Śmiała się najgłośniej, płakała najprawdziwiej, na scenie płonęła jak ogień. Dziś aktorka Joanna Kołaczkowska wraca we wspomnieniach tych, którzy znali ją najlepiej: siostry Agnieszki Kamys, jej męża i kolegi z kabaretu Hrabi Darka Kamysa, przyjaciółki Małgosi Olejarz oraz jej męża, muzyka Jacka Olejarza.
Spis treści
PANI: Jaki obraz Asi zatrzymał się w waszej pamięci na zawsze? Taka pierwsza myśl o niej?
AGNIESZKA KAMYS: Asia to przede wszystkim energia. W dzieciństwie dzieliłyśmy pokój i kiedy mama wychodziła do pracy, zaczynały się nasze „spektakle” – występy przy szafie, w których Asia była reżyserką, aktorką i scenarzystką, a ja widzem, po chwili zamieniałyśmy się rolami. Wymyślała historie na poczekaniu, jakby opowieści same rodziły się w jej głowie. Wakacje u dziadków na wsi też były jej sceną – budowała domki w krzakach, karmiła i kąpała kaczki, psy, koty. Była odważna. Pamiętam, jak prowadziłyśmy krowy z pastwiska. Asia szła pierwsza, drobna i uśmiechnięta, a im bliżej domu, tym zwierzęta szybciej biegły. Jedna z krów przewróciła ją i po niej przebiegła. To było przerażające. A ona, w szoku, wstała, otrzepała się i poszła dalej.
DARIUSZ KAMYS: Kiedy myślę o niej, pierwsze, co wraca, to próby kabaretu Potem. Kończyliśmy o pierwszej, czasem o drugiej w nocy. Aśka brała dwa krzesła, ustawiała jedno przy drugim, kładła się na nich i zasypiała. Mówiliśmy: „Idź do pokoju, będzie ci wygodniej”, a ona odpowiadała: „Nie, bo coś mnie ominie”. Tak bardzo bała się utraty chwili. Chciała być do końca w rozmowie, w śmiechu, w byciu razem. Sen był dla niej ważny, ale wspólnota – jeszcze ważniejsza.
MAŁGORZATA OLEJARZ: Zawsze była obecna do samego końca. Niezwykle zaangażowana, ciekawa świata, lubiąca ludzi, otwarta na pomysły, gotowa do działania. Miała w sobie ogromną potrzebę bycia i tworzenia z ludźmi i dla ludzi.
JACEK OLEJARZ: Miała w sobie coś z iskry – takiej, której nie chcesz spuścić z oczu, bo boisz się, że zgaśnie, a wraz z nią zgaśnie światło.
A.K.: Asia lubiła się też dzielić, była szczodra, sprawiało jej to przyjemność. Wciąż wspomagała finansowo różnych ludzi. „To tylko pieniądze - mówiła. - Nie zabiorę ich do grobu”. (...)
Skąd w niej brała się ta lekkość oddawania? Przecież nie dorastałyście w dostatku.
A.K.: Nasz dom był bardzo biedny. Ojciec zmarł, gdy byłyśmy z Joasią jeszcze maleńkie, ona miała pięć lat, ja sześć. Świat nagle się zawalił. Mama została sama, za to z dwojgiem dzieci i ciężarem życia, który spadł na nią jak lawina. Musiała pracować, żeby nas utrzymać, a jednocześnie być dla nas wszystkim: matką, ojcem, opiekunem i strażnikiem codzienności. Wracała zmęczona, ale nigdy się nie poddała. Dzięki niej czułyśmy, że mamy dom, nawet jeśli w tym domu brakowało wszystkiego – poza obecnością i miłością. Nie było luksusów. Każda rzecz była liczona, każde ubranie noszone do ostatniej nitki, każdy grosz odłożony na coś koniecznego. A jednak tym braku mama potrafiła dawać. Nigdy nie odmawiała, gdy ktoś był w potrzebie, dzieliła się tym, co sama zdobyła z trudem. I myślę, że Joasia odziedziczyła to właśnie po niej. Bez wahania, bez kalkulowania, po prostu dzieliła się tym, co miała. Jakby pieniądz nie miał dla niej żadnego znaczenia. To nie była naiwność, to było głębokie przekonanie, że dzielenie się ma sens.
A jak w tym biednym domu znalazło się miejsce na śmiech?
A.K.: I tu właśnie cała magia Joasi. Potrafiła rozproszyć smutek jednym słowem, jednym gestem, jednym uśmiechem. Jej śmiech był jak światło, które wpadało do naszego domu i robiło go jaśniejszym. Jej śmiech był sposobem na przetrwanie w najtrudniejszych chwilach. Mama nie mówiła wiele o uczuciach. Nie była z tych, co powtarzają: „kocham cię”. Okazywała to w trosce, w codziennym trudzie. Psikusami i żartami doprowadzała nas do śmiechu, przez co życie stawało się bardziej przyjazne. I dlatego wierzę, że artystka, którą dzisiaj wszyscy znają, narodziła się właśnie w tym biednym domu. Bo tam nauczyła się, że śmiech to nie tylko zabawa. To siła, która pozwala przeżyć. (...)
Czy pamiętacie, jak zareagowała, kiedy usłyszała diagnozę, która nagle przekreśla przyszłość?
A.K.: Kiedy zadzwoniła i powiedziała, że zna wyniki, jej głos nie miał w sobie ani krztyny dramatyzmu. Mówiła spokojnie, jakby opowiadała o czymś codziennym, zwyczajnym. Zadawała lekarzowi rzeczowe pytania, a potem powtarzała je nam, jakby chodziło o usuwanie pieprzyka ciekłym azotem. To było porażające, bo przecież diagnoza była wyrokiem śmierci. A jednak mówiła o tym tonem, w którym było więcej łagodności niż strachu.
M.O.: Dla mnie to było niepojęte. Lekarz powiedział jej otwarcie, że rokowania są bardzo złe, a ona przyjęła to bez łez, bez buntu. Kiedy ja drżałam, jak to przeżyję, ona powtarzała z czułością i troską: „Nie martw się, Gosiu, wszystko będzie dobrze”. I mówiła to tak lekko, że chwilami miałam wrażenie, że to ona opiekuje się nami, a nie my nią.
Czyli jej troska o was była silniejsza niż lęk o samą siebie?
A.K.: To był styczeń, kiedy dowiedzieliśmy się o raku naszej mamy Ani. W tym samym czasie, w którym nasza mama szła na operację (druga połowa kwietnia), Asia usłyszała beznadziejną diagnozę swojej choroby. Asia nie chciała, żebym powiedziała o jej chorobie mamie. Nagrała dla niej filmik. Kiedy odbierałam mamę ze szpitala, puściłam jej to nagranie. Asia mówiła z lekkością: „Mamusiu, nie martw się, będziemy razem przechodziły radioterapię, chemię, wszystko się uda”.
M.O.: Rozmawiałyśmy o chorobie spokojnie, bo Asia nie chciała rozpaczy. Staraliśmy się być silni, by nie pokazywać jej naszego bólu i łez. „Przyjedź do mnie, Gosiu”, powiedziała, więc pojechałam i byłam do samego końca. Chodziłyśmy na spacery, żartowałyśmy, wspominałyśmy, gadałyśmy głupoty, robiłyśmy ćwiczenia oddechowe i głosowe, nagrywałyśmy sobie improwizowane słuchowiska. Cieszyła się z tego.
J.O.: W jej odchodzeniu nie było smutku, płaczu ani rozpaczy. Było coś innego: śmiech, ciepło, rozmowy, wygłupy. Jej dom stał się miejscem, w którym nagle zrobiło się gwarno. Ktoś coś gotował, ktoś żartował… I w tym wszystkim Asia – obecna, spokojna, uśmiechnięta. Była szczęśliwa, kiedy widziała nas razem – żartujących, gadających głupoty, wspominających dawne czasy. I że nikt się nie spieszy, że kawa stoi na stole, że pachnie rosół, że ktoś coś gotuje, ktoś inny wpada, załatwia, że cały dom tętni obecnością. To było jak powrót do dawnych lat – taki mały akademik pełen życia. Gotowałem Asi m.in. rosoły mocy - tak je nazwaliśmy - czyli długo gotowany rosół, który miał dawać siłę i energię.
D.K.: Ja robiłem pierogi, kotlety mielone, schabowe, ale z karkówki, bo są bardziej soczyste, gołąbki i gulasz.
Były wtedy momenty, że cisza mówiła więcej niż słowa?
A.K.: Na cztery dni przed jej odejściem wydarzyło się coś, czego nie potrafię nazwać inaczej niż spotkaniem na granicy światów. Trzymałam ją za rękę, zamknęłam oczy i poprosiłam: „Asia, jeśli chcesz, mów do mnie”. I wtedy w sercu usłyszałam jej głos – spokojny, pewny. Powiedziała, że nic ją nie boli i jest spokojna. A kiedy spytałam, gdzie jest, odpowiedziała: „Stoję przed bramą”. Widziałam tę bramę. Ogromną, ciężką, nowoczesną, zbudowaną z dwóch monumentalnych płyt w kolorze écru. Przez otwarte wrota widać było światło i ludzi, którzy wchodzili tam powoli, w swoim tempie. Powiedziałam jej: „Asia, dalej już nie pójdę, musisz iść sama”. I ona poszła. (...)
Rozmawiają z nami:
Agnieszka Kamys – z zawodu pielęgniarka, siostra Joanny Kołaczkowskiej, żona jej kolegi z kabaretu, Dariusza Kamysa.
Dariusz Kamys – aktor kabaretowy, reżyser, autor tekstów. Twórca m.in. kabaretu Potem i serii kabaretowej Spadkobiercy. Od 2002 roku razem z Joanną Kołaczkowską występował w kabarecie Hrabi.
Jacek Olejarz – perkusista, członek zespołu Raz Dwa Trzy, przyjaciel Joanny. Grał na kahonie i instrumentach perkusyjnych w recitalach Joanny Kołaczkowskiej „Hrabina Pączek”.
Małgorzata Olejarz – pedagożka, wykłada na Uniwersytecie Zielonogórskim, żona Jacka, przyjaciółka Joanny (poznały się na studiach).
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze magazynu PANI.