociaż to historia nie tylko wielkiej straty, ale też podnoszenia się po niej. Dzięki temu, co przeżyłem, wiem, że życie tutaj się nie kończy. Nie boję się śmierci. Ani myśli, że tutaj umieramy i następuje nicość, pustka, czerń.
Co, twoim zdaniem, jest po śmierci?
Dalej jesteś. I wiem, że Maks, tak niemal namacalnie, przez kilka dobrych tygodni, gdy było ze mną najgorzej, był obok mnie. Miałem na to dowody. Potem oczywiście pozwoliłem mu odejść, zaakceptowałem, że tak się stanie, bo przecież nie możesz kogoś trzymać w zawieszeniu pomiędzy światami.
Znajoma, która straciła dziecko, powiedziała, że – chociaż dziwnie to zabrzmi – nawet w takiej tragedii można odnaleźć ukojenie. Ona znalazła je w myśli, że tu, na ziemi, towarzyszyła dziecku od początku do końca. Pan też je znalazł?
Może właśnie w pisaniu. Gdy siadam do laptopa i piszę, to się uspokajam. Pisanie być może uratowało mi życie. Nie siedziałem cały dzień, patrząc w ścianę. Bo wtedy przychodzą człowiekowi do głowy złe i głupie pomysły. Że po co masz życie, skoro chcesz, żeby cię nie było. Że to twoja wina. A potem… Pamiętam, jak w dniu pogrzebu przyszedł do mnie były żołnierz GROM-u, który miał ochraniać ceremonię, i dał mi długą listę z numerami rejestracyjnymi samochodów paparazzich, którzy stali w gotowości pod bramą mojego osiedla. Czekali, aż otworzę okno, wyjdę na balkon, posypię się, może skoczę z tego balkonu? Tłum patrzy na twoją stratę i rozpacz. Jak to przeżyć?! Ja przeżyłem. Chociaż był moment, że miałem inne plany.
Co pana powstrzymało?
Zrządzenie losu. Wrócił do domu ktoś, kogo miało nie być w tym czasie. Wtedy… pomyślałem, że może los wie, co robi.
Cały wywiad można przeczytać w lipcowym wydaniu Twojego STYLu.