Recenzje

Recenzja filmu "Horyzont. Rozdział 1": Kevin Costner z rozmachem wraca do westernu

Recenzja filmu "Horyzont. Rozdział 1": Kevin Costner z rozmachem wraca do westernu
Fot. Monolith

"Horyzont", spektakularny western w reżyserii Kevina Costnera, będzie bez wątpienia jednym z najważniejszych filmów tego lata. Na Festiwalu w Cannes film otrzymał 7-minutowe owacje, ale recenzenci wstrzymują się od zachwytów. Czy zatem warto udać się do kina?

W filmie „Horyzont” występuje wiele gwiazd Hollywood, jednak o filmie mówi się głównie z kontekście Kevina Costnera. Nie bez powodu. Gwiazdor nie tylko gra jednego z głównych bohaterów, ale również jest reżyserem, a także producentem filmu. Podobno, aby film powstał musiał zastawić swoją farmę. Jednak jak mówi w wywiadach, to dzieło jego życia.

Wierzyłem w ten film, kiedy nikt nie dawał mu szans. Stał się dla mnie prawdziwym dziełem życia - mówił w wywiadzie dla lipcowej "Pani" Kevin Costner.

Właśnie dla realizacji tego filmu Costner  zrezygnował z udziału w popularnym serialu „Yellowstone” oraz zaryzykował swój majątek wkładając w produkcję 100 mln dolarów. Czy słusznie?

O czym opowiada film „Horyzont. Rozdział 1”?

„Horyzont” to wielowątkowa saga ( w angielskim oryginale film ma podtytuł amerykańska saga), która dzieje się w trakcie podboju Dzikiego Zachodu w połowie XIX wieku. W czasie 3-godzinnego filmu śledzimy losy trzech społeczności, prezentujących trzy archetypy: pionierów mierzących się z rdzenną ludnością, przesiąknięte bezprawiem miasteczko oraz osadników ruszających na podbój nowych ziem. 

Historia zaczyna się w San Pedro Valley w Arizonie w 1859 roku. Obserwujemy niedużą grupkę osadników, która mierzy ziemię pod parcelę. Chwilę później zostają zaatakowani przez grupę Apachów. Jednak ich nagrobki nie robią wrażenia na kolejnych przyjezdnych, którzy w tym miejscu budują niewielką osadę. Liczne rodziny czują się jak u siebie, do momentu kiedy w czasie tańców dochodzi do kolejnej masakry. Brutalne sceny odbywają się w blasku palących się wozów i namiotów mieszkalnych. Nad ranem na miejsce przybywa armia pod dowództwem porucznika Trenta Gephardta (Sam Worthington), która zgromadzonym stawia ultimatum: albo przeniosą się do bezpiecznego fortu albo zostaną pozostawieni na łasce Apaczów. Młoda wdowa Frances  (Sienna Miller) i jej córka Lizzie (Georgia MacPhail) decydują się schronić pod opieką wojska, ale osierocony w masakrze chłopak przyłączy się do grupy traperów, którzy chcą wyśledzić odpowiedzialnych za zbrodnię.

W międzyczasie przenosimy się do Wyoming, gdzie Hayes Ellison (Kevin Costner), typ samotnego jeźdźcy, trafia do typowego miasteczka granicznego, z błotem na ulicy, saloonem i prostytutką o złotym sercu o imieniu Marigold (Abbey Lee). Małomówny Ellison chcąc pomóc kobiecie przypadkowo angażuje się w spór związany z groźnym gangiem, co staje się okazją do jedynych w filmie prawdziwie westernowych scen pojedynków na rewolwery. 

Ostatnia historia opowiada o karawanie wozów osadniczych, która przemierza Montanę. Na jej czele stoi Matthew Van Weyden (Luke Wilson), który prowadzi kilkadziesiąt wozów przez wrogie terytorium. Wśród przyszłych osadników znajduje się m.in. nieprzystosowane do życia pionierów małżeństwo artystów. Zmierzają oni do poznanej w pierwszej odsłonie San Pedro Vallery, mamieni ulotkami obiecującymi darmową ziemię w osadzie Horyzont.

"Horyzont. Rozdział 1". Recenzja

Kevin Costner przez wiele lat grał w westernach, zaś za „Tańczącego z wilkami” otrzymał nawet Oscara za najlepszą reżyserię. Jednak realizując ponad 30 lat później „Horyzont” znalazł się w obliczu wyzwania. Westerny są bez wątpienia problematyczne w sposobie jaki pokazują relacje między rdzennymi mieszkańcami a osadnikami. Po takich książkach jak „27 śmierci Tony’ego Obeda” czy filmie „Czas krwawego księżyca” nie można bezrefleksyjnie pokazywać niewinnych osadników kontra niebezpiecznych dzikich. Kevin Costner w „Horyzoncie” stara się naprawić dawne westernowe krzywdy pokazując obydwie strony konfliktu. Masakrę osadników z początku filmu zamyka klamra ukazująca bardzo podobną (łącznie ze skalpowaniem) masakrę osady Apaczów. Porucznik Trent Gephardt zniechęca nowych osadników Horyzontu wskazując, że znajdują się na ziemi rdzennych mieszkańców i chcą ją zamieszkać bez zaproszenia. Bohaterowie rozmawiają nie o bezimiennych Indianach, ale o poszczególnych rdzennych społecznościach, znacząco się od siebie różniących. W filmie poznajemy rodzinę Apaczów, którą rozdziela odmiennego podejście do rozwiązania kwestii białych osadników. Wśród bohaterów pokazują się również Afroamerykanie, a także osadnicy z Chin. Jednak bez wątpienia trzon powieści skupia się na białych osadnikach i ich walce o przetrwanie. Ich krzywdy są wyraźniejsze, kobiety piękniejsze i bardziej niewinne.

Drugim zarzutem, z którym spotkał się film Costnera, jest jego serialowość. Co w sumie może bawić, ponieważ gdyby nie sukces serialu „Yellowstone” Costner bez wątpienia nie podjąłby się tak ambitnego projektu jak Horyzont. A z pewnością duże grono widzów „Yellowstone” zasili sale kinowe, chociaż może ich rozczarować stosunkowo krótki czas ekranowy bohatera granego przez Costnera. Ze swojej strony Costner nie ukrywał, że pragnie zrobić pełną rozmachu historię. Od początku wiemy, że tego lata czeka nas również „Horyzont. Rozdział 2”, zaś w różnych fazach produkcji są dwie kolejne części. Nie zmienia to faktu, że „Horyzont. Rozdział 1” nie sprawdza się jako zamknięta całość, ciężko więc w pełni oceniać dzieło Costnera. W „Horyzont. Rozdział 1” otrzymujemy zarys akcji, ekspozycję bohaterów. Film zostaje ucięty w połowie, kiedy akcja dopiero nabiera tempa, a widzowie zaczynają rozumieć powiązania pomiędzy poszczególnymi historiami. Zamiast zakończenia otrzymujemy chaotyczną sekwencję montażową, która może sugerować kolejne losy bohaterów.

Czy to znaczy, że „Horyzont. Rodział 1” jest całkowicie nieudanym filmem? Nie. Nie będąc fanką westernów po ponad 3-godzinnym seansie byłam zdziwiona, że czas tak szybko upłynął. Poszczególne historie, chociaż w dużej mierze oparte na znanych kliszach, chwytają za serce. Uwagę zwracają krajobrazy, które pokazują trzy różne krainy amerykańskiego Zachodu, każdą dziką na własny sposób. Za zdjęcia odpowiada J. Michael Muro, który pracował z Costnerem m.in. przy "Tańczącym z wilkami". Wybierając się na film musimy zdawać sobie jednak sprawę, że to pewnego rodzaju deklaracja, zobowiązanie że wrócimy do kinowych sal jeszcze przynajmniej 1 raz, jeśli chcemy otrzymać pełnometrażowy film.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również