Dawno nie było w kinie tak intymnego i pięknego filmu, jak "C'mon C'mon". Koncertowo zagranej przez mężczyzn pochwały macierzyństwa. Ody do kobiecego codziennego trudu i odwagi, bo trzeba mieć jej nieprzebrane zasoby, żeby podjąć się wychowania małej istoty na dobrego człowieka. Obsypany nagrodami czarno-biały film Mike'a Millsa "C'mon C'mon" z przejmującą rolą Joaquina Phoenixa i nie ustępującego mu kroku dziewięcioletniego Woody'ego Normana to oscarowy pewniak. Nie wierzycie? Przeczytajcie dlaczego warto go zobaczyć! Oto nasza recenzja filmu "C'mon C'mon".
Spis treści
Dlaczego warto obejrzeć film "C'mon C'mon" z Joaquinem Phoenixem? Powód numer jeden: ten film z pewnością zapisze się w historii kina. Ci, którzy pamiętają "Debiutantów" czy "Kobiety i XX wiek" wiedzą, z jakim rodzajem narracji mogą mieć do czynienia, bo Mike Mills pozostaje wierny sobie. Ekscentryczny amerykański reżyser, unikający mediów społecznościowych i zaawansowanej technologii, sięga po najprostsze środki wyrazu i równie zwyczajną historię, żeby przypomnieć czym jest bliskość, dojrzałość i tolerancja.
Kadry w filmie "C'mon C'mon" toną w czerni, bieli i odcieniach szarości, gdy pokazuje radiowca Johnny'ego (Joaquin Phoenix nagrodzony Oscarem za rolę w filmie "Joker"), nagrywającego rozmowy z dziećmi z Detroit, Nowego Jorku i Nowego Orleanu o ich radościach i obawach. I nie zmieniają się, gdy nowojorski samotnik, leczący rany po śmierci matki i rozstaniu z kobietą, przylatuje do Los Angeles, żeby podjąć się opieki nad siostrzeńcem.
Dotąd, trzymający się z boku, introwertyczny dziennikarz musi zastąpić dziewięcioletniemu chłopcu matkę, która wyjeżdża ratować chorego męża oraz nieobecnego ojca. Jak to bywa, sprawa się komplikuje i kilka dni przygody zmienia się w tygodnie, a przyjemność w obowiązek i niezapomniane doświadczenie dla obu mężczyzn.
To też orzeźwiający emocjonalny prysznic dla współczesnego, przebodźcowanego widza. Brak kolorów sprawia, że tym mocniej skupiamy się na słowach i gestach. Tym bardziej chłoniemy wypowiadane, nagrywane i cytowane z literatury zdania oraz ciszę między wierszami. Dlatego to tak mocny obraz. Czarno-biały, a jednak wielokolorowy.
W "C'mon C'mon" zobaczycie pochwałę macierzyństwa, wciąż za rzadko docenianego w kinematografii przez męskich reżyserów. „Nie wiem, jak wy to robicie” – wyznaje siostrze zmęczony Johnny, wyczerpany łączeniem pracy z wychowaniem siostrzeńca. „Ja też bywam potwornie zmęczona i często nie wiem, co robić” – pociesza go Viv (Gaby Hoffmann) w ten sam sposób, w jaki często pocieszają się wzajemnie matki.
Słowa, ale i kadry zmęczonej twarzy Viv i wręcz udręczonego Johnny'ego pokazują dobitnie, że wiedza o macierzyństwie nie została wyssana przez kobiety z mlekiem matek, ale wynika z miłości i ogromnego, często wręcz nadludzkiego, oddania małemu człowiekowi. Z codziennych większych i mniejszych kompromisów, z sukcesów, radości, a przede wszystkim uważności na uczucia drugiej osoby. „Nie przejmuj się, wyjaśnij mu” - stara się prowadzić brata siostra, choć i bez niej zaczyna rozumieć, jak ogromna spoczywa na nim odpowiedzialność. Jakim „lotem w kosmos” jest wychowanie dziecka. Zwłaszcza tak nietuzinkowego i nad wiek dojrzałego, jak ośmioletni Jesse.
Jeśli macie iść na ten film, to właśnie dla niego, dziewięcioletniego Brytyjczyka Woody'ego Normana. Chłopca, który od pierwszego próbnego nagrania zdobył serce reżysera swoją żywiołowością i naturalnością.
Niezwykle rzadko zdarza się w kinie, aby dziecko, niehodowane do roli gwiazdy filmowej, w tak świadomy sposób partnerowało dojrzałemu aktorowi. Dodam tylko, że Joaquin Phoenix przygotowywał się do grania Johnny'ego prawie rok.
Wspólnie z Woodym stworzyli niezapomniany duet. Pełen znaczących dialogów i gestów. Miejscami zabawny, a czasem przepełniony strachem i melancholią. Trudno się z nimi nudzić, a jeszcze trudniej pożegnać, wiedząc, że każdy poszedł już w swoją stronę. Choć może zdarzy się im zatęsknić za chwilami na planie, a nam za tym, co działo się między nimi na ekranie.
„C'mon” w slangu oznacza „Dalej, chodź za mną”. Cały obraz aż krzyczy, choć krzyczy ciszą: „Nie opieraj się dłużej, podążaj za tym, co naprawdę gra ci w duszy, a nie w twoim telefonie”. Dawno nie opowiadano w kinie w tak intymny sposób o potrzebie obecności drugiego człowieka, miłości, tęsknocie i rodzinie. O pragnieniu wspólnego doświadczania życia. Dzielenia się nim choćby z dzieckiem, siostrą czy przyjacielem. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach pandemii, gdy nie wiemy, co przyniesie nam jutro, możliwości powiedzenia komuś: „Kocham cię”, „Tęsknię” i „Nie daję już rady”, usłyszenia głosu nie forów internetowych, lecz konkretnej osoby i przejrzenia się w jej oczach.
Reżyser, poprzez wypowiedzi nagrywanych dzieci, zdaje się mówić, nie zatraćmy tego. Nie wmawiajmy sobie, że wrażliwość jest tylko domeną dzieci, bo dorośli muszą zajmować się poważniejszymi sprawami. Bądźmy jak Johnny i dajmy się ponieść swojej historii.