"Żyjemy z czasach, kiedy zamiast naprawiać, wszystko się wymienia. Rzeczy, ludzi, wartości, opinie", mówi nam Mateusz Damięcki. I on się na to stanowczo nie zgadza!
PANI: Nauczył się pan czegoś ostatnio?
MATEUSZ DAMIĘCKI: Ja „cały czas czegoś się uczę” – w końcu przykład idzie z samej góry. Obecnie jestem w próbach w teatrze 6.piętro i pod okiem Eugeniusza Korina wraz z Michałem Żebrowskim, Olą Popławską i Polą Gonciarz pracujemy intensywnie nad bardzo dobrą sztuką Patricka Marbera „Bliżej”. Mike Nichols 18 lat temu zrobił świetny film. Gram Dana, niedoszłego pisarza z kompleksami.
Boi się pan swojego bohatera?
Boję się każdego bohatera. Wydaje mi się, że strach jest oznaką szacunku dla postaci. Dan wypowiada ładne słowa: „Dlaczego nie skłamałaś? Dlaczego powiedziałaś mi prawdę. Cóż takiego wspaniałego jest w tej prawdzie? Może spróbowałabyś skłamać. To jest waluta całego świata”. Nikt z nas nie chciałby być okłamywany, ale przychodzi moment, że tego pragniemy. W każdym z nas to siedzi. Boję się tej konfrontacji. W sztuce występują dwie kobiety i dwóch mężczyzn, przez ponad dwie godziny jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkie rodzaje relacji, jakie mogą zaistnieć między tak różniącymi się, choć równocześnie pełnymi pasji i ambicji ludźmi. Pojawiają się słowa klucze: zdrada, namiętność, wypalenie, nuda, testowanie, egoizm w związku. Prawda i kłamstwo.
Jak w prawdziwym życiu.
Dokładnie. Jestem z moją Pauliną 11 lat. Po ślubie cztery. Dzieci pięknie nam rosną. Ja chodzę do pracy. Nagle okazuje, że w tej sztuce pada wiele pytań, których my ze względu na nasze zajętości nie mamy czasu sobie zadać. Omawiam je w pracy, z obcymi ludźmi, a nie z własną żoną. Potem wracam z takiej próby do domu i myślę: „Kurczę, a może powinniśmy znaleźć chwilę, żeby porozmawiać o rzeczach tak ważnych jak bycie ze sobą, życie ze sobą”. Fajnie nam się żyje, super wręcz, ale w tym pędzie nawet nie zauważyłem, że już minęło 11 lat! Na bieżąco rozwiązujemy różne problemy, wypełniamy obowiązki, a pewnego dnia odkrywamy, że sztuka teatralna może nas skłonić do refleksji...
…do zatrzymania się i spojrzenia na siebie z dystansu.
Otóż to. Pracujemy w teatrze w systemie 10–16. Rano staram się ogarnąć swoje sprawy, współgrać z Pauliną. Po próbie przyjeżdżam do domu i zaczyna się powolne zagarnianie dzieciaków do łóżka. Moje życie zupełnie się zmieniło w momencie, kiedy na świecie pojawiło się nasze drugie dziecko. Gdy mieliśmy tylko Franciszka, przyznajemy to oboje z żoną, było nam dużo łatwiej. Również sprostać własnym ambicjom, żeby usatysfakcjonować samego siebie. Teraz jest dużo trudniej, chociaż wciąż mam więcej wolności niż Paulina. Myśli pan o tym? Tak. Często. Dyskutowanie na temat równouprawnienia uważam za zawstydzające, ponieważ jest to tak oczywiste, że o czym tu jeszcze gadać? Zawsze byłem orędownikiem praktyki, a mimo wszystko nadal widzę między nami duże dysproporcje, wywołane prawdopodobnie siłą przyzwyczajenia, stereotypami, presją otoczenia. A z drugiej strony jestem szczęśliwy, że dzięki Paulinie mogę być codziennie na tych próbach.
Potrafi pan podziękować żonie?
Tak, oczywiście, ale w pewnym momencie słowa to za mało. Teraz wyjdzie na to, że przepraszam żonę na łamach prasy, żeby to przeczytała i powiedziała: „Boże, misiu, jaki ty jesteś kochany!”. Nie o to chodzi. Kiedy urodził się Ignacy, okazało się, że nie ma już taryfy ulgowej. 10 lat temu histeryzowałem, robiłem dramy, że tak trudno zaspokoić ambicje zawodowe. Teraz jest - ratuj się kto może. Ambicje wcale nie są mniejsze, pasja i chęć pracy wciąż są ogromne, ale pojawiły się dzieci i człowiek nagle zdaje sobie sprawę z tego, że one mogą tego nie zrozumieć. Nie chodzi o to, jak wymknąć się do teatru, żeby dzieci tego nie zauważyły, tylko jak z satysfakcją wykonywać swój zawód, a jednocześnie nigdy nie żałować, że się cokolwiek przegapiło. Coś, co dziś wydaje się błahostką, kiedyś może okazać się sednem życia. Ignacy teraz ząbkuje i płacze, co jest niefajne, ale może w wieku 70 lat przypomnę sobie, jak wstawałem do niego o trzeciej w nocy, a on patrzył na mnie tymi swoimi załzawionymi oczami z miłością. Czekał, żebym wziął go na ręce i utulił, potrzebował mojego dotyku. To będzie najpiękniejsze wspomnienie. W jednym z wywiadów Robert Lewandowski na pytanie: „Piłka nożna czy rodzina?” podniósł wzrok do góry, przewrócił oczami, ewidentnie wykonał pracę umysłową, bo jestem pewien, że tego nie zagrał, i w końcu odpowiedział: „Rodzina”. Gdybym ja zrobił tak samo, ktoś mógłby powiedzieć: „Ale przyaktorzył”. Albo: „Ale skłamał”.
No to pytam: aktorstwo czy rodzina?
Rodzina. Oczywiście, że rodzina. Ciekawe, co by było, gdybym odpowiedział: „Praca”? Co sam sobie musiałbym wyjaśnić? Rodzina jest superodpowiedzią, ponieważ wcale nie deprecjonuje pracy. Pracuję po to, żeby mieć rodzinę i być w niej szczęśliwym. Ta dwoistość sprawia, że co jakiś czas musimy uciec z jednej sfery w drugą. Piekło nie polega na tym, że gotują nas żywcem w kotłach na ogniu jak na słynnych obrazach Hieronima Boscha, tylko że nieustająco trwa to samo. Piekło to nuda. Spojrzysz wstecz, nie widać początku. Spojrzysz w przód, nie widać końca. Dlatego we wszystkich mitach śmierć jest tak ważna, jest końcem. Gdyby człowiek nie miał wyboru, wszystko byłoby dużo trudniejsze. Paula tylko prosi, żebym nie przesadzał, jak już wpadnę w wir pracy.
Cały wywiad przeczytacie w najnowszym, sierpniowym wydaniu magazynu Pani