Wywiad

Ewa Bem: "Wnuki są moim światłem w ciemności, moją nadzieją. I moją siłą"

Ewa Bem: Wnuki są moim światłem w ciemności, moją nadzieją. I moją siłą
Fot. SZYMON SZCZEŚNIAK

Ból nie zna dat. Żałoba nie ma kalendarza. Święta nie pytają, czy jesteśmy gotowi – przychodzą zawsze, obojętne na to, co straciliśmy. Ewa Bem najpierw straciła córkę, a na początku tego roku męża. Grudzień będzie więc dla niej wyjątkowo trudny. Jednak jak mówi, nawet w ciemnościach można odnaleźć błysk światła. 

Ewa Bem: "Wnuki są moją siłą"

PANI: Zawsze wierzyłam, że choinka, karp, cały świąteczny anturaż kryje w sobie pewną tajemnicę: że w największym mroku może nagle rozbłysnąć światełko. Czy tak jest?

EWA BEM: Choć nieszczęście i trwoga towarzyszą mi ostatnio niemal każdego dnia, to światełko wciąż się tli. Mam wnuki – one są moim światłem w ciemności, moją nadzieją. I moją siłą. Ale wiem też, że te święta będą niezwykle bolesne. Pierwsze po odejściu mojego męża. Dlatego ta Wigilia odbędzie się u córki Gabrysi. Może zmiana przestrzeni, wyjście z rytuału osłabi ciężar pustego krzesła. Bo rytuał ma potężną moc, nawet to, gdzie kto siadał, miało u nas znaczenie. Teraz trzeba będzie ten rytuał złamać, odczarować ból. Powtarzamy sobie w kółko, że te święta będą niesłychanie trudne. Może gdy się to wypowie wielokrotnie, siła tych słów wreszcie osłabnie. Dla Gabrysi też to będzie ciężki czas - najpierw straciła siostrę, potem tatę. Kiedy prosiłam ją, by wzięła na siebie przygotowanie tegorocznych świąt, pomyślałam, że to może być dla niej droga do przepracowania traumy. Skoncentruje się, zaangażuje, każdego detalu będzie musiała dopilnować i to może sprawić, że inaczej się do tych świąt przygotuje. Może nie będzie już tak nie do zniesienia, jeśli zmienimy przestrzeń. Inaczej boli w tym samym miejscu, inaczej „gdzie indziej”. Poza tym człowiek musi uczyć się żyć na nowo: ja już nauczyłam się spać sama w wielkim domu, rozmawiam z jego zdjęciem, przyzwyczajam się do rozmowy z pustym fotelem. To wszystko są małe, twarde lekcje.

Ewa Bem o stracie męża: "Jakby połowę serca ktoś wyrwał nagle i kazał drugiej połowie dalej bić"

Czyli te świąteczne zwyczaje niekoniecznie dają już pani poczucie porządku w świecie. Teraz, po stracie córki Pameli i męża, stają się bolesnym przypomnieniem nieobecności? Przede wszystkim zabierają radość. Gdy Pamela jeszcze żyła, choć choroba już zabierała jej siły, wśród świątecznych przygotowań były walka i sprzeciw: trzymaliśmy się razem, chcieliśmy otoczyć ją opieką, dać jej poczucie, że nie jest sama. Pamiętam Basię – maleńką, w foteliku postawionym na stole, z czerwoną kokardką we włosach. Obok Tomek, nieco starszy, ciekawy wszystkiego. Chaos miłości, troski, kolęd, zapachu jedzenia i dźwięku rozmów. Wtedy my – dorośli – narzucaliśmy rytuał jak plaster na ranę. Po śmierci Pameli te dzieci były naszym światłem. Nawet wtedy gdy najtrudniej było podnieść się z łóżka, one patrzyły na choinkę, bawiły się bombkami, śmiały się tak, jakby świat nie znał jeszcze słowa „żałoba”. Nie rozumiały w pełni, co się stało, i w tym tkwiło ich zbawienie. W ich niewiedzy, w prostym zachwycie nad gałązką świerku, błyskiem światełek, my sami mogliśmy zaczerpnąć powietrza. Dzieci dały nam więcej, niż my byliśmy w stanie ofiarować im – swoją obecnością, naturalną radością, faktem, że potrafiły śmiać się przy stole, kiedy w nas wciąż drżała rozpacz. Dzięki nim nawet największy ból na chwilę malał. Ale patrząc na nie, widzieliśmy też boleśnie wyraźnie, jak bardzo wszystko się zmieniło. One były lustrem tej straty – niewinnym, jasnym, a przez to jeszcze bardziej przejmującym. A teraz, po jego odejściu, wszystko to jawi się inaczej: ozdoby, zapachy, przygotowania nagle zamieniają się w zwierciadło pustki. Choinka, którą kiedyś wnosił Dzindżi i która pachniała lasem i bezpieczeństwem, teraz może w ogóle nie zostać przyniesiona. A ja jeszcze nie potrafię tego oswoić, minęło już 10 miesięcy, a rzeczywistość wciąż jest obdarta z sensu. Po 42 latach wspólnego życia to tak, jakby połowę serca ktoś wyrwał nagle i kazał drugiej połowie dalej bić. To było poczucie rażącej niesprawiedliwości.

Wydawało mi się, że to ja pierwsza odejdę. Wszystko na to wskazywało. Dwa lata temu okazało się, że mam raka, byłam w dramatycznym stanie, miesiąc niemal konałam. Pamiętam, jak po kolejnej operacji obudziłam się ze śpiączki w szpitalu na Płockiej. Lekarka zapytała: „Jakie jest pani największe marzenie?”. A ja odpowiedziałam: „Już nic nie chcę. Chcę tylko z moim Siwałkiem pójść do Parku Dreszera”. Bo on miał piękne, siwe włosy. Inni farbowali, a ja mówiłam mu: „Siwy mężczyzna to cymes”. Lubiłam ten park. Ma proste alejki, łatwe do przejścia, z ławeczkami, które dawały odpoczynek. Mieliśmy tam swoje ulubione miejsca: przy fontannie, w bocznych alejkach. A potem kawa i lody w cukierni na rogu. To były nasze codzienne drobne szczęścia.

Ewa Bem o chorobie

Choroba często zaczyna się od niepokojącego sygnału, którego nikt jeszcze nie potrafi nazwać. Kiedy ciało po raz pierwszy upomniało się o uwagę?

Poczułam się źle po jednym z koncertów. Potknęłam się, przewróciłam, przyjechało pogotowie, ale uznano, że nic groźnego się nie dzieje. Następnego dnia miałam jechać do Sopotu. Nagle poczułam, że coś jest nie tak. Marysia, która żyje z naszą rodziną od lat, a od śmierci Pamelki opiekuje się dziećmi, powiedziała do męża: „Panie Ryszardzie, trzeba wezwać karetkę, z panią dzieje się coś niedobrego”. Lekarze długo jednak błądzili, podejrzewali zawał, zator, szukali przyczyny. W końcu padło słowo, którego nikt nie chciał usłyszeć: nowotwór. Nie działało jedno płuco, a w nim rozsiane komórki raka. Trafiłam do szpitala na Płockiej, gdzie wspaniale się mną zaopiekowano, przeprowadzono operację, usunięto nacieki, założono drenaż. A potem natychmiast przewieziono mnie do Instytutu Onkologii z rozpoznaniem raka jajnika w czwartym stadium. W płucach były już przerzuty. Niedawno skończyłam cykl chemioterapii. Teraz przyjmuję chemię podtrzymującą i jestem w okresie remisji, a każdy miesiąc wyznaczają badania kontrolne. Myślę, że moja choroba przyczyniła się do pogorszenia się stanu zdrowia mojego męża, do jego zmęczenia. Bo był ze mną zawsze. Nawet gdy byłam w śpiączce, nie odstępował mnie na krok.

Ewa Bem: "Los przekręcił kartę inaczej"

Mówi się, że prawdziwa miłość objawia się nie w wielkich gestach i słowach, lecz w codziennym „jestem”…

Dżindżi nie był wylewny. Nie zasypywał mnie słowami. Ale zdarzało się, że nagle, ni stąd, ni zowąd, mówił: „Jesteś moim wszechświatem”. I to wystarczało. To smakowało jak największy dar, bo wiedziałam, że mówi to człowiek, dla którego słowa nigdy nie były łatwe. Bez niego jest pustka, której nie da się nazwać. A przecież jeszcze chwilę wcześniej, gdy ja walczyłam o życie, wszyscy byli pewni, że to ja pierwsza odejdę. Sama też byłam tego pewna. Ale los przekręcił kartę inaczej.

Jak się dowiedzieliście, że tym razem to on musi zmierzyć się z chorobą?

Zaczęło się niewinnie. Zmiana pracy, nowe obowiązki, ogromne zmęczenie. Bóle głowy, żołądka. Ale on był człowiekiem niezwykle dbającym o zdrowie, badał się regularnie, więc nic nie wskazywało na tragedię. I nagle – wyjazd do apteki po leki dla mnie – zdrętwiała mu noga. Zjechał na bok i sam wezwał karetkę. Zawiadomił jeszcze Gabrysię. Ja nic nie wiedziałam. W szpitalu odkryto ogromnego guza, przyklejonego do płuca i żołądka. Nieoperowalnego. Sześć tygodni później odszedł.

Sześć tygodni – jak można zmieścić pożegnanie w tak krótkim czasie?

Nie da się. Bardzo chciał spędzić jeszcze ostatnie święta w domu. Jakby ten symboliczny gest - Wigilia wśród bliskich - miał zatrzymać czas, odsunąć koniec. Był już bardzo słaby, ale maskował swoją bezsilność. Nawet obrzęki znosił tak, jakby to był drobiazg, który można zlekceważyć. Nie mieliśmy poczucia, że to już karkołomna walka. Zresztą prosił, żeby nikomu nie mówić o jego chorobie.

Ewa Bem: "Do dziś mam żal, że nie zdążyłam"

W książce Joan Didion „Rok magicznego myślenia”, którą kiedyś pani podarowałam, pada zdanie: „Życie zmienia się szybko. Życie zmienia się w jednej chwili. Siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy…

… Kwestia żalu nad sobą”. Do dziś mam żal, że nie zdążyłam. Marzyłam o tym, żeby zostać z nim sam na sam. Choćby na chwilę. Chciałam go przytulić, podziękować, usłyszeć od niego, że zawsze będziemy razem. Ale na drodze stawały kroplówki, badania, pielęgniarki. Potem rodzina, przyjaciele, którzy chcieli go pożegnać. I nie zdążyłam. Nie było tego momentu - ostatniego dotyku, ostatniego słowa. I to jest rana, która nigdy się nie zabliźni. Wyjechałam od niego na chwilę. I wtedy zadzwoniła Gabrysia: „Tato odszedł”.

Co pozostało? Żal, gniew, rozpacz, wspomnienia…?

Mam jego portret na ścianie. Rano się z nim witam, tak jak z Pamelą. Mówię do nich z wielką miłością. Ale bywa, że podchodzę i mówię z wyrzutem: „Coś ty zrobił, Dżindżi? Dlaczego mnie zostawiłeś?”. A zaraz potem głaszczę jego portret. Płaczę krótko, ale do dna. I wiem, że nazajutrz znów zaśpiewam. Bo on by tego chciał. Nie wierzę w duchy, metafizyczne opowieści, a jednak… Bywa, że odwracam głowę do okna, przez żaluzje prześwieca słońce i nagle mam pewność, że on leży tuż obok mnie. Dwa razy to poczułam naprawdę wyraźnie. Ale we śnie zawsze gdzieś mi się gubi. Wyjeżdżamy razem, a on nagle znika w wielkim mieście, zostawia mnie w tłumie. I wtedy zostaję sama, z poczuciem straty.

Jak wygląda nauka życia z nieobecnością?

Zostałyśmy same z Gabrysią. Z tym całym światem: finansami, spadkiem, dokumentami, bankami. A ja całe życie byłam obok, nie w środku. Wszystkim zajmował się Ryszard. Czasem prosiłam: „Napisz mi chociaż na kartce, gdzie mam zadzwonić, do kogo pójść”. Nigdy tego nie zrobił. A teraz musiałyśmy same się nauczyć, poskładać ten świat na nowo. I dałyśmy radę. Wczoraj mówiłyśmy o tym z Gabrysią, że tata byłby z nas dumny. Bo przecież mogłyśmy się rozsypać, rozpaść na kawałki, uciec w alkohol, w prochy, wyjechać w Bieszczady, a my ciągniemy ten wóz dalej.

Cały wywiad w najnowszym numerze magazynu "PANI"

pa_12_001_v2 RGB (1)

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 12/2025