Ma tylko pozytywny „elektorat”. Starszych można zrozumieć – wspólnota pokoleniowych doświadczeń, nostalgia. Ale wśród fanów Alicji Majewskiej są milenialsi i młodsi. Tworzą nieformalną grupę nazwaną przez Artura Andrusa „jaśnie faństwo”. Jak się w tej aureoli odnajduje bohaterka? I czy największym fanem nie jest pewien Włodzimierz? Wszak to on trwa przy niej pół wieku. Uwaga, w tym tekście może kryć się recepta na długotrwały związek.
Spis treści
Wiosna będzie jej. Telewizyjna gala w Teatrze Wielkim i 20 koncertów w całej Polsce, na które już od dawna nie ma biletów. Na scenie: Alicja Majewska i Włodzimierz Korcz. Okazja? 50-lecie ich scenicznego pożycia. Co zaśpiewać, jak streścić tyle dekad? Przypomnijmy: dziewczyna z podsandomierskich Olbierzowic, córka nauczycieli-społeczników już jako kilkulatka zachwyca talentem muzycznym – „po tatusiu”. Śpiewanie bierze górę nad innymi zajęciami w czasach studenckich (pedagogika w Warszawie). Alicja występuje w zespole Partita, potem solo. Na początku lat 70. poznaje kompozytora Włodzimierza Korcza i zauważa prawidłowość: gdy jedzie z jego piosenką na festiwal, wygrywa. A jak z inną, nie. Wniosek jest prosty – trzymać się Korcza. I dobrych tekściarzy: Czapińskiej, Kofty, a zwłaszcza Młynarskiego. Twórczemu duetowi tych panów Majewska zawdzięcza największe przeboje, z Jeszcze się tam żagiel bieli na czele. Piosenka napisana w 1980 r. na festiwal Ludzie i Morze w NRD to kamień milowy. Drugi ważny moment? Rok 2015, kiedy Alicja i Włodzimierz świętują w Opolu 40-lecie. Ludzie zachwycają się: ależ ci artyści w formie, ależ piosenki melodyjne! Duch czasów sprzyja, po latach odrzucania tego, co powstało przed rokiem ’89, wracamy do tamtej muzyki. Doceniamy jakość, która kiedyś wydawała się oczywista, a na tle współczesnej sieczki jaśnieje jak diament. Zaczyna się świetna passa duetu Majewska & Korcz – płyty z nowymi piosenkami, kalendarz koncertowy zapchany do ostatniej linijeczki. I tak jest do dziś. Lampa nad stołem w kuchni jej domu na Zaciszu wyznacza przytulny krąg do rozmowy, Alicja serwuje herbatę z aromatem pomarańczy i pokazuje mi kartkę z piosenkami na jubileuszowy koncert. To nie jest wersja ostateczna, dyskusje w Włodkiem trwają. „Wszystkie piosenki kocham, ale nie mogę wszystkich umieścić. Żagiel oczywiście, ale przecież i Być kobietą czy Odkryjemy miłość nieznaną. I coś z tych nowych – z XXI wieku, żeby nie było, że tylko dawne hity. Zbyszek Wodecki mówił: nowego Żagla już nie wylansujesz. Może i się nie wylansowało, ale parę nowych piosenek zostało ze mną” – mówi artystka. W koncercie będzie nawet – pozornie niepasująca do niej – Szalona krewetka z najnowszego albumu z Andrusem. Tego chcą fani. A oni są ważni. Alicja przynosi fotoksiążki zrobione przez wielbicieli. Wspólne ujęcia z koncertów, zakulisowe śmichy-chichy, cytaty z wywiadów (z przyjemnością stwierdzam: również z TS), zabawne komentarze. Widać, że to całe – jak się teraz modnie mówi – uniwersum. Społeczność. Alicji kraina fanów.
Twój STYL: Na niedawnym koncercie miałam okazję poznać kilkoro. Przemili ludzie. Jak pani się czuje z takim zastępem wielbicieli?
Alicja Majewska: Mam dystans do tego zjawiska i oni – mam nadzieję – też. Wszyscy się tym bawimy. Włodka tytułują „maestro”, co go – jak myślę – trochę peszy, a trochę cieszy. Żartobliwie konkurują o moje względy. Ale też czują się odpowiedzialni. Często na koncert przyjeżdżają przede mną, pokazują, jak dotrzeć do garderoby. Pomagają w sprzedaży płyt, robieniu zdjęć. Są ważni, nie tylko w trasie. Ryszard, niezwykle szlachetny człowiek, jest specjalistą od opery i teatru, wyciąga mnie na premiery. Ostatnio, kiedy się źle czułam, przywiózł domowy rosół. Ależ mi się przydał! Bo w domu miałam tylko mrożone prawdziwki, zebrane specjalnie dla mnie przez pana Grzesia z agencji koncertowej. Gospodynią jestem średnią, ściboliłam je na maśle, potem ze śmietaną. A tu Ryszard z rosołem. I jeszcze udko było, pyszne! Najpierw nie chciałam, żeby przyjeżdżał, bo może kłopot. A potem byłam zadowolona. Przepraszam, oddalam się tematu, jestem dygresistką…
To nie pierwsza nasza rozmowa dla TS – czekam cierpliwie na powroty do wątków głównych. Wiem, że będą.
W kwestii fanów – mam wrażenie, że w każdym pokoleniu są osoby czułe na ten rodzaj melodyki i literackiego języka. Wiem, że cenią poziom tekstów i muzyki. Gdy mówię na koncertach, że – mimo obowiązujących dziś trendów – nie napisałam sama ani jednej piosenki, dostaję brawa. Bo śpiewam utwory stworzone przez znakomitych tekściarzy i pewnego niezłego kompozytora. Ostatnio zapytałam jedną z bardziej wytrwałych fanek: Paulina, byłaś na koncertach już ze sto razy? A ona: Setny raz był dawno w Poznaniu, dziś jest sto trzynasty! Anka świetnie fotografuje, Dominik i Wiktor to ojciec z synem, jest też pewna posłanka z mężem. Edyta – moja osobista służba zdrowia. Wiktoria ma świetne oko – mój TikTok to jej robota. Magda – zawsze pierwsza. Michał z Łukaszem… O, a tu Damian! (oglądamy dalej albumy – red.), fryzjer z Ciechanowa. Marzył, że jak wreszcie założy salon, to nas zaprosi na otwarcie. Akurat wracaliśmy z Sopotu, zajechaliśmy. Cały lokal w naszych zdjęciach, tort, znajomi, sąsiedzi. Damian szczęśliwy. Fajni ludzie ci nasi fani!
Kto to wszystko zaczął?
Agatka z Częstochowy. 45 lat temu znalazła jakoś sposób, by do mnie dotrzeć, i dziś jest na prawach członka rodziny, wspólnie spędzamy święta. Była bizneswoman, która postawiła na macierzyństwo. Ma trójkę dzieci, kilka lat temu niestety zmarł jej mąż. O jej synku muszę opowiedzieć. Kiedy był mały, na koncertach patrzył na Włodka Korcza i „grał” na kolanach jak na klawiaturze. Rodzice zastanawiali się, czy kupić instrument. Poprosili Włodka o przesłuchanie. On uznał, że dziecko ma dobry słuch i poczucie rytmu, ale ewentualne kształcenie muzyczne radził traktować w kategoriach ogólnorozwojowych, bo droga długa, wyboista, a efektów nie da się przewidzieć. Po latach okazało się, że Piotruś trafił na znakomitą nauczycielkę, pod skrzydłami której zaczął wygrywać konkursy. Niedawno miałam dla Fundacji TVN w telewizji zaśpiewać Żyć się chce, Włodek akurat zachorował. Mówię: może Piotruś? I zagrał z kwartetem na żywo! W ubiegłym roku raz jeszcze przyszło mu zastąpić Włodka w moim minirecitalu i zebrał nie mniejsze brawa od moich.
Majewska dobrze pamięta pierwsze spotkanie z Korczem w 1971 roku. Dlaczego? Bo wtedy urodził mu się syn – muzyk sumitował się, że spóźnił się na spotkanie. „Łatwo policzyć – tyle lat się znamy, ile ma Kamil” – mówi artystka. Wkrótce związali się zawodowo na stałe. Proponowano jej nawet wydanie płyty w dwa miesiące (za komuny kosmos, album powstawał raczej w dwa lata). Warunek jeden – bez Korcza. Nie zgodziła się i do dziś nie żałuje. On mawia: „Alka zawsze śpiewa, jakby robiła to pierwszy raz i chciała zwyciężyć. Zagrałem z nią tysiące koncertów i nigdy się nie nudziłem”. Skazani na siebie – żyją długo i szczęśliwie? Tak, ale to nie jest obrazek z lukru. W środowisku Korcz słynie z dyscypliny i surowości. Alicja zaś ma – jak mówi – „nademocjonalność i nadruchliwość”. Czasem trudno tym wszystkim zarządzać.
Gdybym panią obudziła w nocy i zapytała: praca z Korczem to szczęście czy znój, pierwsza odpowiedź byłaby...?
„Praca z Korczem to oczywistość!”. Tak się od niego uzależniłam, że inna możliwość nie przeszła mi przez głowę. Trudno uwierzyć, że to już tyle czasu. Jak pisała Magda Czapińska w piosence dla mnie – zresztą był to szlagwort podsłuchany w aptece – „życie jest piękne, lecz krótkie jak przeciąg”... Przeszliśmy razem 50 lat. I to nawet dziarskim krokiem, nie kuśtykając. Choć może parę potknięć było... No dobrze: to cud, żeśmy się nie pozabijali.
Bo różnica charakterów?
Bo Włodek wie coś od razu i na pewno, a ja ewentualnie i po chwili. I on ma prawo być zniecierpliwiony moją niepewnością, zwłaszcza kiedy sprawa dotyczy obojga. Ostatnio spieramy się o listę piosenek na jubileusz. Rzucam tytuł, co do którego mam wątpliwości. On: „Przecież już to klepnęłaś”. „Nie, Włodku, nie klepnęłam, chcę przegadać”. On sarka: „Ja mam tak z tobą całe życie”. Na co ja: „I tak już będziesz miał!”. Bo ja zawsze będę roztrząsać, wątpić.
Jest perfekcyjny do szlag-trafienia, jak mówił o nim Zbigniew Wodecki. Ale nazywa siebie „komfortem Alicji Majewskiej”.
Gdyby tu był, dodałby: bo nikt inny z Alką nie wytrzyma. Wiem, że miałam szczęście, trafiając na niego. Sama nie potrafiłam się przebijać. To inni dostrzegali we mnie potencjał. Mąż (nieżyjący już dziennikarz Janusz Budzyński, związany z Alicją w latach 1972–1984 – red.) twierdził, że gdyby to od niego zależało, w radio nadawaliby tylko moje piosenki. To on wypatrzył Włodka. Dzięki temu miałam szansę nie stać w miejscu, tylko drobnymi kroczkami iść do przodu. Włodek pisał oratoria, pastorałki – było nad czym pracować; nie, że w kółko śpiewałam Żagiel. Odkąd pamiętam, co jakiś czas słyszę, że znowu się rozwinęłam. Zastanawiam się: hm, od jakiego dna musiałam zaczynać.
Czy przez te pół wieku szliście na kompromisy?
Ile się nawalczyłam z Włodkiem, żeby na scenie nie nosił piterka. On uważa, że ważne rzeczy trzeba trzymać przy sobie. I przez piterek odstaje mu marynarka. Ludzie, kto przy zdrowych zmysłach tak sobie poszerza biodra!? A jak długo nosił te breżniewowskie brwi! Kiedyś ktoś mu obciął i wyrosły bujniejsze, więc nie chciał ruszać. A ja mówię: „Włodek, ile nam jeszcze zostało – pięć, dziesięć lat? Obcinaj, co ci zależy”.
Ale on też nie jest dłużny. Krytykował, że założyła pani „okropne arrasy wawelskie” i że w cekinach wygląda „jak żona dyrektora cyrku”. Kiedy poprawia pani włosy, on mówi: „cokolwiek byś nie zrobiła, masz ten sam bałagan”.
To przekomarzanki, ale opowiem o czymś innym. Na początku współpracy przyniósł kompozycję, która mi się nie spodobała. Stwierdziłam: „nie, to jakaś rumuńska piosenka”. Myślałam, że powiedzieć coś takiego twórcy, który jest świetny i o tym wie, to sprawa naturalna, nie będzie mu przykro. Myliłam się. Wkurzyło go to. Wtedy dotarło do mnie, że artysta wyrywa dzieło z siebie i kiedy pokazuje światu, uważa, że ma kształt ostateczny i jest dobre. Od tamtej pory staram się nie robić tego błędu. Zrozumiałam, że to niestosowne. Chociaż Włodek twierdzi, że wielokrotnie, kiedy proponował mi piosenki, nie doceniałam ich. Przyznaję: parę razy faktycznie się nie poznałam. A przecież Włodek to ewenement: że jemu się nie skończyły pomysły w głowie. Koledzy z tego pokolenia albo już nie piszą, albo umarli... A że ma specyficzny styl pracy? Tak. Ja bym chciała na próbach usiąść, pogadać, on traktuje je strasznie serio. Najbardziej wkurza się, gdy mówię: nie zaśpiewam, za trudne. Wtedy zaczyna słynny monolog.
Motywacyjny?
Nie, wyrzuty. Że on się dla mnie twórczo napina, a mnie się nie chce. A powinien wiedzieć: po tylu latach mówię tak nie dlatego, że to „rumuńska piosenka”, tylko mam obawę się z nią zderzyć. Potem i tak wychodzi na jego. Siła ćwiczeń: śpiewam raz, drugi, piąty i okazuje się, że jednak dźwignę. Po czym on zawsze wypomina: a mówiłaś, że nie dasz rady. Nasz rytuał. Ale wie pani, ten związek tak długo trwa, bo spieramy się w drobiazgach, lecz do spraw zasadniczych, światopoglądowych mamy podobny stosunek. A w kwestii pieniędzy zawsze mówimy: „nie, ty weź więcej, tobie się bardziej należy”. Ważne, bo z tego powodu ludzie się często zawodowo rozstają. Reasumując, jestem przez Włodka zaopiekowana artystycznie. Mimo że z zewnątrz bywam postrzegana jako męczennica. I czasem się nią czuję.
Czy istnieje dla pani życie pozakorczowe?
Istnieje. Ale czasem wynikają z tego kolizje. Włodek dzwoni, że musimy zrobić próbę, a ja na to: „nie mogę, idę do kina”. On: „no tak, ty się bawisz, a ja pracuję”. Ale nie daję się: idę do kina, a próba potem. Bo czuję, że moje życie nie może sprowadzać się tylko do spraw związanych z wykonywaniem atrakcyjnego, ale też bardzo stresogennego zawodu. Coraz częściej rozsądek nakazuje nie przyjmować wszystkich propozycji. Obiecuję sobie, że po trasie 50-lecia będę uważniej podchodziła do kalendarza. Żeby te proporcje były zdrowsze.
Sprawia sobie pani nagrody? Jakiś pierścionek z diamentem?
Diament to nie. Ale ładny kostium na scenę czy masaż – owszem. Nie kupuję rzeczy, które mają nieprzyzwoite ceny. Ale nie muszę sobie odmawiać czegoś, co jest ładne i się przyda. Dziś mamy przeładowane domy. Dlatego podoba mi się idea minimalizowania, jak radzi w książce ta francuska autorka (Dominique Loreau – red.). Ostatnio przetrzebiłam szafy, moje dziewczyny, najbliższe fanki, wzięły trochę ubrań. Zawsze lepiej komuś coś dać – póki możemy wręczyć osobiście, a nie ktoś potem będzie rozdawał to, co po nas zostanie.
Czy Alicja Majewska bywa rozdrażniona, nieprzysiadalna?
Kiedy mam dni słabości, a takie trafiają się jesienią i wiosną, czasami biorę zastrzyki wzmacniające. W te dni człapię i trzymam się ściany. I jak ktoś wtedy zadzwoni, nie będę kłamać, że czuję się fantastycznie. Ale ogólnie nie narzekam. Mnie mało życie dokopywało. A już w zawodzie jestem szczęściarą. Codziennie o tym pamiętam. Jak mówił Zbyszek Wodecki: trzeba zmówić paciorek do Bozi w podzięce, że nam „popyliło”, czyli się udało. Mamy wiele okazji do radości. Bo TO jest. TO – w sensie, że ludzie przychodzą na koncerty, że chcą nas słuchać. Niebagatelna sprawa: w tym wieku (Alicja ma 76 lat, Włodzimierz Korcz 81 – red.) pracujemy i zarabiamy. Nie musimy oszczędzać na sprawach zdrowotnych – doceniamy to. Nie mamy wygórowanych potrzeb, ale świadomość, że stać nas na godne życie, jest krzepiąca. Tylko jedna myśl jak drzazga. Że perspektywa coraz krótsza. I tego mi żal (Alicja uśmiecha się). Cieszę się, że nam tak dobrze idzie. Ale ile jeszcze? Owszem, jest cudnie, bo jestem zdrowa, samowystarczalna. Ale wolałabym być młodsza i żeby to jeszcze dłużej potrwało…
Chyba każda czytelniczka odnajdzie się w tej refleksji. W ogóle z kim nie rozmawiam o pani, to się uśmiecha. Znajoma powiedziała, że całymi rodzinami kupili bilety na wasz koncert w maju. Nawet kuzynka, której mąż się w pani podkochiwał.
Oj, na pewno znajdzie się ktoś, kto mnie nie lubi. I kiedyś bym się tym przejmowała. Zwłaszcza na początku mojej przygody ze śpiewaniem, kiedy brakowało mi pewności siebie. Gdybym z moimi cechami osobowościowymi teraz startowała w zawodzie, za 50 lat nie byłoby żadnego jubileuszu, bo nikt by nie wiedział, że istnieję. Dzisiaj młodzi ludzie akcentują pewność siebie. Ale odrobina niepewności na estradzie budzi sympatię, może dlatego udało mi się przetrwać te pierwsze trudne lata. Wie pani, kiedy oglądam swoje zdjęcia i programy sprzed lat, widzę całkiem ładną dziewczynę. A ja się nigdy tak nie postrzegałam. Przez lata wywiady mnie stresowały. Czy okażę się interesującą rozmówczynią? I co w ogóle mogę rzec ciekawego? Dziś patrzę na siebie z większą wyrozumiałością. Ale przed niedawnym wywiadem u Mariusza Szczygła byłam spięta – wcześniej gościli tam Jerzy Stuhr, Tomasz Raczek, Manuela Gretkowska. Przyjaciółka uspokoiła mnie: ważne, by przed kamerą nie udawać kogoś, kim się nie jest, być sobą. To nawet chyba nawiązuje do recenzji, którą po pierwszej płycie napisał znany wówczas krytyk Andrzej „Ibis” Wróblewski. „Za mało dynamiczna, za mało dramatyczna, ale dobrze wróży to, że jest sobą”. No więc jestem, jaka jestem. I albo ktoś to kupuje, albo nie. Jestem dygresistką. Straszliwą. Nie stawiam przecinków, mówię yy – yyyy, zmieniam wątki – Zbyszek Wodecki zawsze wołał: Ala, do puenty! No i cecha, która mnie najbardziej rozwala: wieczne wątpliwości. Trudne dla mnie samej.
Wiele osób z takimi rozdrapami szuka pomocy u psychologa.
Nigdy o tym nie myślałam. Raz tylko zostałam pacjentką psychiatry, kiedy rozstaliśmy się z mężem i byłam w strasznym dole. Koleżanka zaprowadziła mnie do pani doktor. Już sam fakt, że musiałam o bolączkach opowiadać obcej osobie, był straszny. Przepisane antydepresanty jeszcze bardziej mnie rozwaliły, chodziłam z nosem przy podłodze. Ale paradoksalnie, kiedy je odstawiłam, poczułam nową energię. Poszłam do butiku, kupiłam piękny sweter. Zaraz potem leciałam samolotem i jakiś młody człowiek się do mnie umizgiwał. Stanęłam na nogi. Ponownie musiałam sięgnąć po antydepresanty, gdy zmarł Zbyszek Wodecki. Słońce świeciło, niebo było niebieskie – widziałam to, ale nie czułam. Po miesiącu zaczęły działać: był kamień i nie ma kamienia. Uważam, że ludzie powinni sobie w takich sytuacjach pomagać. Po co się męczyć?
Cały wywiad do przeczytania w marcowym numerze "Twojego STYL-u"