Film "Ostatni list od kochanka" na Netflix to banalna i mało angażująca emocjonalnie ekranizacja powieści kultowej dziś już Jojo Moyes, którą ogląda się jak dwa różne filmy. Szkoda, materiał dawał szansę na więcej.
Spis treści
Londyn, rok 1965. Choć teoretycznie cała Anglia powinna swingować, nastrój w domu Stirlingów jest raczej posępny. Jennifer (Shailene Woodley) właśnie wróciła ze szpitala. Nie pamięta niczego sprzed wypadku samochodowego, w którym uczestniczyła, ale mąż i przyjaciółka mówią jej, że życie wiodła idealne. Gdy jednak dziwnym trafem znajduje ukryty w książce adresowany do niej list od tajemniczego mężczyzny, zaczyna wątpić w zapewnienia najbliższych i postanawia na własną rękę odkryć prawdę o tym, co łączy ją z nadawcą.
Ponad pół wieku później na korespondencję natrafia nieco neurotyczna dziennikarka Ellie (Felicity Jones). Kobieta próbuje zrekonstruować romans sprzed lat pomiędzy Jennifer a niejakim Anthonym (Callum Turner), jednocześnie wikłając się – dość przypadkowo i chyba tylko dla wygody scenariusza – w relację z Rorym (Nabhaan Rizwan), pomagającym jej w zadaniu służbistą pracującym w archiwum. Oboje są ludźmi po przejściach. Zakończone niedawno nieudane związki dały im się we znaki. Czytając wymianę myśli obcych im osób, rewidują swoje nastawienie do świata i otwierają się na fakt, iż miłość zasługuje czasami na drugą szansę.
W 2016 roku oparty na powieści Jojo Moyes film "Zanim się pojawiłeś" (reż. Thea Sharrock) szturmem wziął kina na całym globie, zarabiając ponad 200 milionów dolarów przy dziesięciokrotnie niższym budżecie. Nic dziwnego, że wnet znaleźli się producenci świadomi kasowego potencjału autorki, która zdążyła zgromadzić wokół siebie sporą rzeszę fanów. O ile jednak pierwszy tytuł, a więc rzewny melodramat z może i jednowymiarowymi, ale wyraźnie skontrastowanymi postaciami (sparaliżowany cynik z dobrego domu i opiekująca się nim optymistycznie nastawiona młoda kobieta) to rzecz całkiem udana, wręcz przyzwoita, o tyle "Ostatni list od kochanka" (2021) w reżyserii Augustine Frizzell to adaptacja właściwie chłodna. – Zostałam wychowana tak, by spełniać oczekiwania innych, a nie robić to, co mnie uszczęśliwia – mówi Jennifer. Ellie nie musi oglądać się na nikogo, może działać po swojemu. Choć kobiety wiele różni, łączy je to, że ich miłosne historie z trudem angażują widza emocjonalnie, nie rozpalają wyobraźni. Nie ma tu pasji, brakuje namiętności, mimo iż w czytanych na głos listach padają słowa wzniosłe, które może i stopiłyby lód skuwający serce największego kpiarza, gdyby nie deklamowali ich bohaterowie mali, niedorównujący tym wspaniałym wizjom kreślonym w lirycznej korespondencji. Mali do tego stopnia, że Ellie i Rory potrafią wysłać do siebie kilka lapidarnych wiadomości tekstowych, nic ponadto.
Niewykluczone, że gdyby całość została rozpisana na miniserial, łatwiej byłoby zbudować należytą ekspozycję bohaterów. Tymczasem po niespełna dwóch godzinach seansu stosunek do poszczególnych osób dramatu jest dokładnie taki sam jak na początku, a więc niezbyt gorliwy. Ogląda się to zresztą jak dwa różne filmy, zrealizowane w innych tonacjach wizualnych (oba – i to akurat konsekwentne działanie – są fatalnie oświetlone). Szkoda. jednym zdaniem Rozpisany na dwie różne epoki i pięcioro bohaterów romans, szalenie płomienny na papierze, wyjątkowo zimny na ekranie.