Krzysztof Krawczyk wielokrotnie powtarzał, że wiara jest dla niego oparciem. Jednak w młodości, po śmierci ojca, na wiele lat odwrócił się od religii.
W jego ogrodzie stoi kamienna kapliczka – oprócz figury Chrystusa jest tam również wizerunek Matki Bożej. Krzysztof Krawczyk w ciepłe dni przysiadał w fotelu i zatapiał się w modlitwie, obracając paciorki różańca. „Przesuwam w palcach serię zdjęć/ Dotykam tego, czego już nie ma/ Więc teraz wstaję jeszcze raz/ Nie mam już nic do stracenia” – śpiewał na swojej najnowszej, rozliczeniowej i zarazem zwieńczającej karierę płycie pt. „Horyzont”.
Muzyk w ubiegłym roku ogłosił, że na dobre żegna się ze sceną. Ostatni krążek to nie tyle muzyczna spowiedź, co świadectwo człowieka, który przeżył nawrócenie, jest pogodzony z życiem, ludźmi oraz Bogiem. Dziś właśnie w Stwórcy pokłada nadzieję, ale nie zawsze tak było. Kiedy w młodości pożegnał ukochanego tatę, mocno to przeżył. Ojciec był dla niego autorytetem, miał w nim mentora i przyjaciela. – Gdy umarł, pomyślałem sobie, że Pan Bóg, który jest miłością, nie powinien mi tego zrobić – wyjaśniał. Ta strata spowodowała, że rzucił się w wir pracy. Jego kariera muzyczna nabierała rozpędu, a on miał poczucie, że świat stoi przed nim otworem. – Sumienie było zagłuszone, nie chodziłem do kościoła, wygodnie mi było nie przystępować do sakramentu spowiedzi, a więc nie tłumaczyć się z tego, jak żyję – zdradził w jednym z wywiadów. Kiedy w 1966 roku komunistyczne władze uprowadziły obraz Matki Bożej i po kraju pielgrzymowały jedynie puste ramy, naród łączył się duchowo w procesjach. Tymczasem on dawał po cztery występy dziennie, w ogóle nie zastanawiając się nad kwestiami wiary. – Nie miałem pojęcia, że te koncerty są po to, żeby odwrócić uwagę ludzi, odciągnąć ich od Kościoła – tłumaczył po latach skruszony.
W 1980 roku, gdy był u szczytu sławy, po raz pierwszy wyjechał na tournée do USA. Został tam pięć lat. Dorabiał jako robotnik, pokrywając dachy papą. Był niezwykle pogubiony i bardzo tęsknił za ojczyzną. To właśnie wtedy uzależnił się od leków przeciwbólowych, środków odurzających i alkoholu. Jego pierwsze małżeństwo nie przetrwało próby czasu. Kolejne, z Haliną Żytowiak, z którą doczekał się syna Krzysztofa, również się rozpadło. Nie odnalazłby drogi do Boga, gdyby nie spotkał odpowiedniej kobiety, Ewy. – Żona jest aniołem, a raczej archaniołem – jeśli mogę ją awansować – mówi ze śmiechem. I dodaje, że kiedy się w niej zakochał, znajomi od razy zwrócili uwagę, że się zmienia. „Jesteś taki miękki” – komentowali zdziwieni. Wtedy zrozumiał, że staje się innym człowiekiem. – Powrót do Boga był dla mnie otrzeźwieniem, prysznicem – zdradza artysta. Transformacja wymagała czasu, ale odbyła się na wielu poziomach. Stał się życzliwszy dla ludzi, świat wokół stał się piękniejszy, praca przestała być priorytetem.
Pod koniec lat 80. jego świeżo odkryta wiara została kilka razy wystawiona na próbę. U jego żony zdiagnozowano guza na nerce, niezbędna była operacja. Krzysztof drżał o zdrowie ukochanej, ale nie przestawał się modlić. – Życie z Bogiem sprawiło, że zacząłem Mu je powierzać, co było bardzo uwalniające – wspominał potem. Wyzdrowienie małżonki uznał za prawdziwy cud. W 1988 roku muzyk wraz z rodziną miał wypadek. Przysnął za kierownicą. Auto wypadło z zakrętu i z impetem uderzyło w drzewo. Ewa doznała wstrząśnienia mózgu, syn miał m.in. stłuczenie pnia mózgu, złamaną rękę, nogę. On sam strzaskał szczękę i pękła mu żuchwa. Stan wokalisty był bardzo poważny. Miał tak pokiereszowaną twarz, że nawet Ewa go nie poznała. Ale również to, że otarł się o śmierć, nie zachwiało jego wiarą. Wręcz przeciwnie – jest głęboko przekonany, że to Stwórca ocalił jego i bliskich. Dziękował też Opatrzności, że trafił w ręce lekarzy, którzy nadludzkim wysiłkiem sprawili, że mógł wrócić na scenę. Choć nigdy nie odzyskał pełni sił oraz formy, a dawne urazy coraz częściej dawały mu się we znaki, był wdzięczny Bogu za każdy kolejny dzień życia. Po latach udało mu się pojednać z jedynakiem, miał obok siebie kobietę, którą kochał… Nie pragnął niczego więcej.