Poznali się w prosektorium. Jak dziś mówią: „Tam człowiek uczy się porządku śmierci, a nas dopadło życie”. To ich wspólne życie trwa już 38 lat. I choć Tadeusz Oleszczuk i Małgorzata Wagner-Oleszczuk są bardzo zapracowanymi lekarzami, zawsze znajdują dla siebie czas. Wiedzą też, jak go dobrze wykorzystać.
Małgorzata Wagner-Oleszczuk - z wykształcenia lekarz medycyny, specjalista chorób płuc, specjalista onkologii klinicznej, specjalista chemioterapii nowotworów. Od ponad 20 lat Koordynator Pionu Onkologii w Szpitalu Wojewódzkim w Łomży. Prywatnie matka dwójki dorosłych dzieci i babcia dla dwójki wnucząt. Priorytety: rodzina, praca zawodowa, przyjaciele. Zainteresowania: podróże, jazda na rowerze, żeglarstwo, narciarstwo, film, taniec.
Tadeusz Oleszczuk? - Specjalista ginekologii i położnictwa, z tytułem doktora nauk medycznych. Wieloletni wykładowca wyższych uczelni. Przez trzy lata pełnił funkcję ordynatora Oddziału Położniczo-Ginekologicznego, a od ponad 20 pomaga pacjentkom w swoim gabinecie ginekologicznym. Ma na koncie liczne publikacje i książki. Zwolennik i propagator zdrowego stylu życia i holistycznego podejścia do zdrowia. Hobby: podróże, narciarstwo, górskie wędrówki, jazda na rowerze i żeglarstwo.
Najpierw był cień na uczelnianym korytarzu. Mignięcie w tłumie, które zatrzymuje wzrok na ułamek sekundy, zanim zdążysz sobie wytłumaczyć dlaczego. Wyróżniał się: zagraniczne ubrania, inny fason, inny krok - w tamtych czasach „inne” świeciło jaśniej niż neon. Przemknął mi kilka razy między salami wykładowymi w Gdańskiej Akademii Medycznej, zanim przyszła ta prawdziwa scena. Prosektorium. Sekcja zwłok. Miejsce, w którym uczysz się o śmierci, a mnie przydarzyło się tam pierwsze wyraźne „życie”. Potem było już prościej i… szybciej. Pod moim akademikiem stanął w wojskowym stroju, bardzo zdenerwowany, bo nie przyszłam na pierwszą randkę, i zaprosił mnie na kolejne spotkanie. Widziałam, że mu zależy. Jakby już wtedy układał w głowie całe nasze życie. To był maj 1987 roku. We wrześniu byliśmy zaręczeni. Cztery miesiące od „dzień dobry” do „na zawsze”. Brzmi jak szaleństwo, a nam wydawało się najspokojniejszą decyzją na świecie. Suknię miałam „z Ameryki”, przywiezioną przez znajomych rodziców; obrączki były na kartki, jak pół życia wtedy. Najbardziej pamiętam przysięgę: krótkie słowa, a człowiek rozumie, że zaczyna się to, co miało się zacząć. Wcześniej były „próby generalne” rodzin. Ja pojechałam do jego mamy na imieniny Zuzanny - 24 maja. Przyniosłam kwiaty, które Tadeusz postawił na stole między nami tak, że prawie się nie widziałyśmy. Uśmiecham się na to wspomnienie do dziś. Jego brat przepytywał mnie jak na egzaminie: co lubię robić, jakie mam hobby. Odpowiedziałam uczciwie: „W wolnym czasie lubię leżeć i patrzeć w sufit”. W naszym domu nikt nie trenował „dobrego wrażenia” - raczej spokój bycia sobą. W lipcu pojechaliśmy na żagle „jako koledzy”, a mój tata z całą powagą swoich zasad poprosił, by Tadeusz nawet nie próbował spać ze mną w jednym namiocie.
Nie dostałam miejsca w akademiku medycznym, więc rodzina załatwiła mi kącik na politechnice we Wrzeszczu. Dawna suszarnia: 2,5 na 3 metry. Wersalka, mała szafa i wąski prześwit, którym dało się przejść, jeśli łóżko było złożone. Tam zamieszkaliśmy. Oficjalnie - osobno. Do dziś teściowa nie wie, że jej syn spędził ze mną rok w tej kanciapie. Sądziła, że mieszkamy „jak trzeba”. Tak się żyło między regułami, trochę po swojemu. Obiady były w stołówce, ale kolacje wymyślałam ja: kiełbasa krojona wzdłuż, smażona na wspólnej kuchni. Do tego groszek z puszki, jajko na twardo i majonez. Zapach niósł się korytarzem, chłopaki przychodzili „po kawałek” - trzeba było pilnować patelni. On dawał korepetycje z biologii i powtarzał, że kiedyś będziemy mieć duży dom. Uśmiechałam się. Dziś mamy 320 metrów i trzy sypialnie „dla dzieci z rodzinami”. Nie z próżności - z gościnności.
Paweł urodził się w 1990, Marta w 1994. Młodość dawała siłę, ale ciało czasem mówiło „stop”, gdy kalendarz prosił „jeszcze”. Ja - 8 dyżurów w miesiącu. On - 12, bywało, że jeszcze pogotowie. Przyszedł dzień, kiedy powiedziałam: „dość”. Poszłam do szpitala i poprosiłam, żeby już mu nie „oddawano” cudzych dyżurów. Bo każda taka noc oznaczała kolejny dzień, w którym byłam sama z dziećmi, a on po nieprzespanej dobie i tak nie odpocząłby naprawdę. Uczyliśmy się łączyć ambicję z troską. Środy nad Pisą były ratunkiem: Tadeusz po nocce przysypiał godzinę w samochodzie, dzieci biegały po lesie. I w tym rozgardiaszu zrobiłam trzy specjalizacje: choroby płuc, chemioterapia, onkologia kliniczna. Ciężkie dziedziny, ale taka właśnie jestem - jak już, to porządnie. On – ginekologię i doktorat. Od roku żyjemy na dwa miasta: on częściej w Warszawie, ja w Łomży. Nie dzwonimy do siebie, „żeby pogadać”. Jak trzeba, rozmawiamy. Czasem godzinę, gdy on jedzie autem. Resztę nadrabiamy w weekend: siadamy i w dwie, cztery godziny przegadujemy cały tydzień. Utrzymujemy „mosty”: weekendy tylko we dwoje, lipcowy tydzień na łódce. Tam bywa „jak dawniej”. W codzienności jestem szefem operacyjnym: lista, plan, majstrowie, remonty, bank, pakowanie, dorosłe kłopoty dzieci.
Tydzień temu wydarzyło się coś najpiękniejszego: nasza córka wyszła za mąż w tej samej pięćsetletniej katedrze, w której my przysięgaliśmy. Najpierw w mojej sukni, potem w swojej. Patrzyłam, jak Tadeusz prowadzi ją do ołtarza, i poczułam, że czas zwinął się w jedną linię. Nie jestem wylewna. Rzadziej mówię „kocham”, częściej odkładam jego świeżo uprany ręcznik dokładnie na miejsce, żeby nie musiał szukać. On z kolei przytula mnie rano i dzień ma fundament. Nie wypuszczam go z domu pogniewanego – tydzień w złości to tydzień stracony. Czy to przepis na 38 lat? Nie wiem. Wiem, że najważniejsze są zwykłe gesty, które sklejają ludzi bardziej niż wielkie słowa. Z nich powstał dom, do którego chce się wracać, w którym „my” znaczy więcej niż „ja” i „ty”.
Każdy wspólny poranek zaczynamy tak samo: przytuleni przez pół minuty, czasem dłużej. Nic nie mówimy, nie trzeba. To nasz mały rytuał – cisza, która ustawia dzień. Zawsze wtedy myślę, że tyle lat, a ja wciąż mam szczęście zaczynać dzień z tą samą kobietą. To więcej niż słowa. Choć słowa też mam – mówię „kocham” częściej niż ona. Małgosia nie jest wylewna, ona składa mój mały ręcznik po siłowni i kładzie go dokładnie tam, gdzie odkładam zawsze, żebym nie szukał. Niby nic. A ja czuję się zauważony. Miałem w głowie szkic – jak chciałbym, żeby wyglądała, jaka była. Rok 1987. Prosektorium. Sekcja. Podniosłem wzrok i zobaczyłem dziewczynę w kwiecistej sukience. Wysoka, zgrabna, skupiona. Pomyślałem tylko: „Jaka ładna dziewczyna”. I coś we mnie kliknęło – ideał z głowy usiadł przede mną w ławce. Nie podszedłem od razu. Najpierw kiełkowało: spojrzenia, notatki pożyczane „na chwilę”, śmiech w korytarzu. Szeptano po kątach: „Widziałeś? Wagner idzie z nim za rękę”. Częściowo dla żartu, a przecież już na serio. Na pierwszą randkę umówiliśmy się w Sopocie, przy zejściu z kolejki. Dwa tygodnie po tamtej sekcji. Nie było telefonów – Małgosia musiała wyjechać, a ja stałem jak głupi, aż klepnęła mnie w ramię jej koleżanka i z uśmiechem zapytała: „A co, ja ci się nie podobam?”. Chciałem zapaść się pod ziemię. Potem już się udało. Pod akademikiem, w wojskowym mundurze, bo wojsko było wtedy na studiach obowiązkowe, kopałem czubkiem buta schody i zbierałem się, żeby zaprosić ją na herbatę. Denerwowałem się jak chłopak, który wie, że gdy powie „chodź”, to już na całe życie.
Pierwsza wyprawa do Łomży wyglądała jak mała pielgrzymka. Wsiadłem do autobusu w Gdańsku o dziewiątej rano, dziewięć godzin jazdy – i wstyd się przyznać – nie miałem pewności, gdzie ta Łomża właściwie leży. Dojechaliśmy prosto na rodzinne urodziny: gwar, śmiech, usiadłem jak wśród swoich. Druga wizyta była poważniejsza. Z jej ojcem rozmawiałem serio - powiedziałem, że chcę żyć z Małgosią tak, jak oni żyją: z szacunkiem, w zgodzie, zwyczajnie.
Nie wiem, kiedy zaczęło się dorosłe życie w wersji wyjazdowej: kursy, staże, Centrum Onkologii – Instytut (jeszcze wtedy na Wawelskiej), Ursynów, Płocka, każdy swoje. Dyżury: ja po 12 w miesiącu, bywało jeszcze dodatkowo pogotowie, więc znikałem na trzy, cztery, pięć dni. Dyżur to nie jest „noc w pracy” – zaczynasz po południu, pracujesz do rana, a o ósmej przechodzisz w zwykły dzień, bez snu. 10–15 porodów, kilka cięć, stres. Wydawało mi się, że robię dobrze: szybciej się dorobimy. Dopiero później zrozumiałem, że chodziło o obecność, nie o pieniądze. Był nawet okres, gdy dyżurowałem po 16 razy w miesiącu, trzy lata byłem ordynatorem. Prosta droga do choroby psychicznej. Dziś to nadrabiam. Dzieci urodziły się w biegu tego systemu. Teściowie pomagali, gdy nasze grafiki zderzały się nocami. Starałem się kraść czas dla nas: środy nad Pisą – drzemałem godzinę w aucie po nocy, dzieci biegały po lesie. Z Pawłem mieliśmy rytuał: odbierałem go ze szkoły, najpierw „godzina do lasu”, dopiero potem dom. Pamięta to do dziś. Były też trudne rozstania: ja na miesiąc do Warszawy, potem ona – a dziecko miało rok, dwa.
Dwa, trzy lata temu powiedziałem głośno: „Chcę więcej Małgosi w kalendarzu”. Umawiamy samotne weekendy raz w miesiącu. Co lipiec biorę na Mazurach motorówkę z wygodną kabiną i tydzień pływamy tylko we dwoje. Tam odzyskuję naszego „mnie sprzed lat”: czułego, uważnego, spokojnego. I choć dziś żyjemy na dwa miasta: Małgosia w Łomży, ja zwykle od wtorku do soboty w Warszawie, a w domu bywam skokami, trzymamy się rytuałów: rower z Władysławowa na Hel i z powrotem, spontaniczne wypady do Gdańska, Zamościa, Wrocławia. Kiedy wracam, „odwijam” tydzień – Małgosia słucha. Śmiejemy się, że i tak wie, gdzie byłem, bo syn wyposażył nas w lokalizatory.
Zazdrość? Trochę. Widzę, jak mężczyźni reagują na Małgosię, i myślę: „Dobrze, że świat też widzi to, co ja”. Ale przede wszystkim przy niej czuję się bezpiecznie. Spokojnie. Jakbym zawsze wracał do miejsca, które jest moje. To poczucie nie przyszło do mnie nigdy wcześniej i nie przyszłoby, gdyby nie ona. Mamy podobny gust – płytki, kolory, meble – nigdy nie było sporu „czarne czy białe”. Nawet ksiądz na naszym ślubie żartował, że wyglądamy jak rodzeństwo: tacy podobni. Najpiękniejszy dowód przyszedł tydzień temu. W Łomży, w tej samej pięćsetletniej katedrze, prowadziłem do ołtarza naszą córkę. Kiedy patrzyłem na nią ubraną w suknię ślubną Małgosi, miałem przed oczami dwie sceny na jednym ekranie: wrzesień 1988 i teraz. Żona i córka. Przysięga i przysięga. Ciągłość, której nie umiem nazwać inaczej niż szczęściem.