Najśmieszniejsza kobieta w Polsce, caryca kabaretu – Joanna Kołaczkowska. Tak mówią. Może dlatego, że na scenie dla Joanny Kołaczkowskiej nie ma granic. Dla efektu jest gotowa do największej szarży. Nie boi się wyglądać brzydko, pociesznie, mało kobieco. Pisze, reżyseruje, świetnie śpiewa, wszędzie jej pełno. Prywatnie - wycofana, uporządkowana, z idealnie wysprzątanym domem i pełną lodówką. Aśka wariatka i pani Joanna. Która Kołaczkowska jest bardziej prawdziwa?
Spis treści
Joanna Kołaczkowska pochodzi z Lubina, mieszka w Warszawie, kochają ją w całej Polsce. Może nie każdy kojarzy z nazwiska, ale wystarczy pokazać zdjęcie. "A to ta, taka śmieszna!”. Już w podstawówce odkryła, że potrafi rozbawiać: naklejała na ząb czarny papierek i odwracała się do reszty klasy. Działało. Potem próbowała robić coś poważnego - poszła do technikum ogrodniczego, na studia pedagogiczne. Ale od kabaretu nie dało się uciec. Na scenę wciągnął ją... znany dziś muzyk Adam Nowak - razem grali w Zielonej Górze, największym w Polsce zagłębiu satyryków. Była w Potem - legendarnej grupie lat 90. Od kilkunastu lat Joanna Kołaczkowska występuje w kabarecie Hrabi. Ambitnym, literackim, abstrakcyjnym. Motto - nie tykamy polityki, kościoła i nazwisk, za to ogrywamy emocje i relacje, bo one się nie starzeją. Kto raz widział "Hrabiów", przeważnie ulega ich wdziękowi. Kto nie, warto żeby zobaczył w internecie najbardziej efektowne numery: "Egzamin" (4 miliony wyświetleń!), "Anka", "Typy widzów". Tam talent Kołaczkowskiej widać najlepiej. Nikt z taką brawurą nie potrafi odtwarzać różnych ludzkich typów. Widać to też w słynnym serialu improwizowanym "Spadkobiercy", w którym od lat z fantazją gra amerykańską milionerkę Dorin.
Gdzie pani podpatrzyła te wszystkie charakterki?
Joanna Kołaczkowska: Jestem typem obserwatora, co czasami mnie samą męczy. Kiedy tu weszłam (spotkamy się w zatłoczonej kawiarni - red.) i szukałam pani, zdążyłam niemało podpatrzeć i przeanalizować. Rozmawiamy, ale ja mam wszystkich na oku. O, na przykład ci starsi panowie przywitali się całując trzy razy w policzek. Dlaczego? Już mi się cała historia wyświetla. Będąc wśród ludzi muszę trenować nieobserwowanie, inaczej włącza się automatycznie.
"Wada” wrodzona czy nabyta?
Joanna Kołaczkowska: Zawsze byłam czujna. Wycofana dziewczynka, żyjąca jakby za ścianą. Mało uczestniczyłam, raczej się przyglądałam. Miałam wrażenie, że nikt mnie nie widzi, za to ja chłonęłam wszystko.
Skąd to się brało?
Joanna Kołaczkowska: Myślę, że zaczęło się po śmierci ojca. Przedwczesnej - miałam pięć lat, a siostra sześć. Już kiedy był chory - na serce - rzadko go widywałyśmy, bo wyjeżdżał na parę miesięcy do kliniki w Łodzi. Więc kiedy zmarł, jego "stan obecności" prawie nie różnił się od tego wcześniej. A nam trochę źle powiedziano, co się dzieje z człowiekiem, kiedy umiera: że gdy przyjdzie śnieg, ojciec z tym śniegiem wróci. Jak padało, wpadałam w nostalgię, miewałam koszmary, lęki. Siostra przeżywała "na zewnątrz", płakała i na ulicy w każdym mężczyźnie z brodą widziała ojca. Ja - "w sobie", milczałam, tłumiłam emocje, starałam się zdystansować. Ale mój dziecięcy świat runął, straciłam poczucie bezpieczeństwa. I zostałam małą Asią, która siedzi i obserwuje świat zza zasłonki.
To przenośnia?
Joanna Kołaczkowska: Nie, przez długie lata miałam ulubione miejsce - w domu dziadków w Dziesławiu pod Lubinem, w pokoiku za zasłonką. Leżałam w ciemności i czułam się bezpiecznie. Przez tę tkaninę - pamiętam dobrze: z ludowym wzorem - sączyło się światło, a ja słuchałam rozmów. Rodzina była duża, mama miała ośmioro rodzeństwa. Te wszystkie ciotki - mam je przed oczami, jak biegają po ogrodzie w stanikach, bo kostiumy rzadko się wtedy nosiło (uśmiech) - to były kobiety z charakterem. Silne, ale i wrażliwe. Obserwowałam je w sytuacjach kuchennych, biesiadnych. Jak się kłóciły, godziły. Rodzina spod Lwowa, ekspresyjna. Zapamiętałam te głosy, te kobiety, ich sposób traktowania mężczyzn. Nie, że zły. Po prostu oni musieli być ulegli. To jest odpowiedź na pytanie, kto mnie inspiruje.
Ciotki o tym wiedzą?
Joanna Kołaczkowska: Przeczuwają. Kiedy widzą mnie na scenie, mówią: "no patrz, normalnie nasza Stembalska" - bo mama pochodzi z rodu Stembalskich. Albo: "nie, no - cała Janka" czy "cała Tereska". Co ciekawe, widzą we mnie siebie nawzajem, ale żadna nie widzi siebie (uśmiech). Ale moją największą inspiracją jest mama. Dopiero niedawno zdałam sobie z tego sprawę. Główne źródło powiedzonek, zachowań, gestów, sposobu chodzenia, tańczenia, w ogóle komunikowania się ze światem. Bo mama reprezentuje styl korygujący: ma wizję i tak musi być. Włożyłam do skeczu jej powiedzenie: "oka nie wyjmiesz" i "o, o, ale gloria idzie".
To znaczy?
Joanna Kołaczkowska: Ona zawsze tak mówiła na wystrojone kobiety. Ciut pejoratywne, ale ja dokładnie rozumiałam, o co jej chodzi. W programie mamy numer poświęcony naszym mamom. Jest tam niemało nabijania się z nich, ale i dużo miłości. Uznaliśmy, że one nie mają wad, co najwyżej "waszki". Dlatego spektakl nazywa się "Wady i waszki".
Mam pomysł, żebyśmy w rozmowie poszły tropem tytułów Waszych programów. Pierwszy to CYRKUŚNIKI.
Joanna Kołaczkowska: Tak nazwano kiedyś kolegę, kiedy wszedł do sklepu koło domu: „Patrzcie, idzie nasz miejscowy cyrkuśnik”. Ładne słowo, wzięliśmy je sobie.
Co panią pcha do „cyrkuśnikowania”? W wielu numerach idzie pani po bandzie. Nie zważając na to, czy ma dobry profil, czy się przewróciła. To jest szarża, brawura, zatracenie się w roli. Mało którą kobietę stać na takie zachowania na scenie.
Joanna Kołaczkowska: Ja nazywam to rzucaniem się na główkę. Co mnie pcha? Odczuwam wtedy niesamowitą radość życia. Przed spektaklem czuję się fatalnie. A gdy się zaczyna, jest eksplozja energii. Już nie siedzę "za zasłonką", tylko zza niej wyskoczyłam, rozerwałam, zrobiłam "łał - łał"! Łapię akceptację ludzi - "o matko, ale super, patrzą na mnie!", a potem znów mogę się schować. Występ traktuję terapeutycznie, robię na scenie rzeczy, których w życiu bym nie zrobiła. I do tego bezkarnie! Brawura bierze się też stąd, że w życiu artystycznym nie zakładam porażki. Nie ma, że nie wyjdzie! Szarżuję zwłaszcza wtedy, gdy widzę że coś nie gra. Pomyliłam się? Świetnie, wygram to! Ostatnio zapomniałam tekstu, zaczęłam improwizować. Ale tak po bandzie - obsobaczyłam kolegów i wpędziłam ich w poczucie winy za swoje zapomnienie (uśmiech). Jeszcze muszę powiedzieć, że w pracy pomaga mi to, że mam bardzo rozbujaną wyobraźnię. Dzięki książkom. Od dziecka czytałam jak wariatka. Przychodziłam ze szkoły, robiłam kogiel-mogiel z trzech jajek i sześciu łyżek cukru, czasem z margaryną albo z kakao. Czytałam i jadłam, po drobince, na końcu łyżeczki, powolutku. Bibliotekarka nie wierzyła, że ja to wszystko pochłaniam, przepytywała mnie. Do dziś mam w głowie to, co przeczytałam.
CO JEST ŚMIESZNE? - program pod tym tytułem był jednym z Waszych hitowych. Jest na to pytanie mądra odpowiedź?
Joanna Kołaczkowska: Ciągle się nad tym zastanawiamy. Na przykład - czy w skeczach wciąż muszą pojawiać się schematyczne postaci? Żona w wałkach i podomce albo pijaczek? I okazuje się, że tak. Bo kabaret opiera na stereotypach, starych mitach. Np. telefon stacjonarny to sygnał, że jesteśmy w mieszkaniu. I choć widownia wie, że mało kto już taki ma, kupuje konwencję: „aha, znamy ten kod i w nim pozostajemy”.
A w sytuacjach pozascenicznych jak pani radzi sobie z oczekiwaniem, że wejdzie Kołaczkowska i będzie śmiesznie? W wywiadzie powiedziała pani: "w sklepie ludzie myślą, że będą jaja, a ja tylko przyszłam po bułki".
Joanna Kołaczkowska: Tu najlepszą przygodę miała koleżanka Ada z kabaretu Nowaki. W sklepie jakaś pani złapała ją pod pachę i ciągnie: chodź, chodź. Przyprowadza do swego męża i mówi: zobacz, CO znalazłam.
No nie…
Joanna Kołaczkowska: U mnie najczęściej jest tak: wchodzę i jest niekontrolowany wybuch radości. Więc ja też reaguję sympatycznie, bo to przecież miła sytuacja. I zaraz widzę - a mam silną empatię - jak ta osoba zaczyna analizować swoje zachowanie. Żałuje, że tak mocno zareagowała, przechodzi w skrajność i już mnie nie widzi. Jest taki... zawstydzony chłód. Ta osoba nawet czasem mówi wprost: przepraszam, nigdy tak nie robię. Widzę, że ona cierpi (uśmiech).
A pani?
Joanna Kołaczkowska: Czuję na sobie jakiś - durny - ciężar odpowiedzialności za to, jak zostanę odebrana. Pierwsza myśl: jeju, ja w ogóle nie trzymam wizerunku, jestem smutną panią, które kupuje majtki. Beznadziejne! Oni sobie teraz myślą: jaka szara mysz, wcale nie jest zabawna. Albo gorzej: że nadęta i wyniosła. To jest, proszę pani cały bagaż uczuć (uśmiech). "Aha, teraz jestem obserwowana, każdy ruch zostanie odnotowany". Ktoś mi odsłonił zasłonkę (uśmiech).
Super: mamy leitmotiv rozmowy.
Joanna Kołaczkowska: Jak już widzę, że mnie rozpoznano, staram się nie być taka smutna. Idiotyczne, bo powinnam to zignorować i być sobą. Chciałabym umieć nie starać się być zabawną, bo czasem mnie to samą męczy. Z drugiej strony rozumiem żywiołowe reakcje ludzi, bo przecież też spotykam artystów, na których patrzę przez ich role. I też chciałabym coś miłego im powiedzieć. Przecież jak ja bym zobaczyła McCartneya, padłabym na kolana, mdlała i piszczała. Kiedyś marzyłam o tym, żeby być piątym bitelsem. A jakiś czas temu napisałam McCartneyowi na instagramie "Mój ty kochaniutki". Po polsku. (szelmowski uśmiech). Wiadomo, że Paul nie przeczyta, ale ślad po mojej miłości zostawiłam.
Kolejny tytuł programu - BEZ WĄSÓW - niech będzie w tej rozmowie furtką do pytania o wygląd. Nie ma pani takich myśli: "a co, jeśli na scenie wypadnę brzydko, niekobieco"?
Joanna Kołaczkowska: Na scenie nie. Mierzę to wcześniej. Zadręczam się, że trzeba by schudnąć, że nie tak wyglądam, jestem zła na siebie. Ludzie często mówią: ale pani ma dystans. Mam, ale ja też się swoim wyglądem przejmuję. Czasem jak oglądam zdjęcia ze sceny, nie mogę na siebie patrzeć. Bywa, że wylewam łzy i jest mi autentycznie przykro. Rozmawiałam z córką (Hania, już dorosła - red.). Zachwycałyśmy się pewną kobietą w telewizji - że piękna, że zgrabna. Mówię: ale z drugiej strony, zobacz córciu, jak ja bym była taka, robiłabym coś innego. Ktoś by mi zaproponował pozowanie. A nie kabaret! Ten zawsze proponowało się - przepraszam moje koleżanki - dziewczynom mniej atrakcyjnym.
Kokieteria!
Joanna Kołaczkowska: Wyjątkiem jest Kasia Pakosińska - piękna, zabawna i z osobowością. A my - zwłaszcza zielonogórskie dziewczyny - jesteśmy takie "jabłuszka". Kolega opowiadał, że kiedyś zapytał Hankę Bielicką: "a kto się pani podoba w kabarecie z kobiet?" - "Ta mała z Zielonej Góry, taka korpulentna".
No super, wielka gwiazda panią namaściła.
Joanna Kołaczkowska: Zamiast cieszyć się, że dostrzegła mnie Hanka Bielicka, zapamiętałam tylko słowo: "korpulentna". A to przecież było 20 lat temu i byłam dużo szczuplejsza... Dziś wykorzystujemy tę sytuację w skeczu - koledzy mówią: "wszystko można o niej powiedzieć, a najbardziej to, że jest korpulentna". Ja zawsze miałam poczucie, że nie będąc piękną, muszę postawić na coś innego. I postawiłam: miałam w sobie dziką odwagę i trochę dziecka. A jako dziewczyna w ogóle nie przejmowałam się wyglądem. Dorastałam w PRL-u, zatem nie było niczego. Nie było wzorów, nikt mnie nie nauczył. To, co podczas występów w kabarecie „Potem” miałam na głowie, to się w głowie nie mieści (uśmiech). Nasz szef Władek Sikora przynosił tyrolskie sukienki z lumpeksu i kazał mi w nich grać te dzieweczki i królewny. Nie mogę uwierzyć, że wtedy na scenę się nie malowałam. Żyłam zgodnie z tym, co głosił Władek - że wymalowana będę za ładna. Raz mi zrobili makijaż na nagranie, to potem pyszczył przed telewizorem, że mam być śmieszna, a nie atrakcyjna.
Czy to dla młodej osoby nie było destrukcyjne?
Joanna Kołaczkowska: Nie, wtedy mi odpowiadało, tak samo wyglądałam prywatnie. Teraz to się zmieniło.
Kobiecość przyszła z wiekiem?
Joanna Kołaczkowska: Tak. Ale nie odkryłam jej w „Tańcu z gwiazdami” (uśmiech). Zauważyła pani, że prawie każda osoba biorąca w nim udział, tak stwierdza? U mnie zadziałała znajoma stylistyka Magda Potok. I wyrzuciła z szafy wszystkie białe bluzki, do których miałam wieloletnią słabość.
KOBIETA I MĘŻCZYZNA - to kolejny z Waszych hitowych programów. Dużo i trafnie opowiadacie tam o związkach. To z doświadczenia? U pani się tak potoczyło, że miała pani męża i…
Joanna Kołaczkowska: Rozstaliśmy się dwa tygodnie przed premierą tego właśnie programu. Ale paradoksalnie, to mi dodało siły, ognia. Odtąd gram inaczej. Może to samoobrona? Oczywiście, później cierpienie i tak przyszło... Dziś, po ponad 10 latach od rozstania jesteśmy z Krzysztofem (Kołaczkowskim, twórcą kabaretowym i filmowym - red.) w dobrych relacjach. Nawet pracujemy razem. Byłam potem w związkach, ale...
Nie chcę się bawić w tanią psychologię, ale może pani ma tak silną osobowość, że mężczyznom trudno jest nadążyć?
Joanna Kołaczkowska: Przyjaciółka powiedziała mi coś podobnego. Może? Mimo że w życiu nie jestem taka jak na scenie, chyba siedzi we mnie coś, za czym trudno zdążyć. Ale myślę, że rozstanie z drugim mężem - bo pierwszego miałam jeszcze w czasach studenckich - nie było spowodowane moją dynamiką. Mąż zresztą też był bystry i "nadążający". Dużo się od niego nauczyłam, ma specyficzny, ciepły stosunek do ludzi.
A propos mężczyzn, pani ma ich w kabarecie trzech. Mówią, że idąc wyglądacie jak Gang Olsena. Najpierw Egon, czyli pani, a parę kroków dalej oni, podrygując.
Joanna Kołaczkowska: Faktycznie, idę z przodu i wkurzam się, dlaczego mnie któryś nie wyprzedzi. Czasami eksperymentuję i zwalniam. I co? Też zwalniają! "Dołączcie, idźmy razem", wołam. I za chwilę znowu ja wyrywam do przodu.
W pracy w kabarecie jest tak samo - pani rządzi, a oni - jak twierdzą, ślepo ufają.
Joanna Kołaczkowska: Mam autorytet i zaufanie, bo wiele moich pomysłów się sprawdziło. Koledzy czasami mówią: nie czujemy, ale wierzymy Ci. Oprócz szarży i brawury mam wiarę. Wierzę w to, co mamy zrobić. Ja to widzę. Może znowu przysłużyła mi się zasłonka - musiałam sobie wiele wyobrażać na podstawie tego, co słyszę. Ja rządzę, ale wszyscy czujemy się z tym bezpiecznie. „Kamol”, mój osobisty szwagier, mnie wspiera, ma reżyserskie oko i też pisze. Ja jestem tą, który wymyśla i pcha wszystkich do dodatkowych przedsięwzięć pozakabaretowych. Zawsze powtarzam, że Hrabi musi się rozwijać. Inaczej będziemy własnym popłuczynami. A najlepiej rozwijać się w obcym środowisku. Improwizujemy, gramy w innych spektaklach. Ja mam swój recital…
To nam się ładnie łączy z tytułem PIENIA I JĘKI. Pani ma taki głos, że w opinii ekspertów mogłaby zrobić solową karierę wokalną. Wystarczy posłuchać słynnego "Songu porzuconej" - ponad 1,5 miliona odsłon w sieci. Nie żal, że nie została pani kimś w rodzaju Edyty Górniak?
Joanna Kołaczkowska: Bałabym się postawić tylko na śpiewanie. Mam świadomość moich możliwości. Owszem, są duże, ale jak na kabaret. Wolę sobie po cichutku, delikatnie, na boku przygotować własny recitalik. Najpierw wymyślam, co ma się w piosence „wydziać”, potem piszę tekst.
W życiu w trasie jesteście kumplami? Czy jednak „wychodzi” to, że jest pani kobietą, bo np. koledzy pomogą dźwigać walizę?
Joanna Kołaczkowska: Traktują mnie jak kobietę. Bardzo. (pauza) Co ja mówię, to strasznie brzmi. Niefemistycznie! (uśmiech). Pomagają mi, troszczą się. Martwią się, jak choruję. Jestem zaopiekowana.
Czyli tu wpadek nie ma. A na scenie? Zrobiliście kiedyś taki program SYF I MALARIA, złożony z małych katastrof estradowych. Wybuchające mikrofony, niespodzianki z garderobą, waląca się scenografia. To było specjalnie…
Joanna Kołaczkowska: ...a niespecjalnie też się zdarzało. Np. gramy w Łomiankach. Mam taki numer, że zdejmuję szlafrok, a pod nim jest lekko rozpięta sukienka. Tylko, że ona mi się rozchyliła razem ze szlafrokiem. Biust niemal na wierzchu, a na widowni dzieci. Ale bywało groźniej: w skeczu obierałam marchew. Nóż był tak ostry, że pocięłam dłonie. Tak krwawiły, że musieliśmy przerwać spektakl i widz opatrywał mnie na scenie. W sumie mnóstwo śmiechu. Do skeczu "Egzamin" wkładałam za kulisami kozaczki, pospiesznie i w nerwach. Nie weszły, ale musiałam już wychodzić na scenę. Wyglądało to kosmicznie, bo stopy miałam w cholewkach. Wyszło tak śmiesznie, że zostało na zawsze. Czasem też śni mi się koszmar, że wychodzę na scenę bez rajstop. I raz rzeczywiście wyszłam! Okropne, czułam się naga. Takich historii było mnóstwo, tylko że ja mam taką wadę, a może „waszkę”, że nie pamiętam.
Mam wrażenie, że pani jest "mało gotowalna" na scenie, trudno panią speszyć. Widać to chociażby w "Spadkobiercach" - często są powtarzani w telewizji.
Joanna Kołaczkowska: Ależ ja się tam strasznie gotowałam! Tylko tego nie widać. Mam technikę - kamienna twarz i tylko przeponę puszczam, tu się trzęsę (JK prezentuje łapiąc się za brzuch). Widziałam, co się dzieje - że w "Spadkobiercach" wszyscy koledzy płaczą ze śmiechu. Więc wiedziałam, że ktoś musi "trzymać twarz". Bo to jednak spektakl, musi być profesjonalnie, nie możemy się gotować jak wariaci. A kiedy już naprawdę nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, starałam się śmiać jako postać.
Kolejny program - DEMO. Gdyby miała pani zrobić takie demo o sobie i wymienić najlepsze cechy. Ale prywatnie. Jestem fajna, bo…
Joanna Kołaczkowska: ...porządna. Zawsze mam posprzątane i zorganizowane. Lubię, kiedy jest dom jest ogarnięty, a lodówka pełna.
A pani WADY I WASZKI?
Joanna Kołaczkowska: Straszliwie przeżywam, gdy się marnuje jakiś talent. Boli mnie to, i jeśli cokolwiek mogę w tym kierunku zrobić – działam. Nie umiem zgrabnie odmawiać. Zero asertywności. Gdybym była menadżerem Hrabi, gralibyśmy na stadionach i weselach. Czyli w warunkach niesprzyjających. No i boję się irracjonalnych zagrożeń. Latania samolotem - do Londynu jechałam pociągiem!, ale też lawiny błotnej. Tsunami.
W Polsce?!
Joanna Kołaczkowska: Jak tylko ktoś mi mówi, że jest na wybrzeżu, zaraz myślę: ludzie, uwaga, przecież tam może być tsunami. Ostatnio nad Bałtykiem miałyśmy z córką pokój, z którego widziałyśmy brzeg morza. Patrzyłam i kombinowałam: aha, jesteśmy na pierwszym piętrze, na wydmie, więc może woda nie dojdzie. Ale auto by odpłynęło… A gdzie jest wejście na dach? Ja mam wszystko zaplanowane - np. co robić w razie pożaru. Poza życiem moim, córki i zwierząt ratowałabym zdjęcia. Mam ich ogromną walizę. Zapłakałabym się, gdyby je straciła, wspomnienia są dla mnie ważne. Panicznie boję się też utraty wzroku czy Alzhaimera i chorób, w których traci się osobowość.
To ma jakieś uzasadnione rodzinnie?
Joanna Kołaczkowska: Skąd. Obawa z gatunku „szajba”.
To teraz kolejny tytuł. TO LUBIĘ.
Joanna Kołaczkowska: Spanie. Seriale na Netliksie - oglądam hurtowo po nocach. Prowadzić samochód nocą lubię. Ciemno, jestem sama…
Zasłonka…
Joanna Kołaczkowska: Tak! Cichutko gra radio, a ja tworzę piosenki. Mam w samochodzie możliwość nagrywania, śpiewam i potem wszystko znajduje się w komórce. Uwielbiam też rozmyślać, a dokładnie tkwić w świadomości, że sobie myślę. Najlepiej przed snem. Wtedy przychodzą inspiracje. To jest najprzyjemniejsza rzecz w życiu - wymyślać te wszystkie wariactwa na scenę. Czegoś nie było, a potem jest. Można nagrać, obejrzeć, pośmiać się. Nie potrafię nic innego. Gdybym nie kabaret, nie wiem, czym bym się zajmowała. Jestem starszą panią, a cieszę się, że robię skecze i piosenki. Może to dziecinne. Zresztą ja całe życie mam poczucie, że emocjonalnie jestem zawsze 10 lat do tyłu. Zawsze mi się wydaje, że teraz - o, teraz! - to jestem dojrzała. Ale za pięć lat powiem, że pięć lat temu byłam totalnym glonojadem, który nie kumał niczego. Często, jak patrzę do tyłu, myślę: ale byłam durna! Może to ma związek z pielęgnowaniem w sobie dziecka? A u mnie to dziecko jest bardzo hasające! Aj, jeszcze nie powiedziałam o swojej największej miłości.
?
Joanna Kołaczkowska: Jedzenie. Zwłaszcza kuchnia włoska. Makarony. Crème brûlée , szarlotka… I lody. Takie na mleku, których nie mogę jeść.
Nie mogę i nie jem?
Joanna Kołaczkowska: Nie mogę i jem! Ale bez przerwy robię sobie jakieś odstawienia. Zrywam z nałogiem. Właściwie jedzenie to moje uzależnienie. Teraz odstawiłam słodycze, ale… zostawiłam sobie lody.
Bo to nie słodycze, wiadomo! Najbardziej lubię Wasz program SAVOIR VIVRE. Czy te 30 lat pracy na scenie nauczyło panią, jak się „obchodzić” z ludźmi?
Joanna Kołaczkowska: Oczywiście! Kiedy na studiach zaczęłam przygodę z kabaretem, „zasłonka” działała na maksa, byłam strasznym dzikusem. Przestraszona, zawstydzona. Teraz, jak sobie przypominam, wierzyć mi się nie chce: nie byłam w stanie wejść do sekretariatu, żeby podbić legitymację. Stałam pod drzwiami i czekałam, aż ktoś będzie wchodził i mi ją weźmie. A kiedy zaczęłam pracę w kabarecie, to nawet sobie sama dziekankę załatwiłam! Najważniejsza rzecz, jakiej się nauczyłam przez te lata? Nie da się rozśmieszać ludzi bez pokochania ich. Oni też muszą nas w pewnym sensie pokochać, zaakceptować. I wtedy będą mogli się z nas śmiać. Zawsze tłumaczę kolegom, że jak gramy, to między nami a widzami tworzy się więź niemal wyczuwalna fizycznie. Jak nici. Kabaret to zarządzenie energią. Ona odbija się i wraca. Podczas koncertu czuję: Boże, jak mnie ludzie lubią! Jednak! Ze spektaklu wychodzę wypieszczona, wycmokana, wygłaskana, za rękę potrzymana. Bo ja tak to widzę, że publiczność trzyma mnie za rękę. To szczęście: mam pracę, dzięki której bardziej kocham świat.