Czasem wynik dzielenia bywa zaskakujący – daje więcej. Małgorzata Pieczyńska żyje między Polską a Szwecją. Ma dwa domy, dwie przystanie zawodowe i prywatne. A poza tym? Ćwiczy jogę, zbiera zioła, gotuje dla męża i przyjaciół. Nie goni za młodością, szczęścia szuka w sobie. „Dojrzała, zadowolona z życia kobieta? To ja! Podobam się sobie, podoba mi się moje życie” – mówi gwiazda spektaklu Kolacja dla głupca.
Spis treści
Niezależna i odważna. „Rodzice wychowali mnie w przekonaniu, że w życiu wszystkiego mogę spróbować i to się uda. A jak nie, końca świata nie będzie”. W wieku 18 lat Małgorzata Pieczyńska wyszła za mąż, rozwiodła się, gdy miała 25. Mówi: „Mam talent do znajdowania pozytywów w każdym człowieku”. W Sztokholmie na pokazie Jeziora Bodeńskiego, którego była gwiazdą, poznała miłość życia – Gabriela Wróblewskiego. On miał 40 lat, ona 27. Oboje z silnymi charakterami, poczuciem niezależności, wysokimi wymaganiami względem siebie i innych. Postawili na szczerość i… wygrali. Recepta na udane małżeństwo? „Znalezienie odpowiedniego partnera to nie wszystko. Ważne, by nie zabijać wspólnych marzeń”.
Twój STYL: Na nasze spotkanie przyjechała pani z domu na wsi pod Warszawą...
Małgorzata Pieczyńska: To letniskowy dom rodziców. Mam do niego sentyment. I szacunek dla pracy, którą wykonali w latach 70., żeby go zbudować. Sklejka, gumka do weków to były „materiały budowlane”. Nie lubiłam tam jeździć, bo poczucie obowiązku nakazywało mi pomagać rodzicom, a wolałam zbijać bąki z kolegami. Gdy dom już powstał, nie lubiłam tam przebywać, bo mama wstawała o szóstej rano i zaczynał się „odwieczny, ogłuszający łoskot samicy” (cyt. z Miłości i gniewu Johna Osborne’a). Czyli walenie garami. Pobudka, śniadanie i do boju. Rodzice byli pracowici bez umiaru. Wiem przynajmniej, po kim mam to natręctwo. Kiedy w sadzie pojawiła się altana, zatargałam do niej materac i powiedziałam: „Od tej pory śpię tutaj”. Zawsze byłam niezależna. Kiedy rodzice przeszli na emeryturę, spędzali na wsi więcej czasu. Całymi dniami chodzili w starych ubraniach, bo „to przecież działka”. Nienawidziłam tego. Mówiłam: „Robicie z życia Archipelag GUŁag. Po co?”. Jak twierdzi mój mąż: „Inteligencja to wyciąganie wniosków z cudzych błędów”.
Jaki wniosek pani wyciągnęła?
Dbam o estetykę codzienności. Moje ubrania robocze to kolorowe fartuchy, a obiad w altanie podaję na pięknej zastawie. Dom rodziców nabrał dla mnie nowego znaczenia w czasie pandemii. Tato był już sam, miał 90 lat. Zamiast wrócić ostatnim samolotem do męża, do Sztokholmu, zostałam w Warszawie, żeby się nim zaopiekować. W niedużym mieszkaniu czuł się jak w więzieniu, więc postanowiłam przenieść go na wieś. Był maj. Zaczęłam przygotowywać dom na nasz przyjazd i na nowo odkryłam to miejsce. Spokój, las, pola. Gdy skręcam w boczną drogę, zwalniam, otwieram okno i wdycham te zapachy. Teraz kwitnie czarny bez. Zrobię z niego syrop, a potem wersję dla dorosłych, czyli nalewkę. Zrobiłam już nalewki z pędów i szyszek sosnowych, pod koniec lata kolej na pigwę i aronię. Moi kumple je uwielbiają. Na razie muszę dokończyć remont domu. Standard z lat 70. stał się nieakceptowalny. W pewnym wieku zadajemy sobie pytanie, jak chcemy żyć. Co nas uszczęśliwia? Mąż jest minimalistą, gdyby nie ja, mieszkałby w kawalerce i chodził w jednych trampkach. Sama nie szaleję z konsumpcjonizmem, ale chcę żyć ładnie, otoczona pięknymi przedmiotami. Nie znoszę dziadostwa. W związku z tym idziemy z Gabrysiem na kompromis, który polega na tym, że robimy, jak ja chcę. (śmiech)
Oryginalna definicja kompromisu, podoba mi się!
Mąż to rozumie. Jego priorytetem jest moje szczęście. Pamiętam, jak urządzaliśmy pierwsze mieszkanie w Sztokholmie. Był 1990 rok. Pojechałam z jego siostrą do Ikei. Jakbym trafiła do raju: białe ręczniki, piękne zastawy, minimalistyczne meble. Szwedzki design w swojej prostocie przypomina dekorację teatralną – tylko rzeczy niezbędne, które opowiadają o człowieku. Estetyczne, ale dyskretne. W Szwecji luksusem jest przestrzeń. Słynne słowo „lagom” oznacza właśnie „tyle, ile potrzeba”.
Helen Russell, autorka Atlasu szczęścia, pisze, że Szwedzi zamiast „czy tego chcę?” pytają „czy tego potrzebuję?”. Gdy w wieku 27 lat pojawiła się pani w Sztokholmie na promocji Jeziora Bodeńskiego, jeszcze pani nie wiedziała, że zaczyna nowy, szwedzko-polski rozdział życia.
Tato inżynier elektryk, mama ekonomistka wychowali mnie w duchu, że w życiu wszystkiego mogę spróbować. Moje pierwsze małżeństwo i rozwód były wynikiem wiary, że świat do mnie należy. W wieku 18 lat powiedziałam, że wychodzę za mąż. I wyszłam. Nie wiedząc, że zaraz wrócę. (śmiech) Wydawało mi się, że mąż ma wszystkie cechy, które posiadał mój ojciec: jest odpowiedzialny, można na niego liczyć w tarapatach, trzyma finanse rodziny, więc nigdy niczego nam nie zabraknie. Na dodatek gra na gitarze, śpiewa poezję i pisze dla mnie piosenki. To dopiero będzie życie! Szybko się okazało, że tylko gra na gitarze i śpiewa…
Do Sztokholmu na pokaz Jeziora Bodeńskiego przyleciałam dwa lata po rozwodzie. Wcześniej zagrałam w filmie i serialu Komediantka, na planie spędziłam 250 dni, czułam się nasycona zawodowo. Nie miałam kompleksów. Byłam gotowa na nowy związek. Po projekcji Jeziora... siedzieliśmy z reżyserem Januszem Zaorskim w restauracji i czekaliśmy na jego przyjaciela. Wszedł przystojny facet o srebrnych włosach. Zapytałam: „To on?”. Janusz: „Tak. Uważaj, bo teraz reżyseruję twoje życie prywatne”. Gabryś podszedł do stolika i powiedział: „To pani grała Suzanne! Byłem na projekcji. Jeśli zestarzeje się pani tak jak Suzanne, będzie mi się pani podobać całe życie”. Po kolacji zaprosił mnie na spacer. Czy pani wie, że oboje z Gabrysiem rozwiedliśmy się tego samego dnia, tego samego roku?
To znak!
Też tak pomyślałam. Powiedziałam, że chciałabym pojechać na wakacje, bo jestem przemęczona. „To polećmy na Wyspy Kanaryjskie” – zaproponował. Zabrzmiało jak bajka. „Dobrze, ale sama za siebie płacę”. Miałam odłożone 500 dolarów, wydawało mi się, że to fortuna. Carlos Marrodán, tłumacz Márqueza, przyjaciel artystów, pracował w ambasadzie hiszpańskiej i pomógł mi załatwić wizę. Poleciałam. Gabryś miał 40 lat, ja 27. Byliśmy sobą zauroczeni. Stwierdziliśmy, że szkoda czasu na podchody i wciąganie brzucha, żeby się sobie przypodobać. Postawiliśmy na sto procent szczerości. Albo będzie idealnie, albo odpuszczamy.
I…?
Było idealnie. Zaczęłam latać między Sztokholmem a Warszawą, co w tamtych czasach było wyzwaniem finansowym i logistycznym. Kiedy w 1989 roku okazało się, że będziemy mieli dziecko, wiedziałam, że chcę je urodzić w Szwecji.
W Polsce była pani u szczytu popularności. Nagrody, świetne role w kinie, w warszawskim Teatrze Powszechnym. W Szwecji czuła się pani gorsza, mniej pewna siebie?
Absolutnie nie. Proszę pamiętać, że nigdy nie byłam emigrantką. Ani polityczną, ani ekonomiczną. Gdy mąż wyjeżdżał z Polski w 1968 roku z całą rodziną, to był one way ticket. Decyzja nieodwracalna. Ja miałam luksusowy wybór i pełną świadomość, na co się decyduję. W ciąży zapisałam się na kurs szwedzkiego, ale niewiele mi to dało. Myśli były skupione na tym, co działo się w moim brzuchu, a nie na zajęciach. Zresztą Szwedzi znają angielski, nie miałam problemu, żeby się dogadać. Wtedy do głowy mi nie przyszło, że będę grać po szwedzku. Najważniejszy był Wiktor. Jego narodziny zmieniły wszystko. Moim największym życiowym sukcesem jest wychowanie syna.
Powiedziała pani, że oboje rodzice dużo pracowali. Mama miała dla pani tyle czasu, ile pani dla Wiktora?
Mama dbała o karierę, ale też o dom. Sprzątała, gotowała, wspaniale szyła, chodziłyśmy z moją siostrą ubrane jak laleczki. Drzwi naszego domu były zawsze otwarte. Koledzy przychodzili watahą. Mama powtarzała: „Kotlet ma dwie połówki. Wystarczy dla ciebie i dla Moniki”. Kiedy Wiktor przyprowadzał po szkole kolegę, zapraszałam ich do stołu. W Szwecji wszystko jest wyliczone i zaplanowane, więc często słyszałam: „Ale pewnie nie ma dodatkowej porcji”. Nie szkodzi. Kotlet ma dwie połówki. Wiktor się z tobą podzieli. Szwedzkie dzieci były zaskoczone. Podobnie jak ich mamy, które pytały, gdzie kupiłam modne dżinsy z łatami dla Wiktora? Sama te łaty doszyłam. Szok.
Wiktor wychował się na styku dwóch kultur i języków.
Przede wszystkim wychował się w trzypokoleniowej rodzinie. Dwanaście lat mieszkaliśmy z Zosią, mamą Gabrysia. Miałam cudowną teściową. Codziennie siadaliśmy razem do stołu. Rozmawialiśmy na ważne tematy, żartowaliśmy. Wiktor widział, że siła babci Zosi wzmacnia całą rodzinę. Wychowałam syna na mężczyznę, który nie boi się silnych kobiet i samodzielnie nadaje sens życiu. Ma poczucie wolności, sprawczości. Po śmierci Zosi musieliśmy zmienić mieszkanie. Było z 50 obrazów do powieszenia. Powiedziałam szesnastoletniemu synowi: „Wiktor, będziesz wieszał obrazy”. Zbaraniał, bo w życiu nie miał w rękach wiertarki. Pokazałam mu – mnie nauczył tego tato – jak się wierci, mocuje kołki i wbija haki. Przy dziesiątym obrazie był już mistrzem. W życiu zrobił wszystko odwrotnie, niż można było się spodziewać. Gdy jego szwedzcy koledzy wybierali pracę w korporacji i brali kredyt na domek z ogródkiem, Wiktor budował sierociniec w Salwadorze, chodząc w jednych klapkach i jednych gaciach. Nic dla siebie. Tam poznał Lindsay, niedawno urodziła im się córeczka. Zosia Wróblewski, na cześć babci.
Piękna sztafeta pokoleń! Zawsze działa pani na froncie prywatnym i zawodowym. Pierwszą szwedzką rolę dostała pani gdy... …
syn miał trzy lata. To był serialowy tryptyk Den gråtande ministern. Wszyscy aktorzy mieli już angaż, mnie zaproszono na zdjęcia próbne pro forma, na odstrzał. Gabryś przetłumaczył tekst. Sąsiadka, pukając się w głowę, nagrała dialogi na kasetę, a ja nauczyłam się ich na pamięć. Nie znając szwedzkiego wygrałam te zdjęcia. Reżyser powiedział: „Pasujesz jak rękawiczka”. Dostałam rolę. Film zdobył Grand Prix Italia, co otworzyło mi drogę do kolejnych ról.
Dziś mówi pani świetnie po szwedzku, gra w kinie, serialach, w teatrze.
Mówię biegle, w teatrze nawet wierszem, ale jestem sobą na sto procent tylko w wersji polskiej. W obcym języku nie ma się tego dowcipu, skojarzeń, powiedzonek, cytatów… Elokwencji, która jest związana z tożsamością kulturową, w związku z tym nie błyszczysz. Nasz wywiad po szwedzku wyglądałby inaczej, bo byłabym połową siebie. Idąc ulicami Warszawy, czytam ich nazwy i one coś dla mnie znaczą: Aleje Jerozolimskie, Nowy Świat. Idąc ulicami Sztokholmu, nie potrafię wyprowadzić etymologii większości z nich. Kiedy gram w Szwecji, muszę doskonale znać tekst i być maksymalnie skupiona, bo wiem, że niczego nie załatam...
...improwizacją?
No właśnie. Niedawno grałam w serialu szwedzko-norweskim. Wiedziałam, że to będzie wyzwanie. Przed zdjęciami pojechaliśmy z mężem do Wiktora, do Salwadoru. Tam przez miesiąc chodziłam po pustej plaży z kartkami w ręku. Ocean huczał, wiatr wiał, a ja zamknięta w swojej bańce: na głos płakałam, śmiałam się, kłóciłam, dyskutowałam. Kiedy weszłam na plan, rolę miałam wdrukowaną na twardym dysku.
Podziwiam! À propos huczącego oceanu – Szwedzi są autorami powiedzenia: „Nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania”.
Genialnie to wymyślili. Kalosze, kurtka i na spacer. Kilka dni temu lało, wyszłam w sztormiaku na taras i deszczówką szorowałam deski. Po co marnować wodę, kiedy pada?! Jestem zwolenniczką recyklingu wody, mam półtora tysiąca litrów deszczówki do płukania, podlewania, mycia, sprzątania.
Popieram! Czego nauczyła się pani od szwedzkich koleżanek?
Podobno „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Mama mówiła, że w młodości. W Szwecji takich nie miałam, ale na planach seriali spotkałam świetne koleżanki. Chodziłyśmy do teatru, kina, restauracji. Czasami dołączali do nas mężczyźni, wtedy kobiety siedziały po jednej stronie stołu, faceci po drugiej. Śmiałam się, że urządzają tureckie przyjęcia. Pytałam dlaczego? Tłumaczyły, że w damsko-męskim towarzystwie obie strony natychmiast zaczynają rozkładać pawi ogon. W babskim gronie można szczerze pogadać o wszystkim: kłopotach z dziećmi, mężem, rozwodem czy nadwagą. Mówiły, że facet w życiu kobiety to przejściowa historia. Natomiast przyjaciółka jest zawsze. Szwedki dbają o swoje siostrzane relacje z liceum, pracy, jogi. Tego się od nich nauczyłam. Oraz że w knajpie każdy płaci za siebie.
Też cenne. Krążąc między Sztokholmem a Warszawą, dźwiga pani wielkie walizki?
Mąż mówił, że wożę mienie przesiedleńcze. (śmiech) Z ciuchami to był obłęd. Zawsze się okazywało, że torebka, której szukam, została w Warszawie, a buty w Sztokholmie. Teraz staram się jeździć z malutkim bagażem. Ostatnio lecieliśmy do syna do Salwadoru z walizką pełną... jedzenia, bo Wiktor błagał nas o wędzonego łososia. Cudowna ekipa z Kolacji dla głupca: Bartek Topa, Cezary Żak, Michał Zieliński, Marta Chodorowska i Agnieszka Więdłocha, uwielbia, jak przywożę ze Szwecji czerwony rosyjski kawior. Co jakiś czas pakuję do bagażu kilka puszek i jadąc na kolejny spektakl Kolacji..., robimy w busie śniadanie. Są bagietki, Bartek dostarcza ekologiczne masło, Michał jajka na twardo i kwaśną śmietanę, Cezary robi truskawkowy dżem z cytryną, a Marta humusy. Mamy szampana, kawior na lodzie i carską ucztę. (śmiech)
Rozmarzyłam się… 35 lat podwójnego życia. Żałuje pani czasami, że mąż nie chce wrócić do Polski?
Żałuję. A jednocześnie go rozumiem. Ponad 6 procent głosów poparcia dla Grzegorza Brauna w wyborach prezydenckich było dla męża jak policzek. Tego nie może znieść. Mamy w Warszawie mieszkanie przy Nowym Świecie, Gabryś nieraz był świadkiem marszów pod hasłem „Polska dla Polaków”. No, nie... Mąż czuje się bezpieczniej w Szwecji.
Wyobraża pani sobie życie wyłącznie w Sztokholmie?
Też nie. Ostatnio dotarło do mnie z całą mocą, że jestem tam tylko dla Gabrysia. Jako młoda dziewczyna poznałam Helmuta Kajzara, dramaturga i reżysera, fragment jego Manifestu teatru metacodziennego stał się moim życiowym mottem: „Postaraj się z codziennego krojenia chleba uczynić krojenie tortu urodzinowego”. Staram się! Mam Warszawę i Sztokholm, swoją pracę, jogę, którą od ponad 20 lat codziennie ćwiczę. Mam Gabrysia. Można ciągle narzekać i chcieć więcej albo żyć pełnią życia tu i teraz, grając jak najlepiej tymi kartami, które trzyma się w ręku.