Dziecko

Holendrzy wychowują samodzielne i szczęśliwe dzieci. Jak oni to robią?

Holendrzy wychowują samodzielne i szczęśliwe dzieci. Jak oni to robią?
Holendrzy uważają, że zabawa jest w wychowaniu dziecka ważniejsza od posłuszeństwa.
Fot. 123rf

Holenderski model wychowania? Odpuszczanie kontroli i presji. Rodzicielskie metody Holendrów opierają się głównie na swobodzie i haśle "zrób to sam". Czyżby uważali, że by dobrze wychować dziecko trzeba je trochę… zaniedbać? 

Czego nigdy nie robi holenderska matka? Nie mówi: „a mój czterolatek już czyta”. My na wyrywki chwalimy się: Mój zaczął liczyć mając pięć lat! A moja mała zna już wszystkie literki! Do holenderskich przedszkoli chodzą niepiśmienne przedszkolaki.

Fakt ten nie miałby może wielkiego znaczenia gdyby nie to, że holenderskie dzieci są na pierwszym miejscu w rankingu szczęścia UNICEFu, a polskie nie mieszczą się nawet w pierwszej dwudziestce. Pod uwagę trzeba wziąć oczywiście poziom zamożności - ale okazuje się, że nie jest najważniejszy. W czołówce szczęśliwych są też dzieci greckie, które w statystykach jakości warunków życia stoją o dobrych kilka punktów za nami. Małych Greków i Holendrów łączy coś innego – dużo swobody i dobre relacje rodzinne.

Do mniej szczęśliwych należą natomiast zamożne dzieci amerykańskie, kanadyjskie, niemieckie, tylko trochę wyprzedzane przez małych Brytyjczyków. Co nas z nimi łączy? To właśnie anglosaskie systemy wychowania były dla nas wzorem po 1989 roku. I być może to one sprawiły, że w dobrej wierze wciągnęliśmy nasze dzieci w wyścig, w którym od małego, pod naszym nadzorem biegną po sukces, tracąc po drodze radość życia? 

Szybciej nie znaczy lepiej

W przedszkolnej sali dzieci śpiewają z przedszkolanką. Ale nie wszystkie. Niezainteresowany malec  turla się po podłodze, drugi stoi w oknie i robi miny, przyciskając twarz do szyby. Co poczujesz, jeśli dziecko nie biorące udziału w zajęciach to twoje? Oczywiście – niepokój. W głowie pojawi się pytanie: dlaczego nauczycielka na to pozwala?  – Jesteśmy przyzwyczajeni naciskać, kontrolować i wyznaczać, co jest dobre dla dziecka. Nie godzimy się z faktem, że tempo rozwoju bywa różne, przebiega skokami. Dziecko zaczyna się czymś interesować – gdy jest do tego wewnętrznie gotowe. Wtedy nauka nie jest przymusem i obowiązkiem, bo inspiruje i zaciekawia. Holendrzy to akceptują  – mówi dr Marta Majorczyk, pedagog i doradca rodzinny w poradni przy Uniwersytecie SWPS w Poznaniu, która obserwowała holenderski  system wychowania podczas wielu pobytów w tym kraju. – To prawda, że są dzieci zainteresowane czytaniem czy liczeniem już w wieku pięciu lat. Ale czy to jest gorzej, jeśli inne zacznie się tym interesować w wieku lat siedmiu? Nam wydaje się, że tak - próbujemy przyspieszać rozwój dziecka treningami, stymulowaniem. Sądzimy, że w ten sposób dzieci będą lepiej przygotowane i poradzą sobie w tym wyścigu, który im urządzamy.  

Otóż w Holandii mówią: nie chcemy wyścigu. Z perspektywy dorosłego człowieka nie jest ważne czy zaczęło się czytać w wieku 5 czy 8 lat. Ludzie którzy umieli pisać w wieku przedszkolnym, jako dorośli nie są ani wybitniejsi, ani szczęśliwsi niż inni.  

Każdy rozwija się w swoim tempie i nie trzeba go poganiać, bo za przyspieszanie rozwoju dzieci płacą utratą pewności siebie i poczuciem bycia gorszym. 

Dlatego podczas gdy w krajach, które przyjęły anglosaski model wychowania rodzice wyciskają potencjał ze swoich dzieci, Holendrzy – odpuszczają, wierząc, że trzeba podążać za naturalnym tokiem rozwoju, po prostu takim – jaki jest.
 – U nas jeszcze czterdzieści, pięćdziesiąt lat temu istniało podobne podejście – dzieciństwo było czasem zdobywania raczej umiejętności społecznych niż poznawczych. Wystarczy porównać współczesne programy dla dzieci z „Reksiem” i „Pszczółką Mają”, które pokazywały jak ważna jest przyjaźń, współdziałanie.  Dziś nawet nasze bajki są edukacyjne, bo idziemy tym anglosaskim rytmem: ucz się, nadganiaj, osiągaj więcej – dodaje Marta Majorczyk. 

Rywalizacja to niepotrzebny stres

Rina Mae Accosta i Michele Hutchison  to Amerykanka i Brytyjka mieszkające i wychowujące dzieci w Holandii. Jeśli dotąd nie wpadła ci w ręce ich książka „Najszczęśliwsze dzieci na świecie” -  sięgnij po nią teraz, bo warto. Autorki wspominają  szok pierwszych miesięcy  po przeprowadzce do ojczyzny swoich holenderskich mężów: -  Holendrzy nie posyłali swoich maluchów na lekcje muzyki ani zajęcia przygotowawcze, nie martwili się również, czy ich pociechy dostaną się do odpowiedniej szkoły. Jak to możliwe, co z nimi nie tak? Holenderskie podejście wydawało mi się zbyt wyluzowane, egoistyczne i świadczące o lenistwie. Zdawali się nie przejmować akademicką przyszłością swoich dzieci! W Holandii nie ma rankingów szkół, a rodzice często nawet nie wiedzą jakie wyniki uzyskały w testach ich dzieci. Wynik jest dla ucznia, pokazuje mu w jakim kierunku powinien się kształcić.

Nauczyciele mówią: „Rodzice za bardzo koncentrują się na rzeczach, których ich dziecko nie potrafi, zamiast na tych, w których jest dobre. Każde dziecko ma swój unikalny talent”.

Takie nastawienie powoduje, że dzieci w ogóle nie obawiają się egzaminów – nie są łajane za zły wynik, jest on tylko informacją: pomyśl czy Cię to interesuje, może wolałbyś uczyć się czegoś innego? Oczywiście holenderski system nie jest idealny – sami Holendrzy krytykują zbytnią władzę urzędników i nauczycieli, zbyt wczesną specjalizację. Marta Majorczyk dodaje: - Edukacja nakierowana jest tam na ucznia przeciętnego, a nie na wybitnie zdolnego czy słabszego. My znacznie bardziej staramy się uwzględniać specyficzne potrzeby dzieci. Holendrów  bardziej interesuje ich samopoczucie. Dlatego nie ma tam: bądź najlepszy, dlaczego czwórka nie piątka, ucz się bo do niczego nie dojdziesz w życiu. Uważają, że rywalizacja, przymus, presja, wywołują stres i duszą satysfakcję z życia.  

Negocjuj i dawaj dobry przykład

W Holandii zabawa jest ważniejsza od posłuszeństwa. Dzieci zachęca się do spontaniczności, do poznawania świata. Zabawa bywa głośna, może przeszkadzać innym - cóż, trudno. Holendrzy nie mówią jak my: ”bądź grzeczny” ani „bądź rozsądny” (jak Francuzi). Typową rodzicielskim uwagą jest : Doe maar gewoon dan doe je al gek genoeg - zachowuj się normalnie

– Nie tylko nie biją dzieci, ale też nie krzyczą. Tłumaczą – mówi Marta Majorczyk. Oczywiście nie zawsze tak było. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu dość typowymi metodami wychowawczymi w Niderlandach było straszenie Czarnym Piotrusiem i lanie za niezjedzoną kolację. - Po II wojnie światowej Holendrzy zaakceptowali punkt widzenia, że takie wychowanie prowadzi do agresji. Przyjęli zasadę, że dziecko jest podmiotem, odrębną jednostką równą dorosłym, pełnoprawnym członkiem rodziny  – tłumaczy pedagog. 

Dyscyplina po holendersku to po pierwsze - dawanie dzieciom dobrego przykładu, w myśl zasady: nie mogę wymagać od innych tego czego sam nie robię. Po drugie - wskazywanie, co jest słuszne.
Celem nie jest sukces lecz to,  by wyrosły na ludzi przyjacielskich i odpowiedzialnych.

 Martę Majorczyk najbardziej uderza zaufanie, jakim rodzice darzą tam dziecko: - Jest słuchane, jego natura i skłonności zawsze są brane pod uwagę. Ale jednocześnie rodzice z ufnością oczekują, że sobie poradzi: mama nie podaje kurtki, nie zapina butów, nie odwozi do szkoły, nie układa jego zabawek. Zrobiłem bałagan – sprzątam, mówi ojciec i wskazuje: ty rób tak samo, zachowuj się normalnie. Karą jest odebranie przywileju – np. możliwości obejrzenia ulubionego programu w telewizji czy spędzenia wieczoru z rodziną. Wbrew pozorom to przykra kara, bo w Holandii celebrowanie wspólnych posiłków jest jedną z najważniejszych tradycji. Przy stole się je, rozmawia, czyta, omawia jak należy postępować. – Rodzice przedstawiają swoje poglądy, ale nie zabraniają dzieciom mieć inne. Tłumaczą, negocjują, uzgadniają. Uważają, że w ten sposób dzieci zyskują poczucie wpływu na rzeczywistość, a z nim życzliwą pewność siebie – dodaje Marta Majorczyk. I  rzeczywiście holenderskie nastolatki są tolerancyjne i bardzo prospołeczne. Jest jednak i druga strona medalu: w dorosłym życiu mają problem z akceptowaniem krytyki. Są z nią nieoswojone. Rodzice negocjują, łagodząc każdy potencjalny cios, przez co nie przygotowują ich na konfrontację z tą stroną życia. 

Szwendanie się jest pożyteczne!

W holenderskim modelu życia jest coś staroświeckiego. Dzieci bawią się na ulicy i odwiedzają po szkole przyjaciół bez kontroli dorosłych. Bawią się używanymi zabawkami kupionymi na dorocznych pchlich targach, noszą używane kurtki i szanują książki. My znamy takie dzieciństwo już tylko z opowieści rodziców. Michele Hutchison opowiada, jaką zgrozą po przeprowadzce do Amsterdamu napełniał ją widok ludzi beztrosko kąpiących się w publicznych kąpieliskach (przecież woda może być w nich zanieczyszczona!), maluchów jeżdżących na rowerach bez kasków i place zabaw pełne dzieci bawiących  się bez opieki dorosłych. Czy oni z premedytacją zaniedbują swoje dzieci?

– Holendrzy uważają, że „szwendanie się” z innymi dziećmi bez nadzoru rodziców dobrze wpływa na ich rozwój społeczny, uczą się samodzielnie rozwiązywać konflikty i problemy. Rodzice manifestujący swoje obawy i depczący dzieciom po piętach, wprowadzają nerwową, pełną lęku atmosferę – tłumaczy Hutchison. 

Zamiast pilnować, lepiej ustalić reguły i pilnować, żeby trzymały się ustalonej pory powrotu. Tak Holendrzy pojmują trening niezależności. Nie ma owoców zakazanych, jest wolność. A ona wymaga odpowiedzialności i ponoszenia konsekwencji. W wieku lat siedmiu i siedemnastu. 

My o wiele bardziej martwimy się o dzieci.  Inaczej też reagujemy na zagrożenia. Jak? Trochę po… anglosasku. „Moja córka zakomunikowała mi dzisiaj po powrocie ze szkoły, że nauczyciele zabronili dzieciom robić gwiazdy na placu zabaw. Mamy więc kolejny punkt na liście… Żadnych gum, skakanek i piłek. Oczywiście w trosce o zdrowie i bezpieczeństwo dzieci”. To opowieść mamy z Londynu, lecz  przecież równie dobrze mogłaby opisywać polską rzeczywistość.

Holendrzy tolerują zranienia, zaziębienia, wypadki jako część życia i przygotowują do nich dzieci, żeby pomniejszyć (a nie całkowicie usunąć) ryzyko. Traktowanie niebezpieczeństwa jako problemu do rozwiązania dało im fantastyczną sieć ścieżek rowerowych - powstałą nie w ciągu kilku lat, lecz kilkudziesięciu - wielokrotnie zmienianą i przebudowywaną, również po kraksach drogowych. – Jeżdżą wszyscy (nawet w ulewę, z parasolem w ręce). Uważają, że rower to szkoła niezależności, hartuje charakter. Zimno, wieje, a  dzieci z gołymi głowami, w swetrze i krótkich spodenkach. Jak zmarznie, to pójdzie się przebrać – mówią mamy w Amsterdamie podczas gdy my stoimy w przedpokoju i pilnujemy: „załóż czapkę, żebyś nie zmókł, skarbie” – mówi Marta Majorczyk  i dodaje: - Tu znów powraca zasada zaufania. 

Holendrzy mają zaufanie do dzieci i do dorosłych. Poradzisz sobie. Świat jest bezpiecznym miejscem: gdyby działo się coś niepokojącego – biegnij do policjanta. Nie ma go? Zastukaj do najbliższych drzwi. 

Być może również tu tkwi tajemnica szczęścia holenderskich dzieciaków? Badania wykazują, że istnieje związek pomiędzy zaufaniem a poczuciem szczęścia. Pod nadopiekuńczością ukrywa się brak zaufania: dziecko samo nie da rady. Pod tym co wygląda na zaniedbanie, ukrywa się ufność że dzieci nie zrobią niczego głupiego, poradzą sobie. Choć nie da się wychować dziecka bez zakazów, Holendrzy są mistrzami w ograniczaniu ich do minimum. - W Holandii w ogóle unika się słowa NIE – pisze Hutchison. Być może to sprawia, że są jednym z niewielu społeczeństw gdzie nastolatki pozostają w dobrych stosunkach z rodzicami nawet w okresie hormonalnej burzy. Naprawdę nie bardzo mają przeciw czemu się buntować. 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 05/2018

 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również