Choć powieści Zygmunta Miłoszewskiego czytają miliony ludzi, on żyje od rejsu do rejsu, nie od książki do książki. Patent żeglarski dał początek jego pasji. Nie zamierza być odludkiem przy biurku wymyślającym fikcyjne historie. Chce płynąć tam, gdzie telefon nie ma zasięgu, patrzeć na gwiazdy z miejsc, z których nie widać lądu. Mierzyć się z siłą żywiołów. To jego nowy horyzont. Może tak poszerza się wyobraźnia pisarza?
Zygmunt Miłoszewski, autor kryminalnej trylogii o prokuratorze Szackim i kilku bestsellerowych thrillerów śmieje się, że gdyby pisał tylko wtedy, gdy ma chęć, nie stworzyłby nawet akapitu! "Siedzę przy komputerze sześć, osiem godzin, myślę, piję kawę za kawą i czasem napiszę dziesięć stron, a czasem żadnej" – przyznaje bez autocenzury. Uważa, że coś takiego jak natchnienie nie istnieje. Niezależnie, czy chodzi o sztukę kochania, pisania czy gotowania, każda opiera się na wiedzy i wprawie. Kiedy dopadł go kryzys wieku średniego, do którego się przyznaje, wymyślił sobie żeglarstwo. Zdobył patent kapitana, kupił żaglówkę i odkrył, że kocha godzinami wpatrywać się w fale. Dziś nic nie może dla niego konkurować z wyprawą na morze. Niedawno wziął udział w telewizyjnym projekcie "Przez Atlantyk", w którym z grupą znanych osób żeglował kilka tygodni po oceanie bez zawijania do portów. Czego nauczyły Zbigniewa Miłoszewskiego spotkania ze sobą i wielką wodą?
Twój STYL: Żegluje pan od kilku lat po oceanach, wypadł pan kiedyś za burtę?
ZYGUNT MIŁOSZEWSKI: Na szczęście nie, statystyki są bezlitosne: trzy czwarte wypadających umiera. Najgorsza jest hipotermia, zimna woda błyskawicznie wysysa siły. W Bałtyku wytrzymałbym kwadrans. Doświadczeni żeglarze wiedzą, że jeśli w nocy, nawet przy wyszkolonej załodze i dobrej pogodzie, człowiek bez kamizelki wypadnie za burtę, to właściwie nie ma sensu po niego wracać. Oczywiście, każdy z nas by to zrobił. Ale szanse na ratunek są marne. Dlatego moje załogi wiedzą: nie wypadamy za burtę! Mam obsesję bezpieczeństwa na jachtach i łódkach.
Ona bierze się z lęku przed śmiercią?
Śmierć obrosła w metafizyczne mity dotyczące tego, co dzieje się z duszą. ja uważam, że duszy nie ma. Koniec to koniec. Więc to nie lęk, raczej głęboki smutek, że już nie będzie tej przygody, jaką jest życie. Nie obejrzę się za nikim na ulicy, nie zapnę wiązań narciarskich, nie wypiję kawy, nie wpłynę o świcie do obcego portu – a to dla mnie najbardziej magiczne doświadczenie na świecie. W ogóle w żeglarstwie najfajniejsze jest nie przereklamowane maczystowskie zmaganie się z żywiołem, tylko świt na morzu. Ostatnio płynąłem 22 dni przez Ocean Atlantycki. Niby nuda, kupa wody dookoła, ale ocean codziennie inny, niebo inne, kiedy świt tę inność odsłania, jest to niezwykłe. Na morzu zdarzają się dramatyczne momenty: spieprzy się żagiel, dopada nas sztorm, silnik przestaje działać, ja ostatnio urwałem kawałek Po powrocie opowiadamy anegdoty, jak to „ocieraliśmy się o śmierć”, wszystko koloryzujemy, żeby było atrakcyjne, bo jasne, fajnie coś przeżyć, ale równie fajnie o tym opowiadać. A i tak cenniejsze od morskich opowieści są chwile, gdy o świcie wychodzę na pokład z kawą i budzi się dzień. Udało się dotrwać do kolejnego wschodu słońca – jeszcze jedna rozmowa, dotyk, spotkanie, odkrycie. Życie to fajna przygoda. Gdy sobie wyobrażam, że w jednej chwili nastąpi definitywne cięcie i już nie będzie żadnego świtu, czuję smutek i żal. Pamiętam, że jak kończyłem Davida Copperfielda Dickensa, płakałem jak dziecko nie dlatego, że książka źle się kończy, tylko że się kończy. Że muszę wyjść z tego świata i już do niego nie wrócę.
Zawsze można sięgnąć po kolejną książkę i przeżyć nową historię. To ojciec nauczył pana pływać?
Tata pochodzi z Pułtuska, przez który płynie Narew, piękna, ale zdradliwa rzeka. Część kolegów ojca ta rzeka zabrała, rodzice uważali, że umiejętność pływania to kwestia bezpieczeństwa. Świat, jak wiemy, w 70 proc. składa się z wody, więc człowiek musi umieć utrzymać się chwilę na powierzchni, zanim ktoś mu rzuci koło ratunkowe. To zresztą dobra metafora życia. Pamiętajmy historię Jamesa Cooka, podróżnika, który zorganizował trzy wyprawy dookoła świata, a na końcu został zjedzony przez tubylców w zatoce Kealakekua na Haiti, bo nie potrafił przepłynąć kilku metrów do szalupy. Albo nauczysz się pływać, albo zostaniesz zjedzony – tego uczy historia odkryć geograficznych.
W jakie koła ratunkowe wyposażyli pana rodzice?
Wpoili mi, że każda umiejętność, którą zdobywam, daje więcej wolności. I każda oznacza więcej przygód. Będę do tego wracał w czasie naszej rozmowy, bo jestem w takim momencie życia, w którym słowa „przygoda” i „wolność” stały się kluczowe. Rodzice wielkim wysiłkiem, czego nie doceniałem, posłali mnie do jednej z pierwszych prywatnych szkół, żebym uczył się języków. Ukończyłem ją z płynnym angielskim, niemieckim i francuskim. Byłem wolny.
Po czterdzieste zaczął pan szukać wolności totalnej na morzu. Skąd pomysł, by pisarz został żeglarzem?
Szykowałem się do napisania "Kwestii ceny", wiedziałem, że będę miał w niej dużo wątków marynistycznych, poprosiłem teścia, który jest żeglarzem: "Zabierz mnie na ocean, pokaż, jak to wygląda naprawdę". Wcześniej znałem mazurskie pływanie; pół miliona warszawiaków siedzi na swoich łódkach, żłopiąc piwo. Razem z teściem, bratem i bajkopisarzem Grzegorzem Kasdepke popłynęliśmy na Wyspy Kanaryjskie. Jest taki moment, gdy ląd znika za twoimi plecami. Albo wtedy postanawiasz, że nigdy więcej, albo nie możesz żyć bez tego. Ja jestem w tej drugiej grupie. Wiem, że zbiegło się to z moim kryzysem wieku średniego, nie tylko mężczyzny, ale człowieka. Uświadomiłem sobie, że coś już w życiu osiągnąłem: zbudowałem karierę, dzieci mam mniej więcej odchowane, do trumny jeszcze się nie kładę, więc... co dalej? Pomnażać, co się ma? Doskonalić, co się umie?
Co pan sobie odpowiedział?
Że w sumie można, ale po co? Nie wierzę w reinkarnację ani w nagrodę po śmierci. Nawet jeśli życie pozagrobowe istnieje, a jakaś część każdego z nas domaga się pozostawienia takiej opcji, to musi być szalenie nudne. To tutaj jest fajnie.
Zacząłem się zastanawiać, czy jeszcze mogę nauczyć się czegoś od zera. Mój dziadek niedługo przed śmiercią postanowił uczyć się szwedzkiego. Chciał sprawdzić, czy wciąż potrafi podjąć nowe wyzwanie. Mój ojciec po pięćdziesiątce zrobił drugi fakultet z psychologii i został wziętym terapeutą. Ja zadzwoniłem do najlepszego kumpla i powiedziałem: stary, może zostaniemy żeglarzami?
Jak ze świata wyobraźni przeszedł pan do świata konkretu?
W marcu 2018 pierwszy raz postawiłem stopę na jachcie morskim. Dzisiaj mam własny jacht, którego jestem kapitanem i prowadzę rejsy. Myślę o zostaniu instruktorem. Zbiegło się to z tym, że po latach kariery literackiej nie jestem pewien, czy lubię swoją pracę. Jestem zmęczony wymuszoną mizantropią, bo naprawdę trzeba sobie wmówić, że jest się odludkiem, który nie lubi ludzi, by móc przez wiele miesięcy siedzieć w swojej głowie i w samotności przy biurku tworzyć fantastyczne, ale jednak nieprawdziwe historie. Przy całej radości, jaką daje kreowanie fikcji, jest to coś, czego... nie ma. Czytałem ostatnio na rejsie Annę Kareninę, ona w jednej z pierwszych scen ze złością odkłada książkę, myśląc, że dość ma przeżywania cudzych żyć, sama będąc tak pełną życia. Pomyślałem wtedy, że fajnie byłoby uczyć ludzi wiązać węzły i stawiać żagle, może to nie tak spektakularne jak powieściowe zwroty akcji, ale to prawdziwy świat.
Pan niedawno przeżył taką przygodę, dołączając do telewizyjnego projektu Przez Atlantyk: ponad trzy tygodnie oceanicznej żeglugi!
Zaliczyłem pierwsze przejście przez Atlantyk, i to z dwoma świetnymi żeglarzami: Romkiem Paszke i Adamem Skomskim. Ale wszyscy pukali się w głowę: po co się pchasz do telewizji, nie twój świat. No cóż, właśnie dlatego. Gdy już się czegoś nauczymy na tyle, że łatwo nam to przychodzi, trudno spróbować rzeczy, na których można polec, dać ciała. Bo po co? Po co ryzykować, przeżywać negatywne emocje? Ale bez ryzyka człowiek nie czuje, że żyje. Ostatnio czytałem książkę Mating in Captivity autorstwa Esther Perel – o związkach, ale też o ludziach w związkach. Ona pisze, że napędzają nas dwie siły. Jedna to potrzeba bezpieczeństwa, stabilizacji, ciepłego domu, w którym nie będziemy głodni czy samotni. Druga to pragnienie ekscytacji, niebezpieczeństwa, nowości, szaleństwa.
Co pana najbardziej zaskoczyło na tej wyprawie?
Ocean romantycznie wygląda na zdjęciach. Na żywo oznacza życie na latającym na wszystkie strony kawałku plastiku, gdzie nie można normalnie załatwić potrzeb fizjologicznych, a trzeba jeszcze wynieść woreczek ze zużytym papierem toaletowym (toalety jachtowe potrafią przerobić tylko to, co wychodzi z człowieka) i wyrzucić go za burtę nad głowami kolegów, jednocześnie krzycząc: cześć, kochani! Nie byłem gotów na ten niemiłosierny ścisk, 12 osób na metrażu kawalerki. Ani na tropikalny upał oznaczający nieustającą obleśną lepkość, bo trzeba dozować wodę. Jednostkę wody można zużyć na prysznic, pranie albo kawę. Albo czyste gacie albo kawa. Ja wybierałem kawę. I wszystko przed kamerami. Co się okazało? W tych warunkach przeżyłem wspaniałą przygodę z fajnymi ludźmi, o których nie wiedziałem nic. Przy moim charakterze nie wiem, jak to przetrwałem bez jednej awantury.
Ta podróż przez Atlantyk pana czegoś nauczyła? Coś w panu zmieniła?
Mogę opowiedzieć o jednej zmianie, bo inne są zbyt prywatne. Przed wyjazdem, jak wiele osób z mojego środowiska, byłem zaangażowany w sprawy publiczne. Wszystkie głośne protesty: od obrony osób LGBT, walki o Trybunał Konstytucyjny, wolne sądy po prawa kobiet – dotykały mnie osobiście. Opowiadałem w wywiadach, że nie rozumiem kolegów po fachu, którzy widząc, jak źle się dzieje, nie biorą udziału w walce. Na tej wyprawie nie mieliśmy dostępu do internetu. Komórki służyły wyłącznie jako aparat fotograficzny. Przez trzy tygodnie mogliśmy wykonać jeden telefon do rodziny. To ustawia różne rzeczy w głowie.
Każdy z nas mógł nagle spojrzeć na siebie takiego, jaki jest. Każdy coś zobaczył i doszedł do jakichś wniosków. Mam wrażenie, że ja zerwałem z ojczyzną. Przedawkowałem Polskę, jak wiele osób w historii tego kraju, gdzie nie można sobie po prostu żyć, tylko zawsze trzeba o coś walczyć. Dotarło też do mnie, że większą część zawodowego życia spędziłem samotnie w gabinecie, wyciągając z głowy fikcyjne światy, więc teraz, zanim kompletnie stetryczeję, chciałbym część życia spędzić na zewnątrz, z ludźmi.
W żaden sposób nie odcinam się od mojej kariery literackiej i nie deprecjonuję roli fikcji jako rozrywki. Uważam, że życie bywa nudne i trudne, dobrze wiem, ile dla mnie znaczy wieczór spędzony z dobrą książką czy serialem. Cieszę się, że dzięki paru moim książkom ktoś na kilka wieczorów oderwał się od swoich problemów. Może się uśmiał, wzruszył, coś przeżył, przemyślał. Ale sam chętnie przebywam w świecie, który nie jest wymyślony. Zanim wypłynąłem w rejs związany z projektem Przez Atlantyk, żeglarstwo uważałem za sferę prywatną. Nie opowiadałem o tym, to było moje, miłość do żeglowania i wysiłek, żeby się tego nauczyć. Teraz myślę, że fajnie byłoby uczyć ludzi, jak oplątać cumę wokół knagi.
Co w żeglowaniu pana pociąga?
Nieograniczona przestrzeń, wolność, obietnica przygody. Możliwość odcięcia się od cywilizacji nadmiaru, hałasu i bzdury. Wyjście z pajęczyny codziennych zależności prywatnych i zawodowych. Kontakt z czystą naturą oceanu. Widok gwiazd, które przesuwają się nad masztem. Wenus jest tak jasna, że rzuca poświatę na wodzie niczym Księżyc. Ocean jest zawsze w ruchu, zawsze wydaje dźwięki, przybiera różne barwy. Kiedy daje o sobie znać, czujesz grozę na karku. To zmienia myślenie. Kiedy człowiek żegluje pośrodku tysięcy kilometrów wody, na małej przestrzeni bez żadnego wsparcia czuje się malutki. Gdy wiatr wchodzi w szkwał, wystarczy mocniejszy podmuch, by łódka się położyła, żagiel złapał wodę… Siła tego żywiołu jest niewyobrażalna. Nawet jak jest chwila spokoju, kiedy siedzisz w kokpicie, czytasz książkę albo drzemiesz, przychodzi moment, gdy sobie nagle przypominasz, że na środku oceanu jesteś tylko małym zwierzątkiem na kawałku plastiku. To porządkuje priorytety.