Powraca średnio co trzy dekady, zazwyczaj w czasach trudnych i niepewnych. Patrząc na gwiazdy, projektantów i influencerów wygląda na to, że będzie najmodniejszym deseniem lata.
Lock down zmienił nasze życie i potrzeby. Choć na razie możemy odetchnąć wolnością, pójść do biura, fryzjera, restauracji, jeszcze do niedawna siedzieliśmy w domach i robiliśmy wszystko by poprawić sobie samopoczucie - piekliśmy chałki, wysadzaliśmy balkony kwiatami. Więcej czasu spędzaliśmy w dresie i -shirtach, ale jak wskazuje pandemiczny wzrost sprzedaży w działach „leisure”, mieliśmy ochotę wyglądać stylowo i nawet w dresie się wyróżniać.
Żywe kolory, układające się w barwne kłębowiska albo łagodne pastelowe plamy, typowe dla deseni tie-dye, niewątpliwie mogą poprawić nastrój. Pozwalają także się wyróżnić. Zwłaszcza gdy print, rządzący się zasadą - nic dwa razy się nie zdarza - wykonamy własnoręcznie. Zapewne z tych powodów już w pierwszych dniach pandemii w serwisach prasowych obserwowaliśmy wysyp zdjęć gwiazd, spacerujących wokół domów w Malibu i Santa Monica w wibrujących T-shirtach, dresach czy bluzach. Można powiedzieć, to naturalne, wzór ma kalifornijski rodowód. Spopularyzował się w latach 60 na Zachodnim Wybrzeżu - kolebce ruchu hippisowskiego. Jego powrót w latach 90. również wiązał się z subkulturami skatów i surferów z Los Angeles i San Franciso. A ponieważ wraca co trzy dekady, niemal zawsze w niepewnych czasach (wojna w Wietnamie, przełom wieku, krach 2008), w ubiegłym sezonie pojawił się na wybiegach Chloe, Stelli McCartney, R13, Prady, Michaela Korsa właśnie jako element trendu kalifornijskiego. Oczywiście w wersji „minimalistycznej”, kolorystycznie skromniejszej a tym samym niej mniej psychodelicznej niż pierwowzór z lat 60. W tym sezonie nabrał wręcz eleganckiego sznytu np w kolekcji Diora barwione w ten sposób spódnice wystąpiły w parach z wyjściową koszulą i kunsztownie haftowaną kurtką. Na wybiegu Tod’s z kolei cieniowane bluzki połączono z luksusowymi spódnicami ze skóry.
Wysmakowane propozycje projektantów mają się nijak w stosunku do malowniczego szaleństwa, które w pierwszych tygodniach lock-downu niespotykaną skalę opanowało Instagram, TikToka i YouTube. Efekty swojej przygody z techniką tie-dye prezentowały gwiazdy, influencerzy a niestrudzeni instruktorzy zdradzali techniki uzyskania najrozmaitszych wariantów wzorów. Deseń ma potencjał terapeutyczny - daje radość płynącą z koloru, zaspakaja pragnienie kreatywnych działań, uczy luzu i tego, że czasami trzeba odpuścić kontrolę - efekt barwienia nigdy nie będzie taki jak zaplanowaliśmy. Farbowanie wypłowiałych T-shirtów czy skarpet jest także modną formą odzieżowego recyclingu. Idealną tuż po porządkach w szafach w duchu Mari Kondo, do których zachęcały nas w czasie pandemii wszelakie magazyny. Swoimi realizacjami chwaliły się na Instagramie Kendall Jenner, Bella Hadid, Katie Holmes i Victoria Beckham. Alessandra Ambrosio zamieściła nawet relację z instruktażem na Tik Toku. Technika tie-dye zawiera się już w samej nazwie - tie - wiązać, die - farbować. Polega na wiązaniu części ubrań przed włożeniem ich do barwnika. Znana była znana od stuleci w Indiach, Japonii, Indonezji, Afryce. Kosmopolityczni hippisi przejęli ją od napływających do Kalifornii emigrantów z Azji i Afroamerykanów. W latach 90-tych w środowiskach grunge, najprostszym sposobem było włożenie T-shirtu do wybielacza. Dziś, aby recycling T-shirtów przebiegał w duchu eko i zero waste farbujemy za pomocą octu winnego oraz barwników uzyskanych z warzyw i owoców - szpinaku, buraka, jagód.
Choć wydawałoby się, że szaleństwo tie-dye stało się aktywnością domowo - terapeutyczną, portale sprzedażowe również zanotowały ogromny popyt na ten deseń. Wedle danych platformy luksusowej Lyst, przekazanych brytyjskiemu magazynowi Standard zainteresowanie T-shirtami i bluzami w ten właśnie w ten wzór wzrosło ostatnio o 42 procent, a zjawiskiem zainteresowali się projektanci i badacze mody. „Historycznie, tie-dye pojawiał się w czasach kiedy ludzie mieli więcej czasu i mniej pieniędzy” zauważa Kimberly Chrisman-Campbell, historyczka mody w wywiadzie dla magazynu Today. Założyciel marki R13 i orędownik tie-dye, Chris Leba widzi związek pomiędzy powrotem printu a kadencją Donalda Trumpa. Jego zdaniem deseń kojarzony z protestami przeciwko wojnie w Wietnamie i konserwatyzmowi prezydentury Nixona - dyskryminacji kobiet, Afroamerykanów, mniejszości seksualnych - powrócił w naszych czasach konotując sprzeciw. Coś musi być na rzeczy, w protestach po śmierci Georga Floyda, aktor i piosenkarz Criss Darren z transparentem w dłoniach, protestował na ulicy przeciwko rasizmowi w kolorowych szortach tie-dye. Jednak o ile w latach 60 buntownicy w wibrujących wzorach masowo wychodzili na ulicę, również w Europie, dziś na starym kontynencie mniej lub bardziej świadomy bunt ogranicza się niestety do mediów społecznościowych. W domowym zaciszu wzór ma zresztą także swoją tradycję. Janis Joplin oprócz scenicznych T-shirtów farbowała także pościel i może bardziej demonstracyjne zasłony.