"Gdzie śpiewają raki" to produkcja, którą aktualnie można zobaczyć w kinie. Daisy Edgar-Jones zbiera pochwały za pierwszoplanową rolę, a ja odpowiem – zależy co, kto lubi. Zachwyciły mnie obrazy przyrody i ujęło przesłanie filmu, ale wolałabym, gdyby Reese Witherspoon - producentka - wycisnęła więcej z historii o porzuconej dziewczynce, podziałach społecznych i chłopakach, którzy nie płaczą.
Spis treści
„Gdzie śpiewają raki” to bardzo kobiece kino. Już sam temat przemiany odtrąconej przez społeczność dziewczynki w świadomą siebie, niezależną kobietę i ułomności charakterologicznej partnerujących jej mężczyzn ma w sobie potencjał na opowieść gotową rozsadzić stereotypowy obraz obu płci. Jeśli dodać do tego opiekę producencką Reese Witherspoon, aktywistki na rzecz praw kobiet i współautorki sukcesu „Wielkich kłamstewek”, to mamy prawo oczekiwać fajerwerków. Historii może nieśpiesznej i pozornie łagodnej, jak główna bohaterka Kyia, ale o wyrazistym przekazie, że świadoma siebie kobieta, będąca w kontakcie z naturą, a tym samym i ze sobą – ze swoimi uczuciami i emocjami – ma niewyobrażalną moc.
Tyle, że zamiast produkcji z pazurem, która zmusiłaby widza do głębszej refleksji nad bolesnymi konsekwencjami wszelkich podziałów, otrzymujemy uładzoną wersję życia biedoty na karolińskich mokradłach na przełomie XX wieku. Nie złą, ale zbyt ładną, czystą i jednowymiarową, jak na film, kręcony w czasach platform streamingowych z całą ich brutalną prawdą o rzeczywistości.
Domyślam się, że reżyserka Olivia Newman, skupiła się bardziej na relacji dojrzewającej Kyi z naturą i płynącej stąd mądrości. I w pewnym sensie osiągnęła swój cel. Przez prawie dwie godziny oglądamy faunę i florę w jej najpiękniejszej postaci. Ujęte w malowniczy sposób mokradła sprawiają wrażenie przestrzeni o wiele bardziej przyjaznej i przytulnej niż rudera rodziny Kyi czy pobliskie miasteczko, w którym czujemy się równie obco, jak „Dziewczyna z Bagien”. Męczy nas gra pozorów mieszkańców i nakładane przez nich maski. Tylko Kyia jest prawdziwa. Widać po niej zagubienie, strach i... nadzieję, że ktoś zlituje się nad porzuconą dziewczynką. Zastąpi jej rodziców, pomoże ukoić głód i obawy małej dziewczynki, od której najpierw odeszła matka, potem rodzeństwo, a na końcu zniknął ojciec. Wystarczyłby jeden gest, jedno słowo, tyle że w cywilizowanym świecie, mając do dyspozycji tyle instytucji, zapominamy o nich. Cedujemy odruchy serca, oczekując, że ktoś załatwi „problem”.
Kyia ani myśli się podporządkować, a my przyglądamy się jej wersji w wykonaniu młodziutkiej aktorki Daisy Edgar-Jones, trzymając kciuki za tę dziewczynę, jak kiedyś za „Thelmę i Louise”. Uprzedzam, nie będzie tak krwawo, smutno i dosadnie.
Nie ma dojrzewania bez perturbacji uczuciowych. Reżyserka, Olivia Newman dobrze oddała charakter relacji z Kyi z mężczyznami i kontrast między wyobrażeniem męskości narzuconym młodym mężczyznom, a spontaniczną kobiecością. Kyia zakochuje się i ulega namiętności, ale nie rozumie emocji, targających chłopcami, do których próbuje się zbliżyć. Nie zdaje sobie sprawy, że to, co ich w niej pociąga – naturalność, spontaniczność i wolność, jednocześnie staje się wyzwaniem, a często przeszkodą nie do pokonania.
I Tate (Taylor John Smith), i Chase (Harris Dickinson) pętają więzy powinności i narzucane im role. Tate tuszuje swoje obawy pod przykrywką troski o Kyię, a Chase... z niego można czytać jak z otwartej księgi. Mam wrażenie, że całe amerykańskie kino zbudowane jest w oparciu o ten drugi typ postaci rozdartej między oczekiwaniami i rysującymi się możliwościami, jeśli tylko odrobinę się nagnie...
Chasie nie może „zawieść” i dokonać wyboru, ani nawet opłakać utraconego szczęścia, więc ucieka się do przemocy. Tyle że wychowana na wolności Kyia nie wie, że na agresję kobieta reaguje biernością. Oddaje cios i po raz pierwszy widzimy w niej lwicę. Mogłaby wytłumaczyć chłopaka i wejść w związek bez przyszłości, ale za dobrze pamięta opartą na przemocy relację rodziców i nie zamierza popełniać ich błędów. W naturze takie rzeczy się nie zdarzają. Nie ma drugiej szansy, a porzucone dziecko umie kierować się instynktem przetrwania.
Harris Dickinson i Daisy Edgar-Jones postarali się, aby uwiarygodnić swoją relację i przyznam, że jest w niej życia, niż w relacji z przystojnym, poczciwym, lecz nijakim Taylorem Johnem Smithem. Może chodzi o charyzmę Dickinsona albo wielowymiarowość jego postać. W końcu źli chłopcy, którzy nie płaczą, zawsze wypadają lepiej na ekranie, niż w życiu.
Wyświetl ten post na Instagramie
Film jest wiernym odbiciem debiutu literackiego Deli Owens, zoolożki i behawiorystki, która spędziła ponad dwie dekady na badaniu afrykańskiej flory i fauny. Jej „Gdzie śpiewają raki” okazała się odkryciem 2019 roku. Podbiła serca ponad 12 milionów czytelników na całym świecie i przez dwa lata królowała na pierwszym miejscu bestsellerów „New York Timesa”. I choć nie jest to literatura piękna, a co do samej historii porzuconej dziewczynki miałabym wiele zastrzeżeń, to opisy mokradeł Północnej Karoliny i zwyczajów, żerującego tam ptactwa, zrobiły na mnie duże wrażenie. Pod tym względem film dorównuje pierwowzorowi. Pokazywana w nim przyroda jest równie zjawiskowa, jak w tolkienowskiej krainie elfów z „Władcy pierścieni”. Dlatego wierzę w szczerość słów Owens, kiedy mówi:
Całe moje życie prowadziło do tej historii. Inspiracja do napisania mojej książki zaczęła się, gdy byłam dzieckiem. Dorastałam w lesie – prawdziwym lesie. Moja mama zachęcała mnie do częstych spacerów po lesie. Chciała, abyśmy wędrowały tak daleko, jak to tylko możliwe. To ona mówiła: „Idź tam, gdzie śpiewają raki”. Oczywiście, raki tak naprawdę nie śpiewają, ale chciała, abyśmy doświadczyły natury w naturze. Jeśli pójdziesz wystarczająco daleko w dzicz, sama, i nie ma nic poza tobą i naturą, usłyszysz, jak śpiewają raki.
U nas książka Deli Owens właśnie doczekała się wznowienia, więc możemy wybrać, czy chcemy najpierw przeczytać o losach porzuconej dziewczynki, czy też dać ponieść się jej kinowej. Zobacz zwiastun tego filmu.