Chcemy się z niej leczyć, ale zazdrość to nie choroba. Chcemy ją wyrzucić z naszych związków, ale zazdrość nie jest intruzem w miłości. O zazdrości w związku rozmawiamy z psychologiem.
PANI: Nie ma miłości bez zazdrości?
Danuta Golec: Nie ma, ponieważ nie ma człowieka bez zazdrości. To część naszego wyposażenia ewolucyjnego. Jeśli mężczyzna chciał wychowywać własne potomstwo, musiał być pewien, że kobieta jest mu wierna. Jeśli kobieta chciała, by jej dzieci przeżyły, pilnowała mężczyzny, który zapewniał opiekę i bezpieczeństwo zarówno jej, jak i jej dzieciom. Zazdrośnicy byli skuteczniejsi w przekazywaniu swoich genów.
Rozumiem, że zazdrość była bardzo potrzebna naszym przodkom. Ale czy jest potrzebna nam?
Jest mnóstwo rzeczy, które niekoniecznie muszą być nam przydatne, ale są częścią naszego wyposażenia. Mamy dziś skłonność do wyznawania takiej ideologii: stworzymy nowy, idealny świat i wymażemy to wszystko, co nam się nie podoba. Dlatego wymyślamy komuny hipisowskie, poliamorie. Ale takie wymazanie jest niemożliwe. To, co jest częścią naszej natury, nie zniknie, wybije spod spodu, czasem gwałtownie jak ropa naftowa na platformie wiertniczej. I tak jest z zazdrością – naturalnym stanem emocjonalnym, zakodowanym głęboko w prymitywnych, prastarych strukturach naszych mózgów. Niech tylko pojawi się szczelina, przyjdzie miłość, przyjaźń, człowiek, na którym bardzo nam zależy, i ona wypływa, znosi pomysły, że będziemy nowocześni, supertolerancyjni, dający pełną wolność innym. Nie mówię, że wszyscy przeżywają zazdrość w tak samo intensywny sposób, wiele zależy od cech indywidualnych, ale na pewno pojawia się ona u każdego z nas.
Zdaniem socjologa społecznego, prof. Wiesława Łukaszewskiego zazdrość nie jest zwiastunem miłości, lecz jej końca – pojawia się, kiedy już nie ma zaufania.
Tak bym nie powiedziała. Lęk i niepokój, „czy on mnie kocha”, „czy ona jest mi wierna”, może pojawiać się na różnych etapach związku. Nie jest tak, że jedno uczucie wchodzi na miejsce drugiego.
Jednak czasem, gdy przeczuwamy, że związek się kończy, że nie jesteśmy kochane tak mocno jak przedtem, zazdrość narasta.
Są badania, które dowodzą, że nieraz bazą zazdrości są intuicyjne odczucia. Łapiemy niepokojące sygnały, chociaż nie wiemy skąd. Jest teoria, która mówi, że zgodnie z interesem dbania o przetrwanie własnych genów mężczyźni wykształcili umiejętność zwodzenia kobiet, a kobiety – zdolność wychwytywania zdrady i kłamstw. Faktem jest, że nasza płeć lepiej odczytuje niewerbalne komunikaty, wyłapuje drobiazgi, które mogłyby świadczyć, że w pobliżu kręci się ta trzecia. I wtedy zazdrość może przybierać na sile. Ale oczywiście czasem się mylimy. Freud powiedział, że „wierność jest utrzymywana w obliczu ciągłej pokusy”. Zrozumienie tego, że nikt nie jest wolny od pokus, nie brzmi może zbyt romantycznie, ale przyjęcie tej prawdy daje zdrowsze podejście do związku, czyni nas bardziej wyrozumiałymi. Pokusy, flirty, zazdrość są po prostu częścią życia, przydarzają się nam wszystkim. Nie trzeba się z tego leczyć.
I nie zgadza się Pani z takim poglądem, że zazdrość to stan umysłu podobny do paranoi?
Owszem, tak jest, ale tylko jeśli przybierze patologiczną postać. Każda emocja, każde uczucie, może mieć wymiar normalny i chorobliwy. W tym drugim wypadku rzeczywiście zazdrość jest obsesyjna, urojeniowa, wykracza poza normę. Gdzie leży granica? Po czym poznać, czy to jeszcze norma, czy już patologia?
Osoby „normalnie” zazdrosne czują niepokój, robią wymówki, zaczynają bardziej się starać – to daje drugiej stronie pewną satysfakcję: „O, zależy mu na mnie”. Taka zazdrość wnosi do związku napięcie, ale i odrobinę pikanterii, pobudza zainteresowanie. Nie ma nakręcania się, moralizowania, ponieważ zazdrośnik jest w kontakcie ze sobą, nie stosuje sztywnych mechanizmów obronnych wobec własnych pragnień. Wie, że i on ma czasem ochotę poflirtować z koleżanką, rozumie więc, że i z partnerką może być podobnie. Natomiast osoby patologicznie zazdrosne najczęściej stosują mechanizm zaprzeczenia i projekcji: „Ja miałbym odczuwać jakieś pokusy? Ja ich nie mam, ja nigdy tego nie czuję. To ty kręcisz, jesteś podła/podły”. Oczywiście, jeśli ktoś twierdzi, że nie odczuwa silnych pragnień stojących w sprzeczności z przyjętym systemem wartości, że nie zna uczucia zazdrości, to mówi nieprawdę, bo to zwyczajnie niemożliwe. Oznacza to więc, że jest odcięty od rozumienia siebie, własnych przeżyć, nie ma z nimi kontaktu. Trochę tak, jakby wyrzucił część emocjonalności ze swojego domu jak kupę śmieci, a potem jeszcze przerzucił to sąsiadowi przez płot. I mówił: „Ja jestem wierny, uczynny, porządny, ale oni…”. Naturalnie każdemu z nas zdarza się czasem wykorzystać zaprzeczenie i projekcję. Ale ich ciągłe stosowanie jest pożywką dla patologicznej zazdrości. Mamy wówczas do czynienia z człowiekiem, który stworzył fałszywy obraz siebie, zazwyczaj upiększony, i fałszywy obraz innych, zazwyczaj wykrzywiony. I po pewnym czasie to jest nie do przebicia, bo dane niepasujące do tych fałszywych obrazów są odrzucane. Zazdrość nie daje partnerowi satysfakcji, towarzyszy jej obwinianie, moralizowanie, wzbudzanie poczucia winy. Jest bardzo niszcząca dla związku.
Uciekać?
Trzeba pamiętać, że taki „odjazd” może być incydentem. Ktoś może przechodzić kryzys. Spadek samooceny, kłopoty w pracy, fatalny nastrój wywołany jakimś spotkaniem, czyjąś złośliwą uwagą. Warto więc zdobyć się na odrobinę tolerancji. Każdy z nas ma takie chwile i stosuje niekiedy te same mechanizmy obronne. Natomiast jeśli to się stale powtarza, jeżeli dominuje jeden rodzaj reakcji: zaprzeczanie, projekcja, zaprzeczanie, projekcja i tak w kółko, to ta osoba ma poważny problem, nie wypracowała metod radzenia sobie z trudnymi emocjami. Tkwi w zapętleniu, zazdrość się nasila, nakręca, choć nie robimy nic, co mogłoby ją podsycać. To źle rokuje. I trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie możemy wiele zrobić.
Ten mechanizm jest dobrze opisany historycznie, był kiedyś powszechny – za męskie pożądanie odpowiadały kobiety, podłe czarownice, szalone kusicielki, wyuzdane diablice. Trudno jest z tym walczyć, bo autor tych projekcji w ogóle nie widzi, że przerzuca swoje mroczne pragnienia na drugą stronę.
Jeśli mówimy o patologicznej zazdrości, to jest również zespół Otella. To już kategoria psychiatryczna, zespół paranoicznych urojeń, który może prowadzić nawet do zabójstwa.
A nie powinniśmy raczej mówić o zespole Jagona? Szekspirowski Otello padł ofiarą manipulacji, to Jago był wcieleniem zielonookiego potwora.
Jednak Otello zabił. Szekspir rzeczywiście potrafił zajrzeć w ludzkie serca i w tej sztuce mamy cały węzeł emocji towarzyszących zazdrości. Jago uosabia zawiść. Obiektem jego zawiści jest i Otello, jego pan, i Desdemona, młoda, niewinna i piękniejsza od jego żony. A także sama relacja Desdemony z Otellem. Jago chce zniszczyć to, co jest dobre i czyste, dlatego że on tego nie ma.
Zawiść też ma wymiar normalny i patologiczny, analogicznie do zazdrości?
Tak. Dopóki jakieś uczucie pobudza nas do konstruktywnych działań, jest normalne. Zawiść boli: czegoś nie mam, to niesprawiedliwe, ale podejmę staranie, zdobędę to samo dla siebie. Natomiast jeśli nie mam i niszczę, żeby inni też nie mieli, to jest to patologiczne.
Zawiść często splata się z zazdrością?
To są jednak inne stany emocjonalne, chociaż wydają się podobne i w języku potocznym nierzadko używamy tych określeń zamiennie. Zawiść jest wcześniejsza rozwojowo i dotyczy sytuacji dwuosobowych. Jestem ja i druga osoba, która coś ma. Rzecz, cechę, talent, jakieś dobra. Ja też chcę to mieć albo chcę, żeby ona tego nie miała. Proto typem jest bardzo wczesna relacja dziecka i matki, kiedy ono ma dużo potrzeb, a ona możliwość ich zaspokojenia. Ma mleko, ma ramiona, które mogą utulić, ma siłę, żeby podnieść. Upraszczając, można powiedzieć, że w pewnym momencie dziecko w jakiś sposób zdaje sobie sprawę z tego, że nie od niego zależy, czy dostanie to, czego potrzebuje. Ten stan emocjonalny, którego wówczas doświadcza, jest bazą zawiści i od tej chwili rozpoczyna się „szkolenie”, jak radzić sobie z sytuacjami, w których ktoś ma coś, na czym nam zależy.
Zazdrość wywodzi się z nieco późniejszego etapu rozwoju i dotyczy relacji trzyosobowych. Prototypem jest sytuacja, kiedy do układu matka – dziecko wkracza ojciec, a dokładniej, gdy dziecko zaczyna przeżywać emocje związane z tym, że mama nie jest wyłącznie dla niego. Potem być może pojawia się rodzeństwo lub inne osoby, które wydają się zagrażać relacji, odbierać poczucie wyłączności. Te sytuacje są poligonem, na którym uczymy się radzić sobie z trudnymi emocjami. Jeżeli pójdzie nam dobrze, wchodzimy w dorosłość przygotowani, żeby sobie z nieuniknioną zawiścią i zazdrością nieźle radzić. A jeśli poszło bardzo źle, to być może będziemy chcieli niszczyć to, czego nie możemy dostać, albo kompletnie nie będziemy umieli godzić się z sytuacją, że jesteśmy z czegoś wyłączeni.
Czyli jest trochę tak, że powinniśmy nauczyć się „obsługiwać” zazdrość?
Powinniśmy się nauczyć „obsługiwać” siebie. Bo to nie tylko kwestia zazdrości, ale i rozumienia, co we mnie jest. Żeby „obsługiwać” zazdrość, musimy znać swoje pragnienia, mroczne strony, rzeczy, które nam się nie podobają.
Powiedzmy, że łapię się na czymś nikczemnym, na przykład czuję tak zwaną Schadenfreude.
Pewne rzeczy, które czujemy, mogą nam się nie podobać. Dobrze jest zacząć od zastanowienia się, co czuję, z czym to się wiąże. A nie od ocen: to jest złe, nie powinienem tego czuć. Bariery trzeba stawiać temu, co robimy, a nie temu, co czujemy. Jeśli doświadczyłam Schadenfreude, mogę wewnętrznie wyśmiać samą siebie: cóż, nie jestem tak idealna, jak mi się wydawało. I z większą wyrozumiałością spojrzeć na innych. Ale jeżeli ktoś mówi: nie, nie mogę tego czuć, muszę coś z tym zrobić, odcina się od części emocji, ukrywa je i udaje, że ich nie ma. Jednak to nadal tam jest.
Mam wrażenie, że mamy obecnie tendencję do wypierania zazdrości jako brzydkiej i niepasującej do naszych czasów emocji.
Wypieranie to jeden z mechanizmów obronnych i to jest dokładnie to, o czym mówiłam przed chwilą: spychanie do piwnicy. Udajemy, że tego nie ma, tylko w powietrzu unosi się zatęchły zapach ukrytych uczuć. Ten mechanizm dominował w epoce wiktoriańskiej, w czasach Freuda. Wówczas wiele emocji i pragnień trafiało do schowków, nadając specyficzny koloryt tamtej kulturze i wywołując rozmaite formy nerwic. Jednak jeśli przyjrzymy się współczesnej kulturze, zauważymy, że dominującym mechanizmem jest obrona, którą w slangu psychoanalitycznym określamy mianem „perwersyjnej”. To już nie jest upychanie ani przerzucanie sąsiadowi do ogródka. Takie rozwiązania – mimo mocnego określenia („perwersyjne”) nie należy ich utożsamiać z doniesieniami tabloidów o poczynaniach zdeprawowanych osobników – można porównać do patrzenia na własne pragnienia i emocje przez zniekształcające okulary albo przeglądania się w wypukłym lustrze. Może coś czuję, a może nie? Coś się pojawia, coś znika. Coś wydaje się wielkie, a za chwilę jest małe. Coś jest, ale tak naprawdę nie ma znaczenia.
Zniekształcamy własne emocje? Po co?
Jak zawsze – bo nie umiemy się z czymś zmierzyć. Mechanizmy obronne stosujemy wtedy, kiedy chcemy uniknąć bólu, poradzić sobie z przykrością, zachować dobre mniemanie o sobie. Jeśli w kulturze czy w znacznej części społeczności dominuje jakiś sposób unikania cierpienia, to możemy to nazwać duchem czasu. Dziś są to perwersyjne rozwiązania, w których rzeczy tracą swój wyraźny kształt, są rozmywane, ich znaczenie jest zmiękczane, zdają się wyglądać jak coś innego. Widać, że to się dzieje w różnych obszarach i dziedzinach: wszystko jest takie niejednoznaczne, trochę męskie, trochę żeńskie, odwrócone, nieoczywiste. To oczywiście wprowadza zamieszanie emocjonalne, ale przydaje też kolorytu naszej kulturze.
Załóżmy, że mężczyzna godzi się z flirtem czy romansem żony, bo ona mu mówi, że jest jej to potrzebne do szczęścia, że ją to rozwija. Słyszałam o takiej parze od pewnej psychoterapeutki. On oczywiście jest trochę zazdrosny, trochę zdezorientowany, trochę sam nie wie, co czuje. Czy zastosował właśnie obronę perwersyjną?
Kobieta, o której pani opowiada, prawdopodobnie nie potrafi przyznać sama przed sobą, że jej związek z mężem przechodzi kryzys, może nawet się rozpada. Zamiast tego powstaje wizja romansu jako przedsięwzięcia rozwojowego. Mąż też nie jest już pewien, czy to, co czuje – zapewne smutek, ból, zazdrość – ma rację bytu, czy jego uczucia są prawdziwe. Nie zajmuję się wydawaniem ocen moralnych, jako psychologa niepokoi mnie jednak rozmijanie się z prawdą emocjonalną, zniekształcanie uczuć i motywacji. To zamyka możliwość pracy nad związkiem. W takiej sytuacji deklaracja zdrowej, staroświeckiej zazdrości wydaje się nazwaniem rzeczy po imieniu.
Danuta Golec - psycholog, psychoterapeutka psychoanalityczna. Założycielka wydawnictwa Oficyna Ingenium, które wydaje książki z dziedziny psychoanalizy.