Wywiad

Krzysztofa Krawczyka wspomina Anna Bimer: "To był pierwszy gość, który schodził ze sceny i wchodził w tłum"

Krzysztofa Krawczyka wspomina Anna Bimer: "To był pierwszy gość, który schodził ze sceny i wchodził w tłum"
Fot. TOMASZ RYTYCH/REPORTER/East News

"Rozbierał się do slipek w panterkę, spryskiwał obficie perfumami YSL Kouros i był gotowy do nagrywania". O barwnym i niełatwym życiu Krzysztofa Krawczyka opowiada jego biografka Anna Bimer.

PANI: To miała być rozmowa, a powstał portret ze wspomnień ludzi, którzy znali Krzysztofa Krawczyka. Dlaczego?

ANNA BIMER: Na pomysł książki o Krzysztofie Krawczyku wpadłam jeszcze za życia bohatera. Planowałam wywiad rzekę. On, z tak gigantycznym życiorysem, nadawał się do tego jak nikt. Jesienią 2020 roku zgłosiłam się do menedżera i żony artysty z prośbą o zorganizowanie spotkania. Andrzej Kosmala sugerował, że piosenkarz nie czuje się dobrze. Pani Ewa na wstępie zapytała: „Ale po co książka?”. To mnie zastanowiło. Czy żonie sławnego męża nie powinno zależeć na udokumentowaniu jego historii? I dlaczego decydują za niego? Postanowiłam poczekać, aż poczuje się lepiej. Niestety, w kwietniu 2021 roku Krzysztof Krawczyk zmarł.

Jego pogrzeb był imponującym, oficjalnym wydarzeniem.

Marszałek Piłsudski by się takiego pogrzebu nie powstydził. Krawczyk był osobą takiego formatu, że wielu fanów pragnęło uczestniczyć w pożegnaniu mimo zagrożeń związanych z pandemią. Ale miałam wrażenie, że w tej wizerunkowej uroczystości już nie było prawdziwego Krawczyka, ale ktoś, kogo zaraz wyniosą na ołtarze. I ani jej organizatorowi Andrzejowi Kosmali, ani żonie piosenkarza nie było na rękę, że podczas wznoszenia tego pomnika ujawniła się też inna prawda.

 

O odsuniętym w cień synu?

Syn Krzysztofa Krawczyka, Krzysztof Igor nazywany też juniorem, był na pogrzebie. Nie jest w najlepszej kondycji. Jego kłopoty ze zdrowiem są konsekwencją wypadku samochodowego, który jego ojciec spowodował w latach 80. i w którym junior doznał poważnych obrażeń. To wtedy Krawczyk pojawił się w telewizji z prośbą o pomoc w ściągnięciu trudno dostępnego leku, który miał uratować synowi życie. Co się udało.

Przed pogrzebem mało kto wiedział o skomplikowanej sytuacji w rodzinie piosenkarza. O tym, że ma niewielki kontakt z synem, a junior cierpi z powodu poczucia odrzucenia i głodu ojcowskiej miłości. Jak mówią bliskie mu osoby w książce, mimo nie najlepszego traktowania Krzysztof jr. lgnął do ojca. Ale nie był dopuszczany.

Teraz żona artysty Ewa jest w sporze z jego synem o to, jak zostanie podzielona spuścizna po artyście.

Okazało się, że istnieje testament spisany stosunkowo niedawno, który jest korzystny dla pani Ewy i jej rodziny. Na mocy tej ostatniej woli Krawczyk nie zostawia synowi właściwie nic. Dlatego opiekunowie juniora, m.in. Krzysztof Cwynar ze Stowarzyszenia Studio Integracji i prawnicy, postanowili zawalczyć o to, żeby dostał choć zachowek. Tym bardziej że istnieje wcześniejszy testament, w którym spuścizna po artyście została podzielona po połowie: jedną miała dostać żona oraz jej rodzina, drugą syn, brat Krawczyka - Andrzej i pozostałe osoby z ich rodziny. Śmierć Andrzeja Krawczyka niedługo po piosenkarzu zagmatwała tę sytuację. Brat artysty wcześniej wsławił się brakiem wyczucia. Wolą matki Krzysztofa Krawczyka, pani Lucyny, rodzinny dom w Łodzi, w którym obaj bracia się wychowali, a w którym ona mieszkała z Krzysztofem jr., miał po jej śmierci przypaść wnukowi. Babcia, której jr. został oddany pod opiekę po wypadku, bardzo go kochała. Ale po jej śmierci do rodzinnego domu wprowadził się Andrzej Krawczyk ze swoją rodziną.

Krzysztof Krawczyk miał niezwykłą relację ze swoim ojcem, a mimo takiego wzorca sam w tej roli się nie odnalazł.

Złożyło się na to wiele elementów. Gdyby pan January żył dłużej, byłby dla Krzysztofa rodzajem piorunochronu i kierunkowskazu. W każdej wypowiedzi dotyczącej ojca wyraźnie widać, że był jego guru, kimś, kogo mu potem w życiu bardzo brakowało.

January Krawczyk zmarł, gdy Krzysztof miał 16 lat, i nie zdążył mu przekazać życiowych wskazówek dotyczących ojcostwa. Nauczył go innych rzeczy. Mówił: „Pamiętaj, scena to jest taki pokój, w którym nie ma jednej ściany i tam znajduje się publiczność. Ty musisz zachowywać się naturalnie i starać się wszystkich ugościć”. I Krawczyk zawsze miał znakomitą relację z publicznością. To był pierwszy gość, który schodził ze sceny i wchodził w tłum. Polscy artyści w latach 70. byli raczej statyczni, a po występie kłaniali się i wracali za kulisy. A on nie.

Co twoim zdaniem spowodowało te trudności w relacji z synem?

Myślę, że decydujący był charakter jego kolejnych związków. Grażyna, pierwsza żona Krawczyka, była starszą od niego koleżanką poznaną w szkole wieczorowej w Łodzi. Zaprzyjaźnili się w ważnym momencie - kiedy zmarł pan January. Wtedy Krzysztof jako starszy syn musiał pójść do pracy i to było nie tylko męczące, ale czasami upokarzające. Pracował jako goniec. Opowiadał też, że bywał głodny. Gdy zajął się muzyką, życie mu się odmieniło. Zespół Trubadurzy, w którym śpiewał i grał na gitarze, błyskawicznie zdobył popularność. Krawczyk szybko też się zorientował, że jest przystojny i robi wrażenie na kobietach. Oparł na tym swoją karierę solową. To był pierwszy polski artysta, który w obcisłych spodniach epatował seksualnością i uwodził. Pan January być może by mu powiedział: „Stary, nie wygłupiaj się tak z tym seksem”. Ale Grażyna utrzymała Krawca, bo tak mówiono na niego od młodości, w pionie. Była dla niego ważna, miała dobrą relację z jego mamą, wszystko się układało z wyjątkiem jednego. Bezskutecznie próbowali zostać rodzicami.

To był powód rozpadu ich małżeństwa?

Na pewno miało znaczenie. Ale bezpośredni wpływ miała sytuacja w Trubadurach. Zmieciony chorobą Ryszard Poznakowski musiał na chwilę ustąpić ze sceny i została zaangażowana Halina Żytkowiak. Intrygująca osobowość i świetny głos. Krawczyk początkowo potraktował ją jak konkurentkę, to on był frontmanem. Z początkowej niechęci zrodziła się fascynacja. Różnie ludzie o tym mówią. Jedni, że to była miłość, inni - że zadecydowały sprzyjające warunki, bo akurat Trubadurzy pojechali do Związku Radzieckiego na trzymiesięczną trasę. W tamtych czasach za kołnierz nie należało wylewać, bo towarzysze by się obrazili. W takich warunkach łatwo złamać rozmaite przykazania. Kiedy Krawczyk żalił się, że jego wymarzone ojcostwo nie może się spełnić, Halina miała mu powiedzieć: „Mogę urodzić, ale nie będę się angażowała w wychowanie, bo nie nadaję się na matkę”. Zaraz potem okazało się, że jest w ciąży.

Sytuacja się skomplikowała…

Po latach już niebywale zbliżony do Boga Krawczyk wspominał, że poszli do lekarza, ale jak to ujął, najwyższy czuwał nad juniorem, bo lekarz kazał im się jeszcze zastanowić. I zmienili zdanie. Krawczyk odszedł od żony i czekało go zaczynanie od początku. Szczycił się tym, że z domu, który dzielił z Grażyną, wyszedł tak jak stał.

Musiał grać dużo koncertów, wtedy dla piosenkarza wykonawcy niebędącego autorem swojego repertuaru było to jedyne źródło dochodów. Halina miała swoje ambicje związane z muzyką. Wychowaniem Krzysztofa jr. zajęła się babcia Pola, mama Haliny. Jak wspominał jr., zarówno tu w Polsce, jak i potem w Stanach, gdzie wyjechali całą rodziną, ojciec był w domu gościem. Krawczyk tłumaczył, że ojcostwo mu nie wyszło z powodu zawodu, który skazuje człowieka na nieobecność w domu.

Dlaczego zdecydował się wyjechać do Ameryki?

Legenda głosi, że nie przepadał za nim ówczesny prezes telewizji Maciej Szczepański. Co miało spowodować zablokowanie jego wygranej podczas konkursu Interwizji, wschodnioeuropejskiego odpowiednika Eurowizji. A w konsekwencji utraty zainteresowania Krawczykiem prestiżowej niemieckiej firmy fonograficznej Polydor z Hamburga. Ale to nie jest możliwe. Gdyby przegrał z kimkolwiek innym, a nie z Ałłą Pugaczową, można by uznać to za efekt nacisków Szczepańskiego. Wygrana radzieckiej piosenkarki była zapewne skutkiem decyzji politycznej na wyższych szczeblach. Ale Krawczyk nie widział dla siebie perspektyw. A już był kilkakrotnie w Hamburgu, zobaczył mur berliński z drugiej strony i nabrał apetytu. A że wtedy w Polsce lubowano się w ersatzach, jak polskie Midem, polscy Beatlesi, jego okrzyknięto polskim Presleyem. Dziennikarka Maria Szabłowska przyznaje, że zastanawiała się, czy ta etykietka nie wyrządziła mu krzywdy. Uwierzył w nią i nie wiedząc, jak funkcjonuje rynek muzyczny w Ameryce, porwał się z motyką na słońce. Ale nie wygrywa ten, kto nie marzy. 

Pragnął kariery?

Rodzice naznaczyli go tym dążeniem do sławy. Ojciec mówił mu, że byłby dumny, gdyby syn został międzynarodowej klasy pianistą. Krawczyk wprawdzie nie kontynuował nauki gry na fortepianie, ale pokochał występowanie i karierę swoją widział ogromną. Nie przesypiał okazji. Jak zobaczył tekst, który mu się spodobał, wyszarpał go z szuflady Janusza Drozdy i sam napisał muzykę. Tak powstał słynny „Parostatek”.

Jak pojawiła się propozycja, żeby jechać do ZSRR, jedziemy, do Czechosłowacji - tak samo. Był świadomy swojej wartości i nie miał kompleksów. Z takim nastawieniem ruszył na podbój Ameryki.

Rzeczywiście wrócił z tej amerykańskiej przygody na tarczy, jak mówił?

Mówił: „Ameryka nie odpowiedziała na moje zaloty”. Ale tak naprawdę osiągnął tam sporo i wracał do Ameryki kilkakrotnie. Po pierwsze, dobrze się przygotował. Jeszcze w Polsce nagrał utwory, które weszły potem na pierwszą wydaną tam płytę. Album „From the Different Place” z utworem „Solidarity” ukazał się w 1982 roku i wydawało się, że to ją poniesie. Do pewnego stopnia tak się stało. Ta płyta zresztą pokazuje, że to, co dawał PRL-owskiej publiczności, było odległe od tego, co mu w duszy grało. Grało dużo bardziej rockowo. Płyta rozeszła się w niemałym nakładzie i była grana w lokalnych programach radiowych w Ameryce. A radio było tam wtedy potęgą. Gdyby miał więcej konsekwencji, a może lepsze zaplecze, coś mogłoby z tego wyniknąć. Ale chyba zepsuło go tempo, w jakim zdobywał Polskę, a potem ZSRR, Czechosłowację czy NRD, i nie był przyzwyczajony do cierpliwości i konsekwentnej pracy nad swoją pozycją. Poza tym dopadła go proza życia – kończył mu się kontrakt z Pagartem, który gwarantował koncerty w Las Vegas.

Zamieszkał w Chicago, gdzie robił wszystko, by utrzymać rodzinę: grał, gdzie mógł, i imał się prac fizycznych - był barmanem, jubilerem, pracował na budowach. Zmagał się też z problemami osobistymi – kończył się jego związek z Haliną Żytkowiak.

Nie sprzyjało mu szczęście…

Robił, co mógł. Ciągle ktoś podawał mu rękę i ten pierwszy uścisk był obiecujący, miał otwierać przed nim drzwi do kariery, ale z różnych powodów nie przynosił spodziewanych efektów. Podczas drugiego pobytu w USA wymyślił, że zatrudni amerykańskiego menedżera, który mu zorganizuje nagranie płyty z muzykami country z Nashville. Związał się z Ronem Rankiem. Płyta powstała, ale kompletnie zawiodła dystrybucja. A pieniądze na jej wydanie zostały pozyskane od Polonusów w charakterze cegiełek. To miała być inwestycja - ludziom, którzy je wyłożyli, obiecywano udziały w zyskach.

Tymczasem nie odniosła spodziewanego sukcesu.

Krawczyk dość naiwnie zgodził się być twarzą tego interesu. Miał wielu fanów, którzy chętnie wykładali różne sumy. A potem się okazało, że nie było pieniędzy nawet na to, żeby tym ludziom oddać ich wkład, nie mówiąc o zyskach. Na Krawczyka spadły gromy. Nie mam wiedzy, co się stało z tymi pieniędzmi, możliwe, że poszły na sfinansowanie sesji nagraniowej i honorariów muzyków, którzy wzięli w niej udział. Krzysztof i jego trzecia żona Ewa, którą poznał w Chicago, w tym czasie nie opływali w dostatki. Kiedy zabiegali o promocję tej płyty w rozgłośniach radiowych czy na targach muzycznych, bo Krawczyk w te działania aktywnie się zaangażował, poruszali się po Stanach samochodem, a nie samolotami.

Kiedy postanowili wrócić do kraju, okazało się, że ten jest już zupełnie inny.

Do tego powrotu namawiał go Andrzej Kosmala, który utworzył studio nagraniowe i zakładał, że po przemianach 1989 roku Krzysztof może startować do światowej kariery z Polski.

Tymczasem rzeczywistość okazała się okrutna. Krawczyk był postrzegany jako facet z poprzedniej epoki. Każde pokolenie będzie go pamiętało za coś innego, bo miał wiele twarzy, ale tak naprawdę pierwsze skojarzenie z Krawczykiem to zawsze „Parostatek”. W jakimś sensie odgrywał rolę gadżetu z PRL-u.

W tym czasie w Polsce z lubością zadeptywano dawne wzorce i trzeba się było szybko orientować w nowej rzeczywistości. Powstawały nowe wytwórnie fonograficzne, nowe mechanizmy rządzące show-biznesem, weszła ustawa o tantiemach dla artystów wykonawców. A przede wszystkim zaczęli się pojawiać zupełnie inni artyści - ludzie, którzy mieli coś do powiedzenia. A Krawczyk? Głos fenomenalny, charyzmatyczna osobowość, ale to nie twórca, który stworzy sobie repertuar.

Wtedy zwrócił się w kierunku disco polo?

O tym ruchu zdecydowali wspólnie z Andrzejem Kosmalą. Pomysł, żeby pójść do pierwszej telewizji prywatnej, skoro nie ma wejścia do nowej telewizji państwowej, wydawał się dosyć chytry. Ale związanie się z miejscem, które robiło ukłon w stronę odbiorcy akurat łaknącego disco polo miało konsekwencje. Można mówić, że uszlachetnił disco polo, tylko czy Krawczyk się po to urodził? On też nie był z tego zadowolony i nie lubił do tego wracać.

Kiedy robiłam z nim w latach 90. wywiad do miesięcznika „Machina”, powiedział mi, że nie jest ani artystą disco polo, ani drugim Presleyem, ani trzecim Tomem Jonesem. Zdefiniował się jako stary rockandrollowiec. I coś w tym jest. Tak żył.

Ciekawe, że wielu ludzi postrzega Krawczyka przez pryzmat jego repertuaru pozbawionego głębszych sensów. Rzeczywiście w jego twórczości próżno szukać jakiejś idei. Dopiero pod koniec życia stała się nią ostentacyjna religijność. Ale kiedy rozmawiałam z osobami, które go poznały, często wspominały swoje zaskoczenie jego rozległą wiedzą, tym, jak był przenikliwy, empatyczny i jak potrafił błyskotliwie spuentować coś podczas rozmowy.

W 2001 roku w życiu zawodowym Krawczyka dokonuje się pierwszy zwrot – współpraca z Goranem Bregoviciem.

Nagle pojawia się ktoś z innego kręgu kulturowego i pokazuje nam kogoś, kogo już za dobrze znamy, w całkiem nowym świetle. Na pomysł płyty Bregović-Krawczyk wpadli Marek Kościkiewicz, szef firmy fonograficznej BMG, i Grzegorz Brzozowicz, wcześniej zaangażowany w jego współpracę z Kayah. Nastąpiła idealna koniunkcja planet.

Tytuł płyty „Daj mi drugie życie” okazał się proroczy – dzięki niej Krawczyk jeszcze raz pokazał, co potrafi. Dodatkowo dzięki opiece profesjonalnego koncernu płytowego powstały świetne teledyski, zniknęły wąsy i pekaesy, a pojawił się kilkudniowy, modny wtedy zarost i okazało się, że Krawczyk świetnie wygląda w kapeluszach.

A kiedy tak siada i zaczyna śpiewać, to z tymi niesymetrycznymi oczami wygląda jak ojciec chrzestny. Pokolenie tych, którzy go zdyskwalifikowali jako przeżytek, nabrało do Krawca szacunku.

Wtedy powstała kolejna płyta, dzięki której Krawczyk okazał się twórcą całkowicie nowoczesnym.

Jej producentem był Andrzej Smolik. Krawczyk wspinał się na ostatnie piętro kamienicy na Ochocie, gdzie w mieszkaniu Smolika mieściło się studio. Było upalne lato. Przywoził ze sobą walizkę z przetworami, jak wuj z prowincji.

Obdarowywał wszystkich, a sam popijał bawarkę z termosu mającą, jak sądzę, dobroczynny wpływ na gardło. Po czym rozbierał się do slipek w panterkę, spryskiwał obficie perfumami YSL Kouros i był gotowy do nagrywania w tropikalnych warunkach.

Przyjeżdżał swoją garderobą na kółkach.

To był mercedes wykonany na zamówienie – w środku telewizor i leżanka. W tym czasie Krawiec z przyjemnością urządzał happeningi mające na celu zabawienie się jego sławą.

Kiedy postanowił zorganizować imprezę, a znajomi Smolika nie mieli śmiałości przyjść, podjechał tym mercedesem na plac Trzech Krzyży, gdzie akurat siedzieli w kawiarni, wyszedł i zaprosił ich osobiście. Na ten widok wszyscy wokół zamarli. O jego wielkości mówi dużo fakt, że zaufał Smolikowi.

Niemała w tym zasługa producenta, który potrafił go zachęcić do eksperymentów. W końcu chciał odebrać mu wszystko, co charakterystyczne: zaśpiewy i pokazywanie swoich możliwości. Smolik: „A teraz takie mruczando”. Krawczyk: „Wiesz, Andrzeju, spróbujmy”.

Piosenka „Chciałem być” pochodząca z tej płyty, z której zresztą zaczerpnęłaś tytuł swojej książki, brzmi jak jego opus magnum, w którym zamyka się cała jego historia.  

Autorem tekstu jest Maciej Maleńczuk, ale zaskakująco trafnie opowiada o Krawcu. Ponoć kiedy się spotkali, Krawczyk zapytał go: „Jak ty to zrobiłeś, że tak potrafiłeś wejść we mnie?”. Bo wszystko tam jest – marzenia, kobiety, kasyna, podróże, zmęczenie życiem… I to pragnienie bycia piosenkarzem. Muszę przyznać, że nabrałam szacunku do tego marzenia. W końcu urodził się w czasach, kiedy bycie piosenkarzem znajdowało się na szczycie skali marzeń kogoś, kto chciał śpiewać. 

Krzysztof Krawczyk (1946–2021) - piosenkarz obdarzony ciepłym barytonem. Zaczął karierę jako członek popularnego zespołu Trubadurzy. W 1973 r.rozpoczął karierę solową. Śpiewane przez niego piosenki ukazały się na 139 płytach. Wylansował wiele nieśmiertelnych przebojów, m.in. „Parostatek”, „Rysunek na szkle”, „Pamiętam ciebie z tamtych lat”, „Jak minął dzień”, „To co dał nam świat”. Przebojami były jego piosenki śpiewane w duetach: z Goranem Bregoviciem („Mój przyjacielu”) i Edytą Bartosiewicz („Bo jesteś ty” i „Trudno tak”).

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 02/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również