Prosta kreska, mocny kolor, przewrotne poczucie humoru. I ostry komentarz dotyczący rzeczywistości. Kiedy Andrzej Rysuje rysuje, nie sposób się nie śmiać. Był jednak czas, kiedy nie dawał sobie rady, kompletnie się zagubił. Szczerze nam o tym opowiedział. – Czy byłem uzależniony? Zależy kogo spytasz – mówi rysownik Andrzej Milewski.
Co to za praca? „Parę kresek i po robocie”...
Andrzej Milewski: Tak, też słyszałem te komentarze. Niektórzy się śmieją – małe te rysuneczki, czym tu się chwalić. Ale sprinterzy mają jeszcze łatwiejszą robotę, biegną niecałe 10 sekund i po robocie.
Można się z tego utrzymać?
Jeśli jest się jednym z najlepszych...
Ty jesteś.
Na pewno jednym z najpopularniejszych. Na Facebooku Andrzej Rysuje ma ponad 400 tys. fanów, na Instagramie 186 tysięcy. Przy Chodakowskiej wypadam blado, ale ostro trenuję, może ją dogonię na siłowni. Ludzie się dziwią, że jestem „taki młody” (34 lata – przyp. red.). Mam czas.
Zdradzisz, jakie są stawki?
Nie mogę. Ale negocjuję przyzwoicie. Zarabiam teraz lepiej niż w telewizji czy agencji reklamowej. Od 2013 roku współpracuję z „Gazetą Wyborczą”.
Rysujesz coś poza tym?
Zlecenia komercyjne, czyli rysunki dla firm, fundacji, reklamy. Lubię to robić, bo dobrze płacą i można się oderwać od bieżączki politycznej. Klienci, którzy się zgłaszają, dają mi swobodę – to mój jedyny warunek. Uczę się współpracy z ludźmi, negocjacji, ćwiczę asertywność – zawsze byłem w tym słaby.
Nie zarzucają ci, że się sprzedałeś?
Znajomi? Tylko żartem. Moi fani, często w podobnym wieku, wiedzą, że w kapitalizmie trzeba zarabiać, żeby spłacać kredyt i kupić dziecku pieluchy.
Masz dziecko – będziesz robił o nim rysunki?
Jeden już powstał, ale mogłaś nie zauważyć, bo Facebook go usunął. Cenzura! Miał mnóstwo polubień, ale też wiele osób go krytykowało. Co to było? „Sposoby na uspokajanie dziecka: gorąca kąpiel uspokaja na 30 procent, dźwięk suszarki na 50, na 100 procent uspokoi dziecko suszarka wrzucona do gorącej kąpieli”. Ta myśl okazała się dla niektórych zbyt ostra.
Zarzucono ci nawoływanie do przemocy?
Gorzej! Do mordowania dzieci! A przecież czarny humor jest najlepszym wentylem emocji. Wiele osób pisało, że ich ten rysunek śmieszy, mimo że mają dzieci, a może właśnie dlatego.
Zawsze miałeś takie poczucie humoru?
To mój sposób na oswajanie rzeczywistości. Na chronienie się przed nią. Mam w sobie dużo niepokoju, lęków, wiele rzeczy mnie przeraża, żartuję z nich, żeby je obłaskawić. Coś, co zostaje obśmiane, przestaje być straszne – tak to u mnie działa.
Okazało się, że dzieci są tabu. Coś jeszcze?
Kościół, wiara. Nie można się śmiać z molestowania, z gwałtu. Ale z pedofilii w Kościele już tak. Dlaczego? Dla prawicy zakazanym tematem jest Smoleńsk, dla lewicy #MeToo. Najgorzej wrzucić granat do własnego obozu.
Zdarzyło ci się? Jesteś uważany za „lewaka”. Zrobiłeś kiedyś rysunek ośmieszający te wartości?
Tak, dotyczący freeganizmu. Mamusia mówi do córki: „Córciu, jedz”. Ona na to: „Mamusiu, mówiłam ci, że zostałam freeganką, jem tylko to, co inni wyrzucą”. Wtedy od stołu wstaje ojciec, bierze talerz, wyrzuca do kosza to, co na nim jest, wraca i mówi: „Wyrzuciłem twój obiad do kosza, idź po niego i zjedz z nami jak człowiek”. Kolega się oburzył: jak mogę żartować z tak zacnej idei? A ja myślę: Oż ty! Żartuję z religii, która ma ponad 2000 lat i ludzie się dla niej zabijają, a nie wypada śmiać się ze „słusznej lewicowej idei”? Każdemu czasem brakuje dystansu. Tzw. lewakom często się wydaje, że są zabawni, liberalni, sarkastyczo-ironiczni, na luzie... A potem się okazuje, że pod warunkiem, że żart dotyczy tej drugiej strony. Kościół – proszę bardzo, ale nie freeganizm!
Czego nie dotykasz?
Nie ma tematów nie do rysowania, ale nad niektórymi trzeba się zastanowić, jak je ugryźć. W katastrofie samolotowej, w której ginie sto osób, nie ma nic śmiesznego. Ale jeśli ktoś tę katastrofę próbuje wykorzystać do walki politycznej, to już zasługuje na wyśmianie.
Czym jest Psingwin?
Mój Brand Hero (wizerunek marki –przyp. red.). Postać, która miała być jednorazowym żartem, ale tak się ludziom spodobała, że została ze mną na stałe.
Skąd się ten Psingwin wziął?
Inspiracją były fotomontaże z internetu, tzw. mash-upy. Jest cały dział fotografii, który miksuje zwierzęta – łączy orkę z delfinem, konie z psami, wiewiórki z ptakami. Kiedyś znalazłem nawet Adolfina, miks Hitlera z delfinem! Ale mnie urzekły psopingwiny, czyli psingwiny. Kilkoro fanów nawet wytatuowało sobie komiksy z nim w roli głównej. Przez długi czas miał rys używkowy – żywił się kokainą.
A skąd ten destrukcyjny rys? Autobiograficzny?
Powiedzmy, że wiem, o czym rysowałem. Oczywiście u bohatera ta cecha jest skarykaturyzowana. Ostatnio Psingwin przeszedł przemianę. Zdarzyło mu się promować czytelnictwo – siedział z książką, przytaczał badania dotyczące czytelnictwa i zachęcał do dołączenia do „elity czytelniczej” kraju. Taka jego droga – od narkotyków do promocji literatury.
Kiedy zacząłeś rysować?
Rysuję od zawsze. Pamiętam mój pierwszy obrazek satyryczny z podstawówki – opowiadam o nim, żeby się ośmieszyć – narysowałem wtedy superlaskę, z którą dwóch gości chce przeprowadzić wywiad. Jeden był z „Playboya”, drugi z „Przeglądu Sportowego”. Ten z „Playboya” był brzydki. Strasznie mnie to wtedy bawiło, ale dzisiaj upokarzam się słabością tej historyjki.
Tamta kreska przypominała dzisiejszą?
Nie. Przez długi czas rysowałem karykatury piłkarzy. Kupowałem magazyn „Piłka Nożna”, a tam na końcu były profesjonalne karykatury, które podziwiałem, a obok rubryka z rysunkami czytelników, podzielona na dwie części: „Uwaga, talent!” i „Niepodobni”. Kiedyś wysłałem do gazety cały plik rysunków i jeden nawet wydrukowali – w „Niepodobnych”. Z drugiej strony już w podstawówce dostałem pierwsze zlecenie – za astronomiczną kwotę 500 złotych zrobiłem rysunki do materiałów szkoleniowych w firmie ojca kolegi. Rysunek traktowałem przede wszystkim jako hobby.
Nie myślałeś o Akademii Sztuk Pięknych?
Brakowało mi pewności siebie. Usłyszałem, że ludzie zdają tam po kilka razy, a ja chciałem wyprowadzić się z domu. Stwierdziłem, że dziennikarstwo to pewniejszy chleb, co dzisiaj wydaje się absurdem. Również dlatego, że wybrałem zawód, w którym trzeba rozmawiać z ludźmi, a ja się ludzi bałem.
To dlaczego tam zdawałeś?
Bo lubiłem czytać. (śmiech) I interesowało mnie, co się dzieje na świecie. Po studiach pracowałem jako „paskowy”.
Kto to taki?
Pisze to, co leci potem na pasku w czasie wiadomości. Pracowałem w TVN24. Wydawało mi się, że mam tam morze możliwości, jednak w pewnym momencie dotarłem do ściany. Nie chciałem być reporterem, bo – no właśnie! – bałem się ludzi, wydawcą programów informacyjnych też nie. Kiedy zgłosił się do mnie z ofertą pracy właściciel agencji reklamowej, któremu spodobały się moje rysunki publikowane w internecie, zgodziłem się, bo byłem telewizją zmęczony.
Agencja reklamowa, miejsce dla nieprzystosowanych kreatywnych?
Miałem kiepski moment w życiu. Ujawniły się moje problemy osobowościowe. Reklama to branża, gdzie musisz być przebojowy – hop do przodu! – no i przede wszystkim musisz być sprzedawcą. Copywriter sprzedaje nawet niedobre pomysły, jakby były najlepsze na świecie. A ja nie jestem w tym dobry, zawsze szukałem słabych stron w swoich pomysłach.
I co tam robiłeś?
Zarabiałem i się frustrowałem. Gdybym był grafikiem, zajmował się stroną wizualną i nie miał kontaktu z klientem, pewnie mógłbym robić to dalej. Ale musiałem jechać do klienta, opowiadać mu o pomyśle na reklamę, chociaż miałem do niego milion zastrzeżeń. Tragedia.
Ile wytrzymałeś?
Cztery długie lata.
To tam się zaczęły używki?
Tam zacząłem przesadzać. Również z przepracowania. Na nic nie miałem czasu, była tylko praca i potem „reset”. Wiele osób pracuje w systemie orki od poniedziałku do piątku, a od piątku popołudnia do niedzieli alkohol i inne uspokajacze. W reklamie jest mnóstwo roboty – zdarzało mi się wychodzić z pracy o 23, pracować w weekendy. W piątek po południu dowiadujesz się, że ktoś wyrzucił twój projekt do kosza i trzeba wszystko robić od nowa. Na poniedziałek. I jeszcze ta napinka – wymyślasz reklamę serka i zamiast się tym bawić, wszyscy podchodzą do tego tak poważnie, jakby mieli zbawić świat. Źle to znosiłem. Używki pojawiły się jako odreagowanie stresu, bo nie wpadło mi do głowy, żeby iść do psychologa.
Używki po pracy? W pracy?
Do odstresowania i zabawy. Jako „narzędzie” do pracy są nieskuteczne.
Nigdy w życiu nie zrobiłem nic wartościowego „pod wpływem”, nie rozumiem tych, którzy twierdzą, że są po nich bardziej kreatywni. To przekłamanie, może tłumaczenie uzależnienia?
A ty byłeś uzależniony?
Zależy kogo spytasz. (śmiech) Powiedzmy, że uznałem, że na razie całkowite odstawienie dobrze mi zrobi. Teraz problemy odreagowuję na kozetce.
Sam się zreflektowałeś?
W pewnym momencie przychodzą konsekwencje takiego trybu życia.
Jakie były twoje?
Oszalałem. Nie wywieźli mnie co prawda w kaftanie z biura, ale czułem, że nie daję sobie rady. Nagromadzenie i splątanie problemów sprawiło, że zacząłem świrować. Zrozumiałem, że noszę w sobie lęki, które tłumię alkoholem. Nie da się tak bez końca, ostatecznie wszystko wyłazi na wierzch. Chciałem z kimś o tym porozmawiać. To było ponad rok temu, miałem 33 lata. Wiek chrystusowy. Kiedyś sobie obiecałem, że to będzie czas, kiedy się ogarnę. Motywacją było również to, że miała się urodzić moja córka.
Czytasz wszystkie gazety?
Kiosk niedaleko mojego domu nieźle na mnie zarabia – zostawiam tam kilka stów miesięcznie. Szukając tematów, przeglądam wszystko. Tabloidy są źródłem inspiracji. Uwielbiam perły w stylu: „Nie śpię, bo trzymam kredens”, „Od zmywania rosną piersi” czy „Kurz złamał mi rękę”.
Internet nie wystarczy?
Nie. Gazety kupuję też, żeby zobaczyć, co narysowali koledzy. Jakie są zdjęcia, tytuły, układ stron. Pędzę do kiosku jak małe dziecko po ulubiony komiks. Różne rzeczy mnie inspirują.
Polityka cię nie męczy?
Trochę tak. Jeśli przedawkuję Twittera, podstawowe narzędzie mojej pracy, mam wrażenie, że psuje mi się mózg. Limit 280 znaków (tyle może mieć twitterowy wpis, red.) sprzyja skrajnościom, uproszczeniom, tam wszystko jest czarne albo białe. Dla rysownika – fajne narzędzie, bo obrazki satyryczne z założenia mają być skrajne i absurdalne, ale dziennikarze i politycy na Twitterze piszą w ten sposób zupełnie serio.
Twitter to szambo, gdybym mógł, tobym go zakazał. Kiedy się w nim nurkuje, można wyłowić perły, ale też się ubrudzić.W niektóre dni w ogóle tam nie zaglądam. Od Facebooka też staram się odzwyczaić, bo zauważyłem, że wrzucam rysunek, śledzę komentarze i zamiast się cieszyć, że coś się podoba, skupiam się na recenzjach niepochlebnych. Wariactwo! Ograniczam, żeby się emocjonalnie nie angażować.
Codziennie powstaje rysunek?
Mam skłonności do pracoholizmu, więc staram się odpoczywać. Wtorki i środy mam wolne albo robię zlecenia komercyjne. Zdarzają się tygodnie, kiedy mam wolną tylko sobotę.
Ile czasu potrzebujesz na obrazek?
Od kilku minut do kilku godzin. Samo rysowanie zajmuje ok. 20–30 minut. Ale wymyślanie historyjki – tu wpisz, ile chcesz. Pomysły notuję w telefonie, myślę raczej tekstem, a nie obrazkiem.
Zdarzają się chwile, kiedy nie możesz nic wymyślić?
Nie. To rzemiosło, a nie natchnienie – jestem zawodowcem, w mojej głowie zawsze pojawi się coś, co się nadaje do publikacji. Raz lepsze, raz gorsze, ale zawsze „publikowalne”. Tryb wymyślania działa non stop, pomysły przychodzą same. Muszę przeczytać prasę, Twittera, posłuchać wiadomości, wyłowić perły, a potem to obrobić. Pilnuję „urzędowego” dnia pracy – od 9 do 17. Jeśli wyrobię się szybciej, mam fajrant. Uczę się tego, bo był czas, że pracowałem bez przerwy. Kiedy się okazywało, że nie mam zlecenia albo skończyłem wcześniej, wpadałem w panikę. Dzisiaj staram się nie „zarzynać”.
Nie myślałeś, żeby pośmiać się z samego siebie? Fajny temat – zamieniłeś dragi na sport...
Sześciopak browarów na sześciopak na brzuchu. (śmiech)
Sam widzisz.
Są ciekawsze tematy do rysowania niż rysownik. (śmiech)