Wywiad

"Ścigały go demony". Autor biografii Andrzej Zauchy odkrywa tajemnice wokalisty

"Ścigały go demony". Autor biografii Andrzej Zauchy odkrywa tajemnice wokalisty
Fot. East News

Andrzej Zaucha potrafił ryknąć tym bawolim barytonem i wywijać nim delikatnie jak baletnica. Był w stanie porwać każdą publiczność.  Szkoda, że zapominamy o takich twórcach – mówi Jarek Szubrycht, autor biografii Andrzeja Zauchy "Życie, bierz mnie".

PANI: Co sprawiło, że napisałeś książkę "Życie, bierz mnie"?
JAREK SZUBRYCHT: Jestem z pokolenia, które miało kontakt z piosenkami Andrzeja Zauchy od zawsze. Czasem nieświadomie. Jak wtedy, gdy przeziębiony nie szedłem do szkoły i oglądałem blok programów edukacyjnych w TVP. Lubiłem program o matematyce, choć za nią samą nie przepadałem. Nazywał się "Przybysze z Matplanety" i w czołówce śpiewał Andrzej Zaucha. Słyszałem jego piosenki w latach 80. w telewizji i radiu: "Baw się lalkami", "C’est la vie – Paryż z pocztówki" czy "Byłaś serca biciem". Ale jako nastolatek w środowisku metalowo-punkowym nie przyznawałem się, że mi się podobają, nawet przed sobą. Kiedy później odkrywałem jego wczesne dokonania, ze zdumieniem uświadamiałem sobie, jakie są dobre. Już wtedy dręczyło mnie pytanie: jak to możliwe, że facet, który debiutował tak świetną muzyką, nie poszedł w tym kierunku? Dlaczego pojawił się znowu dopiero w połowie lat 80.? Zacząłem szukać informacji, ale okazało się, że jest ich niewiele. Uznałem, że muszę to prześledzić.

Co było dla ciebie odkryciem podczas tej podróży w świat Andrzeja Zauchy?
Uświadomiłem sobie, że zbyt surowo oceniałem jego wybory artystyczne. Nie brałem pod uwagę jego doświadczenia z czasów młodości. Miałem to szczęście, że dzięki Agnieszce, córce Andrzeja, dotarłem do pani Marii, jego ciotki. To ona wychowywała go od czasów nastoletnich, kiedy jego matka wyjechała na stałe do Francji. Andrzej nie chciał z nią wyemigrować. Brakowało mu pewnie matki, ale to dzięki niej jeździł po Krakowie nową lambrettą, której mu wszyscy zazdrościli. I choć we Francji żyła z drugim mężem skromnie, finansowała sprzęt muzyczny, którego potrzebował. Ale czas dorastania nie był dla niego łatwy. Był człowiekiem pogodnym, otwartym, kochającym ludzi, ale na pewno ścigały go jakieś demony, choćby dlatego, że wcześnie doświadczył samotności. Poznałem go lepiej jako człowieka, dlatego bardziej rozumiem artystę. To, skąd brały się emocje, którymi śpiewał. Bo przecież nie śpiewa się tylko głosem.

Kariera Zauchy zaczęła się mocnym uderzeniem, od legendarnych Dżambli.
Wcześniej oczywiście grywał z różnymi lokalnie popularnymi grupami krakowskimi – koledzy poklepywali go po plecach, a dziewczyny robiły maślane oczy, co na pewno łechtało jego artystyczne ego. Ale Dżamble to był już poważny zespół. W towarzystwie tych odrobinę starszych kolegów dojrzał jako wokalista – nauczył się wykorzystywać możliwości swojego głosu podczas śpiewania po polsku. Bo wcześniej częściej wykonywał amerykańskie standardy. A nasz język jest niewdzięczny w porównaniu z angielskim: ma długie słowa, stały akcent, mało jednosylabowców, które świetnie rytmizują tekst. Dżamble swój dojrzały i nowatorski repertuar prezentowały na festiwalach – od Opola po Jazz nad Odrą i na pierwszej i jedynej płycie "Wołanie o słońce nad światem" z 1971 roku.

Stali się popularni?
Paradoksalnie doceniała ich głównie branża muzyczna. Publiczność nie wydawała się gotowa na ich nowoczesną, jazz-rockową muzykę. Scena muzyczna w Polsce była wtedy raczej amatorska – jeżeli ktoś miał szczęście trafić pod opiekę jakiegoś zapaleńca, który wiedział, z kim się napić wódki, albo po prostu znał kogoś w radiu lub telewizji, szansa na karierę rosła. Jeżeli nie, więdła. To, że inni muzycy doceniali członków Dżambli, powodowało, że każdy z nich z osobna dostawał propozycje grania z innymi zespołami. Jerzy Horwath jako pianista był znakomity, wszyscy go potrzebowali. Podobnie Andrzej czy basista Marian Pawlik. Więc imali się różnych pozazespołowych zajęć.

Wszystko po to, żeby jakoś się utrzymać?
Na początku się opierali, bo zależało im na graniu własnej muzyki, ale ile można się opierać w obliczu kiepskiej sytuacji finansowej. Przyjmowali też różne zlecenia jako zespół – na przykład nagrali dla Polskiego Radia śpiewogrę o potopie szwedzkim. Rzecz dziwaczną, która jednak brzmi całkiem nieźle dzięki ich umiejętnościom. Takie zlecenia nie zaspokajały ich ambicji, ale parę złotych dostali. Nic dziwnego, że w pewnym momencie przyszło zniechęcenie i zmęczenie sobą nawzajem. Dla Andrzeja ważna była też inna kwestia – na koncertach instrumentaliści ciągnęli w stronę długich, coraz bardziej rozbudowanych partii solowych, a wtedy on się nudził, czekając na swój moment. A chciał śpiewać piosenki. Niekoniecznie łatwe i lekkie, bo przecież kochał Raya Charlesa, którego klasyczny utwór "Georgia on My Mind" towarzyszył mu przez całe życie.

Cały wywiad przeczytacie w najnowszym numerze magazyn "PANI".

Andrzej Zaucha(1949–1991), urodził się w Krakowie. Wokalista (baryton), saksofonista, perkusista. Samouk. Z zawodu zecer. W szkole średniej trenował kajakarstwo – wywalczył trzy medale mistrzowskie. Był wokalistą jazz-rockowego zespołu Dżamble. Zaśpiewał wiele popularnych popowych przebojów, m.in. „Byłaś serca biciem” czy „Baw się lalkami”. Ale równie chętnie śpiewał standardy rythmandbluesowe i jazzowe. Pod koniec życia zadebiutował w głównej roli w musicalu „Pan Twardowski” w Teatrze Stu. Zaśpiewał na siedmiu płytach. Ukazały się także cztery kompilacje z jego piosenkami. Jego żona Elżbieta Zaucha zmarła w 1989 r.

Jarek Szubrycht - rocznik 1974. Dziennikarz „Gazety Wyborczej” specjalizujący się w popkulturze. Autor i tłumacz książek, m.in. wywiadu rzeki z Marylą Rodowicz, biografii Czesława Mozila i zespołu Vader.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 11/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również