Trzeba przyznać, że Tom Hanks wcielił się w tę rolę bezbłędnie: zgorzkniały wdowiec, który nie pragnie niczego więcej ponad święty spokój, staje w obliczu sytuacji, która wydaje mu się najgorszym koszmarem – w bliskim sąsiedztwie pojawiają się nowi sąsiedzi, którzy bardzo chcą się zaprzyjaźnić. Ale choć głośna powiększająca się rodzina faktycznie burzy porządek jego świata, szybko okazuje się najlepszym prezentem od losu, jaki tytułowy Otto mógł sobie wymarzyć.
„Mężczyzna imieniem Otto” to druga adaptacja bestsellerowej powieści Fredrika Backmana pt. „Mężczyzna imieniem Ove”. Pierwsza z nich w reżyserii Szweda Hannesa Holma doczekała się fantastycznych recenzji i nominacji do Oscara, a najnowsza, która wejdzie na ekrany już 27 stycznia br., dzięki wyjątkowej kreacji Toma Hanksa, ma szansę powtórzyć sukces swojej poprzedniczki.
Odpowiedzialnemu za reżyserię „Mężczyzny imieniem Otto” Marc Forster, który stworzył także takie obrazy jak „Marzyciel” czy „Quantum of Solace”, udała się rzecz wyjątkowa: zachował ducha oryginału, tworząc film uniwersalny, z mocnym, trafiającym do serca przekazem. I zrobił to tak, by nie przytłaczać widza ciężarem gatunkowym omawianych zagadnień, a jedynie sprytnie poddać mu je pod rozwagę.
Tom Hanks, którego w filmie zobaczymy obok takich nazwisk jak Mariana Treviño, Rachel Keller, Manuel Garcia-Rulfo, Cameron Britton czy Mike Birbiglia, wciela się w postać introwertyka, który po śmierci żony i przejściu na przymusową emeryturę wycofuje się z życia społecznego. Trwając w trybie przetrwania i pozostając mocno przywiązanym do swoich nawyków oraz przewidywalności swojego życia, z jawną niechęcią przyjmuje do wiadomości fakt pojawienia się w bliskim sąsiedztwie wielodzietnej, niezwykle chętnej do nawiązania bliższej znajomości, rodziny.
Szybko jednak okazuje się, że twarda skorupa obojętności i niedostępności, którą po odejściu żony Otto wokół siebie zbudował, jest znacznie bardziej krucha, niż sam mógł przypuszczać. A gwałtowne zmiany, których chcąc nie chcąc doświadcza za sprawą osoby ciężarnej Marisol oraz jej męża i dzieci, dosłownie wywracają jego życie do góry nogami.
Wbrew pozorom jednak „Mężczyzna imieniem Otto” nie jest wcale komedią, a raczej lekko podbarwionym humorem dramatem. Reżyser nie tylko zręcznie portretuje trudny okres dojrzałości po stracie ukochanej osoby i całe spektrum towarzyszących temu doświadczeniu emocji: od dojmującej samotności, przez poczucie nieprzystawania, po całkowity brak chęci do życia i brak gotowości do podejmowania zmian. Równie celnie punktuje paradoksy współczesności: bierność, przyjęcie postawy obserwatora w momencie zagrożenia czyjegoś życia, gdy potrzebne jest zdecydowanie działanie czy nieumiejętność odnalezienia się w prostych życiowych sytuacjach, gdy zawodzi technologia.
Całość, choć pozbawiona lukru, układa się w niezwykle ciepłą, optymistyczną opowieść o dojrzałości, która choć nie zawsze zastaje nas w takiej wersji, jakiej byśmy oczekiwali, może okazać się całkiem dobrym nowym początkiem.